Rozdział 14

James jęknął schodząc ze schodów. Wszystkie mięśnie bolały go po wczorajszym sprzątaniu. Krzywiąc się doszedł do drzwi kuchennych, a właściwie dowlókł się. Ledwie nacisnął na klamkę, a już usłyszał głos matki.

-James, no nareszcie wstałeś...- Z pretensją powitała go Bella. – Miałeś skopać mi ogródek.

-Nie mam mowy...- Jęknął. – Nie mam siły ruszyć nawet ręką...

-Nie przesadzaj, sprzątnąłeś wczoraj ledwie dwa piętra. – Wywróciła oczami.

Ręce mu opadły.

-Kobieto chcesz mnie zabić? Swoje jedyne dziecko?

-Jakaś kara musi być. – Postawiła przed nim talerz z kanapkami.

-Dlaczego tylko ja mam karę?- Marudził James siadając przy stole.

-Lily też ma karę, po ślubie będzie musiała cię znosić do końca życia. – Bella uśmiechnęła się czarująco.

-Jesteś podła.-Stwierdził markotnie chłopak, z pełną buzią. Pogłaskała go po głowie.

-Skopanie ogródka cię nie ominie...- Dodała robiąc mu herbatę.

-A propos naszego ślubu...- James pospiesznie zmienił temat. – Niby się wszystkim zajmujesz... Ale nie pomyślałaś o sukni ślubnej no i jakimś fraku dla mnie... – Stwierdził.

-Świat się kończy... Moje dziecko we fraku. –Rzekła dość cynicznie Bella kiwając przecząco głową i siadając obok niego przy kuchennym stole.

-No chyba na własny ślub mam prawo się wystroić!- Parsknął James prawie się zakrztusiwszy.

Bella roześmiała się radośnie.

-Nie poznaję cię synku... Ale skoro chcesz, to proszę bardzo.

-I dasz na to pieniądze? – James zapytał sprytnie. W końcu obiecała...

- Mam inne wyjście? Jeśli nie dam ci pieniędzy pójdziesz na ślub w starych jeansach i podkoszulku... Za dobrze cię znam.

Bella zaśmiała się nieco sztucznie.

-Dobra dziś dam ci spokój z ogródkiem, o ile zrobisz mi zakupy na Pokątnej. – Westchnęła.

Odetchnął z ulgą. Matka bywała uparta, ale już nie raz udawało mu się namówić ją na pewne odstępstwa... W końcu był jej jedynym, ukochanym syneczkiem...

***

-Żenię się!- James pochwalił się już chyba dziesiątej osobie z kolei... Lily ledwie udało się wyciągnąć go z Dziurawego Kotła, gdzie zdążył już wszystkim rozpowiedzieć, ze jest jej narzeczonym.

-Przestań wszystkim o tym gadać!- Warknęła odciągając go od zielarki, która próbowała coś im wcisnąć.

Przewrócił oczami. Pacnęła go dłonią w ramię, żeby się uspokoił.

- Mieliśmy robić zakupy! – Przypomniała grożąc mu pięścią.

Pomarudził trochę i oboje ruszyli ku bankowi Gringotta. Wielki, jakby krzywy, marmurowy budynek po środku ulicy zawsze fascynował Lily. Miała już kilkakrotnie okazję wejść doń, by wymienić mugolskie pieniądze na galeony, sykle i knuty, ale jeszcze nigdy nie schodziła do skrytek. James jak na złość zupełnie nie chciał jej powiedzieć jak wyglądają skarbce. Spodziewała się wiec tysięcy małych sejmików lub skrytek takich jak na poczcie...

Przeszli przez drzwi główne i skierowali się do najbliższego wolnego goblina. James pokazał mu kluczyk i karłowaty stwór, patrząc na nich spode łba poprowadził oboje ku wąskiemu przejściu i schodom prowadzącym w dół.

Lily spodziewała się przepychu, długich korytarzy i błyszczących marmurowych podług, wielkie wiec było jej zdziwienie gdy stanęli na kamiennej, chropowatej podłodze i ruszyli czymś co przypominało naturalna jaskinię.

-O mamo...- Jęknęła rudowłosa, gdy goblin zaczął ich prowadzić ku wózkom, które właściwie wisiały nad wielką przepaścią.

-Ponoć, gdzieś tam w dole są smoki...- James wcale nie pomagał.

-Dzięki, od razu poczułam się lepiej...- Warknęła przełykając głośno ślinę i z wielkim oporem usadawiając się na twardej jak jasna cholera ławeczce po środku wózka.

James spokojnie usiadł obok niej. Udawała przez chwilę spokojną, ale gdy tylko wózek ruszył wczepiła się w niego przerażona.

Pęd był niesamowity, zakręty przerażające a prędkość oszałamiała. W uszach dźwięczało.

-Przypomnij mi, żebym cie zabiła, za to że mnie tu przyprowadziłeś!- Wrzasnęła Lily.

-Co?!- Wyrwało się z roześmianych ust Jamesa, którego najwyraźniej niesamowicie bawiło to, że Lily ze strachu oplotła nogami jego nogę i rękami jego rękę. Właściwie prawie na niego wlazła...

Najgorsze było hamowanie. W żołądku rudowłosej podskoczyły chyba wszystkie posiłki, jakie w życiu jadła.

-Czy da się wrócić jakoś na piechotę?- Zapytała nie bardzo chcąc uwolnić Jamesa z uścisku.

-Dasz mi wstać? – Zaśmiał się. Pokiwała głową, ale wciąż trzymała go mocno za rękę.

-Pana krypta...- Nosowym nieprzyjemnie przypominającym skrzek głosem oznajmił im goblin.

James zmarszczył brwi i dużych wyrytych w skale drzwiach odnalazł dziurkę od klucza. Przekręcił go spokojnie, ale z lekkim trudem, jakby zamek od dawna nie był otwierany. Coś szczęknęło kilkakrotnie i Lily wzdrygnęła się słysząc ten dźwięk i mając ciarki na plecach. Tu w dole było cholernie zimno, a do tego jakby od spodu wiało i kurzyło się niesamowicie.

-Powinno się otworzyć.- Stwierdził James, a na jego twarzy pojawił się kolejny uśmieszek. Lily wciąż kurczowo oplatała rękami mu ramie i pieści zaciskała na jego koszuli.

-Wszystko dobrze?- Szepnął. Pokiwała głową.

Czuła się wyjątkowo głupio tak czekając, aż kamienne drzwi otworzą się i wpuszczą ich do środka. James i Bella musieli być bogaci... Jakoś dziwnie się czuła zdając sobie sprawę, że zaraz wejdzie do skarbca i zobaczy podłogę usypaną monetami.

Drzwi powoli zaczęły się otwierać. James ziewnął, a oczom Lily ukazało się coś najbardziej zaskakującego. Wcale nie była to podłoga usłana monetami... W dużym pomieszczeniu, wielkości wielkiego salonu domowego były góry pieniędzy. Srebrne, złote i brązowe monety błyszczały niesamowicie, dając ciepłą mieniącą się poświatę.

Rudowłosa zaniemówiła, zastanawiając się ile bogatych rodzin ze swej ulicy musiałaby obrabować, by uzbierać równie pokaźne sumy. Pewnie w niejednym dobrym banku nie było tyle forsy...

-Dobra, teraz pakujemy...- Zaśmiał się James zupełnie nic sobie nie robiąc ze swej „małej" fortuny. Wyciągnął sakiewkę i nabrał ją monetami.

-Gotowe. – Rzekł do Lily, którą nie wiedząc kiedy puściła go z uścisku i teraz bezmyślnie kopała leżącą pod stopami grudkę prawdziwego złota.

James postawił u jej stóp sakiewkę, nawet nie zamierzał próbować jej podnieść. Dostrzegła za to, że chłopak zdawał się rozglądać za czymś. Zniknął na chwilę za jedną z kupek monet, która dwa razy przewyższała jego wzrost i bez pośpiechu wrócił z małym sznurem pereł w ręku.

-Bella i tak ich nie nosi.-Skwitował i zaczepił je n szyi zaskoczonej Lily. – Będzie jak znalazł do twojej nowej sukni ślubnej... – Zaśmiał się.

Dotknęła palcami naszyjnika.

-James ja nie mogę ciągle przyjmować od ciebie prezentów...- Jęknęła.

-To nie prezent ode mnie, tylko od Belli, to na nią przeszła biżuteria po mojej rodzinie. – Chłopak prawie wzruszył ramionami pakując sakiewkę. Lily kątem oka zauważyła, że wsadził jeszcze coś do kieszeni.

Chciała zapytać co, ale goblin ze zniecierpliwieniem prawie wyrzucił ich oboje ze skarbca.

Jazda wózkiem była już mniej przerażająca, ale dziewczyna równie mocno przykleiła się do narzeczonego. Kiedy wyszli już z powrotem do marmurowych komnat odetchnęła z ulgą.

-Nigdy więcej tam nie pójdę...- Stwierdziła. – To takie straszne i niebezpieczne miejsce...

-Co ty!?- Zaśmiał się James. – Bank Gringotta to najbezpieczniejsze miejsce na świecie, no może poza Hogwartem...

***

Proteusz Bing przyglądał się swojemu nowemu gabinetowi... Rzeczy jego poprzednika wyniesiono. Ponoć tamten miał niezłą kolekcję broni ręcznej... Pan Bing też miał swoje kolekcje... Uśmiechnął się pod nosem. Teraz miał sporo przestrzeni na swoje graty.

Otworzył walizkę i machnąwszy różdżką, za pomocą lewitacji wyjął kilka dziwnie wyglądających przedmiotów.

Na kredensie stanęło durze lustro, jakby z pęknięciem, na dwoje. Każdy kto kiedykolwiek widział normalne stłuczone szkło wiedziałby, że lustra raczej nie pękają w ten sposób... Jeśli już to tłuką się na wiele kawałków, różnej wielkości i kształtu. To miało jedynie długą, może niezbyt prostą, ale w miarę regularną rysę. Poza nią, żadnych najmniejszych śladów upadku.

Pan Bing przejrzał się w nim poprawiając swe jasne, jakby lekko platynowe włosy. Syknął... Efekt farbowania nie był zbyt dobry. Choć użył wyjątkowo silnych eliksirów czerni jego włosów nie dało się przywrócić. Miał do wyboru – spektakularną siwiznę lub to... I choć nie przepadał za rudawym odcieniem platyny jakoś to przebolał.

Od niechcenia machnął różdżką i wyjął z walizki rozkładany wieszak, przypominający ten na ubrania, lecz jakby bardziej fikuśny, przywodzący na myśl drzewa.

Kolejne machniecie różdżki i z walizki, na wysokość dłoni Proteusza Binga, wyłoniła się mała skrzyneczka.

Schwycił paczuszkę i schował różdżkę w kieszeń marynarki.( Zadziwiające, że w tak ciepły dzień miał na sobie pełny garnitur...)

Stanął przed oryginalnym wieszakiem i otwarłszy skrzyneczkę wyciągnął z niej długi sznurek, upleciony jakby ze złocistej nici. Na końcu sznurka wisiała owinięta w bandaż fikuśna buteleczka. Gdy ją rozwinął okazało się, że jest nieco wygięta i błyszcząca, pełna bordowego płynu. Bing bez słowa przytwierdził ją, za złocisty sznurek, do owego wieszaka kształtem imitującego drzewo.

Powoli, bardzo skupiony wyjął ze skrzyneczki jeszcze z piętnaście takich fiolek. Jedne były długie, inne krótkie i pękate, jeszcze inne kształtem przypominały gruszkę, lub dwa złączone ze sobą talerze. Każda buteleczka, niczym płatek śniegu miała w sobie coś wyjątkowego. Jedyne co je łączyło to bordowa ciecz wewnątrz – w niektórych buteleczkach nalana była do pełna, w innych ledwie do połowy. Były też dwie takie, w których na dnie zostało ledwie kilka kropel. Z tym pan Bing zdawał obchodzić się z największą troską. Kiedy już wszystkie buteleczki zostały przytwierdzone za mieniące się sznurki do wieszaka Proteusz okiem krytyka przyjrzał się efektowi swojej pracy.

-Co o tym myślisz?- Zapytał jakby sądził, że ktoś mu odpowie.

-Zastanawiam się czyja to krew...- Rzekł ktoś nagle. – Nie sądziłem, że wiesz, że tu jestem. – Albus Dumbledore w mgnieniu oka stał się widzialny.

-Jesteś silnym czarodziejem, twoją aurę da się wyczuć nawet gdy starasz się być niezauważony... - Spokojnie skwitował Bing i spojrzał w oczy swego rozmówcy.

Obaj odbijali się teraz w pękniętym na pół lustrze. Jeden po jednej stronie rysy... Drugi po drugiej...

-Wolałbym, byś nie eksponował tego, że zajmujesz się voo doo w mojej szkole. – Westchnął dyrektor. Wydawał się niesamowicie spokojny, jak na kogoś kto zastał swojego pracownika na rozwieszaniu fiolek z ludzką krwią.

-Spokojnie nikt nie zauważy...- Bez cienia skrępowania proteusz bing wyciągnął z dna walizki błyszczący, mieniący się płaszcz i przykrył nim wieszak, który momentalnie zniknął.

-Peleryny niewidka to ciekawe rozwiązanie. – Dumbledore zmusił się wyraźnie do uśmiechnięcia.

Bing wyszczerzył zęby w dziwacznym uśmiechu, jakby nie szczerym, choć w sumie trudno było to określić.

-Po prostu pozwól mi działać...- Rzekł i poprawił odruchowo swe jasne włosy, które właściwie i tak wyglądały idealnie.

-Pozwalam... – Rzekł dyrektor przytakująco kiwnąwszy głową. – Pamiętaj jednak, że jeden fałszywy ruch... A będziesz musiał stąd odejść... Ten zamek chroni cię przed twoim dawnym mistrzem, ale nie znaczy to, że pozwolę na praktykowanie złej magii w jego murach.

Z twarzy Proteusza Binga nie zszedł uśmiech.

-Rozumiem umowę lepiej niż ci się wydaje... – Stwierdził. Dumbledore spojrzał na niego spod okularów połówek.

-Cóż jak na razie nie mam powodu ci nie ufać... –Rzekł dyrektor i nagle znowu stał się niewidzialny.

Bing parsknął śmiechem i wytarł policzek który niechcący sobie opluł.

-Psia mać...- Zaklął. Nie znosił się naginać, nie znosił uważania na każdy swój ruch... A po nad to nie znosił wszystkiego co lepkie, bądź mokre. Trudno byłoby nie zaliczyć do tej kategorii śliny na policzku...

***

Madame Malkin otworzyła szeroko oczy gdy James zakomunikował jej jakiego rodzaju szaty oboje z Lily sobie życzą. Klasnęła w ręce po czym uśmiechając się soczyście, po czym sięgnęła po okulary.

-W takim razie należy was zmierzyć... – Stwierdziła wskazując stołek. – Może pani młoda pierwsza? – Zaproponowała.

Lily i James spojrzeli po sobie z kwaśnymi minami.

-Jest tylko jeden drobny problem... - Rzekł chłopak. – Wymiary panny młodej mogą się zmienić w dość szybkim tempie.

Madame Malkin palcem wskazującym nasunęła okulary na nos.

-Skłonności do tycia? – Zaśmiała się.

-Dzidzia w drodze...- Sprostował James patrząc na zażenowaną narzeczoną.

-Domyśliłam się. – Madame skinęła na niego życzliwie. – Ale na to też mam dobre rozwiązanie.

Wysunęła jedną z szuflad i wyciągnęła z niej belkę materiały przypominającego ni to satynę, ni jedwab... Materiał zdawał się też trochę przypominać welur... Zdawało się, że w zależności od konta padania światła tkanina zmieniała swoje właściwości.

-Sukno Lazajów...- Rzekła Lily prawie równocześnie z krawcową, która przytaknęła.

-W prawdzie należy do najdroższych tkanin na świecie, ale ma ciekawe właściwości... Przybiera zawsze taki kształt, by ten kto je nosi wyglądał idealnie...

Lily przytaknęła. Czytała o tym magicznym materiale. On i ten, z którego robiono peleryny niewidki, były tkane z nici przypominających pajęczyny... Właściwie będących pajęczynami, tyle że nie wytworzonymi przez pająki, a bardzo rzadką rasę leśnych elfów.

-A więc nie będzie problemu?- Zapytał James. – Cena nie gra roli...

Lily miała ochotę go kopnąć... Nawet jeśli miał fortunę w banku, to do cholery, nie tłumaczyło to szaleńczej rozrzutności.

-Cóż w takim razie zabieramy się za zbieranie wymiarów. – Madame uśmiechnęła się a jej czarodziejskie miarki otoczyły stającą na stołku Lily.

Dziewczyna uśmiechnęła się do Jamesa patrząc na niego lekko z góry. Uśmiechnął się nieco złośliwie, a wyraz twarzy miał taki jakby coś sobie przypomniał.

-O czym myślisz?!-Zapytała wykrzywiając usta w dość cynicznym półuśmiechu.

-O tym jak kiedyś powiedziałaś mi, że będziemy razem, ale po twoim trupie... -Odparł robiąc złosliwą minę.

***

Severus Snape wślizgnął się do Dziurawego kotła. Był nieco znużony i przemęczony. Oznaki niewyspania na jego twarzy rzucały się w oczy. Poza tym był blady jak zawsze, a jego włosy wydawały się mocno przetłuszczone. Odgarnął je dłonią, z czoła, przypominały wiszące strąki , jakby nie mył ich co najmniej tydzień.

-To co zwykle? – Bezzębny barman powitał go życzliwie.

-Tak...- Bąknął Snape płacąc od razu, razie gdyby po kielichu zapomniał. Miał słabą głowę.

Łyknął kieliszek wódeczki i wyginając palce dłoni strzyknął nimi głośno, po czym podparł głowę na dłoni i począł przyglądać się pustemu kieliszkowi jakby mógł tam znaleźć zbawienie.

Barman podszedł do niego z butelką.

-Dolać? -Zapytał.

Chłopak przytaknął.

-Coś parszywy masz humor bracie...- Snape zignorował jego udawaną troskę.

-Może ucieszy cię informacja, że widziałem dziś tu tę twoją koleżankę... Jak jej tam było...

Snape łyknął zawartość kieliszka, miał w nosie kogo widział ten bezzębny stary cap.

-No Evans... Evans chyba... Dziewczyna wygląda kwitnąco... -Te informacje Snape Mia,ł głęboko miedzy pośladkami... Barman jednak nie rezygnował.

Do cholery, czy to była jakaś jego sekretna misja czy co? Poprawiać humor wszystkim zapijaczonym przybłędom?

-Wychodzi za mąż. – Rzekł.

I nagle Severusowi przestało być wszystko jedno. Podniósł wzrok, pełen zaskoczenia by sprawdzić czy rozmówca nie kpi z niego.

-Przyszła z narzeczonym... Pochwalili się... – Dobił go jednak barman. -Polać jeszcze?

-Nie... – Bąknął Snape i zostawił napiwek.

Wściekły wyszedł na podwórze za barem, równie zły wyciągnął różdżkę i prawie połamał ją stukając w trzecią cegłę na lewo, nad śmietnikiem...

Klął pod nosem jak szewc.

-Jak ona mogła! Jak mogła się zgodzić!- Powtarzał miedzy bluzgami.

Wyszedł na słoneczną Pokątną. Gwar nie stłumił jednak jego myśli. I nagle wszyscy pchający się na niego ludzie przestali być ważni...

Zobaczył ją! Siadała na krześle przy lodziarni, pod parasolem dającym cień. Widział jak odgarniała włosy z ramion, do tyłu i jak postawiła na ziemi, przy nodze krzesła jakieś drobne pakunki.

To musiała być ona. Poznał ten uch ręką, kiedy poprawiała fryzurę... Tak... Nie mógł się mylić, zbyt długo ją znał, zbyt dobrze pamiętał każdy jej ruch, nawet najdrobniejszy...

Ruszył w tamtą stronę. Była sama... Pottera nie było. A więc los dał mu ostatnią szansę... Ostatnią by coś zmienić...

***

Lily wzdychając siadła przed uroczą lodziarnią i skryła się pod dość dużym parasolem. Wolała poczekać na zewnątrz, aż Madame Malkin zmierzy Jamesa. W jej pracowni było przytulnie, ale duszno... A Lily czuła już lekki głód.

-Proszę pralinkowe, pistacjowe i dużo bitej śmietany. ..- Odparła na pytanie lodziarza „co podać".

-Panienka zmęczona?- Zapytał przemiły mężczyzna podając jej pucharek z deserem.

-Nie, chyba nie... No może trochę zmęczyło mnie mierzenie u Madame Malkin... Ale jeszcze tyle jest do załatwienia... – Odrzekła wkładając do ust łyżeczkę z puszystą pianką.

-Panienka wybiera się na jakąś uroczystość?

Lily przełknęła bitą śmietanę chcąc odpowiedzieć.

-Wychodzi za maż... -Rzekł jednak ktoś za nią. Poznała ten głos. Trudno było go nie poznać, choć już od dawna ze sobą nie rozmawiali... Poczuła ciarki na plecach. Nie odwróciła się, mając nadzieję że może on odejdzie.

-Nie zapytasz, czy się dosiądę? – Zapytał siadając zanim padła odpowiedź po czym podziękował lodziarzowi i oznajmił, że jest jej przyjacielem...

Lily przez chwilę czuła się tak jakby straciła oddech. Jakby płuca nie chciały same oddychać.

-Nawet nie spojrzysz na starego druha? To smutne... – Bąknął Snape. –W takim razie pewnie zaproszenia na ślub też nie otrzymam...

-Czego ty do cholery chcesz?- zapytała przez zaciśnięte zęby.

Nie odpowiedział.

-Po tym wszystkim co chciałeś zrobić mi i Jamesowi śmiesz jeszcze... – Zabrakło jej słów. Czuła jak robi się czerwona na twarzy z oburzenia. Była wściekła...

-Pakujesz się do niebezpiecznej rodziny, nie umiem wyjaśnić skąd u ciebie tyle głupoty... – Stwierdził Snape bezczelnie.

-Na pewno nie niebezpieczniejszej niż ty!- Warknęła odważywszy się popatrzeć mu w oczy.

Był zły, wściekły na nią... Jakby miał do tego jakie kol wiek prawo! Po tym wszystkim co zrobił! Po tym jak próbował zabić ją i Jamesa w lochach, po tym jak prawie go otruł, po tym jak spiskował i knuł...

-Chciałem cie chronić...- Wysyczał.

-Dziękuję bardzo, James chroni mnie wystarczająco dobrze...- Rzekła z sarkazmem, zaciskając pieści.

Nie wiedziała co w nią wstąpiło, ale wstała od stolika. Złapała torby z zakupami. Były lekkie, a szkoda, bo nawet zamachnąwszy się nimi nie zrobiłaby mu krzywdy...

On również wstał, niespodziewanie. Poczuła jak pchnął ja lekko i oboje wpadli w wąski zaułek miedzy lodziarnią a stojącym obok niej budynkiem.

Było wąsko... Ciasno... Czułą jak jego ciało styka się z jej własnym...

Złapał ja za ramiona.

-Posłuchaj, jeszcze nie jest za późno... Jeszcze można wszystko przerwać. Ucieknij ze mną...

Przez chwilę zszokowana wszystkim co się stało patrzyła mu w oczy... Nie dało się w nich nic wyczytać...

Wzięła głęboki oddech, wyczuwając przy okazji alkohol.

-Piłeś... – Bąknęła pod nosem. Nie odpowiedział.

-Jeszcze nie jest za późno...- Wyszeptał jedynie.

-Nie... Jest już o wiele za późno. – Rzekła. Nie wiedząc czemu, nie rozumiejąc swoich własnych działaś odsunęła lekko swoja luźną bluzkę i chwyciwszy jego dłoń, przyłożyła ją swojego do brzucha.

Wzdrygnął się i odskoczył uderzając plecami o mór drugiego budynku.

-Ty... To nie możliwe... Nie, ty byś nie...- Jęczał Snape, kręcąc głową.

-Tak jestem w ciąży, Severus... I nie żałuję... -Rzekła zakrywając swoje ciało.

Pospiesznie zakrył dłońmi uszy, zacisnął palce na włosach.

-W końcu miesiąca wyjdę za Jamesa, nie dlatego, że muszę... Ale dlatego, że chcę...- Dodała Lily, nie zastanawiając się nawet czy on słyszy.

Słyszał. Po twarzy pociekły mu łzy bezsilności. I nagle poderwał się i wybiegł w tłum...

Wyszła powoli z zaułka. Podeszła do pozostawionego przez siebie pucharka lodów, które już zupełnie się rozpuściły.

-Wszystko w porządku? –Zapytał sprzedawca.

Pokiwała głową, by go zbyć. Czuła się dziwnie, jakby jej ciało i umysł nie były jednością. Zawsze współczuła Severusowi, zawsze starała się być mu dobrą przyjaciółką, ale nie mogła go wspierać w tym co sobie postanowił... Już dawno doszła do tych wniosków. Nie mogła przyłożyć ręki do zła jakie czynił.

I choćw głębi serca czuła żal i ból, to wiedziała, była pewna, że nie ma innejmożliwości.    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top