XVIII. Wielka Ucieczka
14.1.1940 r.
Dzień powoli dobiegał końca, słońce zachodziło za zniszczone budynki, delikatnie przebijając się pomiędzy kratami w niewielkim okienku starej, gestapowskiej celi.
O tym miejscu co prawda nie było jeszcze aż tak głośno, gdyż nadchodziły właśnie lata ,,świetności", jednak cóż radzić, kiedy to wśród warszawiaków krążyła legenda o brutalności tegoż to niezwykłego przed świeżą wojną miejsca. Niemniej, powody aresztowań najczęściej przechowywane były w tajemnicy przed światem i samymi więźniami. Nieczęsto mówiono im dlaczego tu są, mieli przecież tylko przyjść, podpisać dokumenty i wrócić ponownie do rodzinnego domu. Stało się to powodem do zmartwień niektórych z osadzonych, raczej nikomu nie spieszyło się w tamtym momencie na drugi ze światów.
Na niewiele też zdało się pozytywne myślenie Emilii przeplatane coraz to częstszym i bardziej intensywnym bólem. Zraniona twarz nie pozwalała jej w żaden sposób komunikować się z innymi więźniami, tak to przynajmniej żyliby we wspólnym cierpieniu, a w takiej sytuacji... W takiej sytuacji nie pozostawało nic innego niżeli rozmowa ze swoją wypaloną duszą, której z całości zostały niewielkie kawałki, rozszarpane na drobne części.
Drzwi dość głośno zaskrzypiały, co oznaczało kolejną marną dawkę więziennego jedzenia, chociaż lepsze to niźli nic. Na niewielki drewniany stolik rzucone zostały nieduże porcje twardych, wręcz betonowych, dwóch pajd chleba , uboga łyżka kaszy i na tym kończył się ten jakże obfity posiłek w najsmaczniejsze ze wszystkich produktów spożywczych. Zagadką było czy oni robią to specjalnie, czy naprawdę są aż tak skąpi i większe zasoby wysyłają żołnierzom na froncie. To też byli przecież ludzie... może odrobinę bardziej przypominający zwierzęta, niemniej jednak dalej ludzie. Dało się na tym przeżyć, nie można temu zaprzeczyć, ale tylko z naprawdę silnym organizmem. Te nieludzkie warunki sprawiały, że żebra spośród wszystkich ran i siniaków stawały się jeszcze bardziej widoczne niż wcześniej. Nie szło jej to na rękę tak jak wszytkim.
Raczyła niemniej, chociaż na chwilę przerwać ciszę i szeptem z kimś porozmawiać. Kołująca cisza coraz to mocniej upewniała ją o własnym bólu fizycznym i egzystencjalnym, co zdecydowanie na ten czas nie sprawiało jej żadnej rozrywki. Miała zdecydowanie dość pobytu tutaj, żadna z tego przyjemność ani oderwanie od szarej rzeczywistości. Może i była nikim, ale ta monotonna codzienność odpowiadała jej w stu procent bardziej niż spoglądanie na świat z góry, bądź przez więzienne kraty, kojarzące się jej z symbolem nadchodzącego piekła.
– Ładny mamy dzisiaj dzień – powiedziała, powoli kierując wzrok ku niewielkim okiennicom.
– Pięknie podsumowałaś ten cholernie deszczowy i zaiwaniony po dziurki dzionek – odezwała się jedna z więźniarek, dodając wyczuwalną nutę ironii.
– Deszcz też jest na swój sposób piękny – rzekła nieco młodsza od reszty dziewczyna. Zapewne trafiła tu z łapanki, co nie dawało do tego, by jej ubliżano na każdym kroku.
Emilia nie była jednak pewna, czy aby rzeczywiście owa panienka nie była w wieku Lali. Delikatnie może starsza – rok czy dwa, niewielka różnica. Nie zrobiło to wielkiego problemu. Chociaż na pozór zdawała się nieco cicha, bała się jakkolwiek odezwać, a kiedy zaczęła prowadzić z konwersację z inną osobą, zaczęto od razu jej ubliżać, chociaż to było najłagodniejszą wersją traktowania jej w tym miejscu. Nie potrafiła zaprzeczyć, że żałowała, iż nie mogła oraz potrafiła pomóc. Gdyby nie ten dawny spór z matką, która jedyne co robiła, to wykorzystywała ją jako własną wizytówkę obrazku wspaniałej, idealnej rodziny, to może już dawno żyłaby w luksusie, nie martwiąc się wojną gdzieś daleko na nieznanych dotąd wyspach.
– Zamknij się, mała lafiryndo. Pewnie siedzisz tu tylko dlatego, żeby sprawiać pozory niewinnej obywatelki, która dała się „przez przypadek" zamknąć jakiemuś przystojnemu szkopowi. – odpowiedziała ponownie ta sama kobieta, próbująca jak zwykle zepsuć powoli rozluźniającą się atmosferę.
Gdyby nie to, że bolało dziewczynę dosłownie wszystko, co sprawiało, że z każdym ruchem kolejna to część ciała ją pobolewała, ta kobieta już dawno skończyłaby z jeszcze gorzej obitą twarzą, niźli miała. Nerwy szargały nią, a ręka lekko jej świerzbiła. Ona aż sama prosiła się, aby dać jej porządnie do zrozumienia, że powinna w końcu się pohamować i zamknąć do przynajmniej końca tego okropnego dnia. Miała ochotę podejść i albo rzucić krzesłem lub stolikiem, albo porządnie uderzyć w niewielki stół, a najchętniej uruchomić go w ruch, przestawiając go rzutem na drugi koniec celi. Cóż jednak, zdrowie jej na to nie pozwalało, jakby nie patrzeć.
– Kolejna narwana wariatka, może ty też z jakimś Niemcem romansujesz? – Ponownie się uruchomiła..
– Uważaj, do kogo mówisz. – Korciło ją, by nic nie odpowiadać, jak podpowiadał jej gen po Biernackich, jednak płynąca w niej wrząca jak lawa w wulkanie krew Pileckich podpowiadała jej, żeby debatować.
Jakoś szczególnie nie było w jej interesie, by jakkolwiek się odzywać czy prowadzić zbędne rozmowy do niczego nie prowadzące, aczkolwiek kusiło się, ażeby tak powiedzieć, aby w końcu zamknęła się i nie uruchamiała na całą najbliższą noc. Przynajmniej sen był jej jedynym ukojeniem i chwilową odskocznią od ciągłych, parogodzinny przesłuchań.
– Oho, zaczyna się. Czyli masz romans z jakimś szkopem, a nie mówiłam?!
– Po co... Po co... Po co zaczynasz dyskusję?
– Po to, byś ty miała rozrywkę.
– Jakoś nie uśmiecha mi się prowadzić z tobą rozmowę z rozciętym do połowy policzkiem.
– I to dosłownie ci się nie uśmiecha, smarkulo. – zaśmiała się pod nosem, a razem z nią niewielka grupka więźniarek z celi.
Większość z nich jest tu z dobrej woli Niemców. Przecież równie dobrze mogły dostać kulkę w łeb i do widzenia na tamtym świecie. Coś jednak przemawiało przez nich, by nawet nie korzystać z nawet minimalnej wygody.
Emilię pocieszało jedynie to, że jest w jakimś zakrwawionych czterech ścianach, ma gdzie spać, nie leży na ulicy, jeść dają – żyć nie umierać, w dosłownych tych słów znaczeniu.
Nie należało to może do największych luksusów, nie widziała innych, niemniej uważała te skromne oraz brutalne progi za nieco klimatyczne, przyjemne pomieszczenie.
– Jeszcze jedno słowo, a przysięgam – podniosła powoli ramię – nie będę patrzeć na to, czy mnie boli i dostaniesz tym krzesłem po twarzy.
– Nie bądź taka zarozumiała, bo jeszcze nerwicy dostaniesz.
– Żebyś ty zaraz skrętu kiszek nie dostała – wymamrotała Emilia po cichu pod nosem, patrząc na rozmówczynię spode łba.
– Jaka groźna, uspokój się. Jeszcze twój kochanek usłyszy i przeniesie Cię na swoje biurko.
Śmiech ponownie wybrzmiał w sali. Znowu stała się obiektem śmiechu drwin wśród innych. Ponownie się powtarza to samo, co było kilka lat temu... kolejne wyśmiewanie, szydzenie i drewnie, to znowu wraca. Nie, tym razem nie chciała dać się poniżać, tym razem postanowiła walczyć. Walczyć o to, że żyje, rusza się, oddycha i ma takie samo prawo do życia. Niemiec przecież też człowiek, nie gorszy. Może troszkę inny, zaślepiony „wspaniałą ideą" dyktatorską, niemniej człowiek, nie każdy był taki sam, przecież musieli się czymś od siebie różnić mimo wszystko.
– Masz jeszcze coś do powiedzenia czy chcesz już pożegnać się z życiem?
– Ty nawet krzesła nie jesteś w stanie podnieść.
– Tak? A chcesz się przekonać na własnej skórze czy nie potrafię podnieść krzesła z posiniaczonym ciałem? Albo rozmawiać ze skatowanym do samej krwi policzkiem? Naprawdę chcesz wyczerpać moją cierpliwość?
– A to już tego nie zrobiłam?
– Jeszcze jedno słowo, a to krzesło wyląduje na tobie.
– Żyj w swojej alternatywnej rzeczywistości, młoda, żyj w swojej alternatywnej rzeczywistości.
Wtem coś podkusiło dziewczynę, aby mimo ciągnących bandaży i piekących na całym ciele ran pociągnąć delikatnie za stojące z boku krzesło, delikatnie je przesunąć w swoją stronę i uprzejmie skierować w stronę swojej celowej znajomej. Nie miała innego wyboru, na kogo inaczej by wyszła, skoro nie dotrzymałaby rzuconych wcześniej gróźb. Może faktycznie nie była jeszcze na tyle sprawna fizycznie, by rzucić tym krzesłem w jej stronę, jednak miała wystarczająco sił, by chociaż na chwilę podnieść mebel do góry i rzucić w stronę tejże kobiety.
Nim jednak zdążyła jakkolwiek chwycić za olchowe krzesło, metalowe drzwi celi ponownie się rozszczelniły na oścież. Tym razem dziwnym trafem przyniosły dziewczynie ulgę, nie musiała już przynajmniej rzucać krzesłem w nieprzyjemną koleżankę z drugiego końca pomieszczenia. Niezwykłym trafem, ująć można w słowa, że ta niespodziewana wizyta spodziewanych gości akurat stała się atutem, gdyż w tamtym momencie właśnie przyszła chwila jej wybawienia.
– Frau Podolska? Ist du Frau Podolska? – zapytał ochryple jeden z mundurowych.
– On pyta czy jest tu jakaś Podolska – powiedziała jedna z więźniarek, ukradkiem spoglądając w stronę Emilii.
– Tak, tak – odpowiedziała, próbując sobie przypomnieć, chociaż jakieś podstawy niemieckiego, którego liznęła może na zajęciach dodatkowych w szkole.
– Komm hier, gehst du mit uns.
Delikatnie podniosła się do góry, próbując podeprzeć się jednej ze ścian. Była tak śliska, że podtrzymanie się jej było wręcz niemożliwe. Gdyby nie to krzesło stojące obok, zapewne nawet pomoc więziennej koleżanki, ledwo stojącej podobnie jak ona na nogach, nic by nie dała. Obie jeszcze by poleciały na ziemię, co mogłoby jedynie pogorszyć ich ówczesną sytuację.
Wolała nie ryzykować i delikatnie z pomocą jednej z kobiet i oczywiście krzesła wstać do góry, powoli stawiając pierwsze kroki.
Poczuła jedynie, jak świat się kręci jej przed oczami, a w środku niego ją skręca. Miała ochotę wstać i wyjść, nigdy więcej tu wracać. Pewnej trafi się jeszcze wiele okazji, przez które tutaj zapewne trafi, bo jak ów czas zapowiadała się niezwykle ciężka, jak i długa okupacja.
Niemniej cieszyła się, iż może to jej ostatnie sekundy w tej okropnej i obślizgłej celi, Bóg jednak wysłuchał prośby ateistki.
Ten ich Bóg chyba naprawdę istnieje.
Zdziwiło ją jedynie to, dlaczego w środku nocy strażnicy wyciągają ją z celi. Przecież ani nikt nie pracował o tak nieludzkiej godzinie, jaką była druga w nocy, ani nie zostawał aż tak długo po godzinach. Przynajmniej taką próbowała udawać zewnętrznie i wewnętrznie. O ile zewnętrznie jeszcze jakoś się jej to udawało, wewnętrznie po prostu czuła jakby wybuchł jakiś najgorszych z armagedonów. Uwielbiała tę sprzeczność własnej natury, kiedy jej „rozdwojenie" osobowości dawało o sobie znać i musiała udawać w jednym momencie dwie inne osoby – dla siebie była nikim, kłamcą i oszustem, który za wszelką cenę próbował wydostać się z największego bagna za pomocą najgorszym możliwym sposobem, dla większości osób była zwykłą dziewczyną, która była zmuszona do wyjścia na kolejne przesłuchanie.
Kiedy wyszła z celi, a wartownik zatrzasnął za sobą na cztery spusty, wrota zza rogu wyłoniły się jej znajome twarze Huberta i Ariana. Dwóch wysokich mężczyzn zmierzało w jej stronę, starannie się rozglądając czy żaden z niechcianych wartowników, którzy nie było wcale wtajemniczeni, na pewno ich nie zauważył.
– Zrobiłaś zamieszanie w sali? – spytał Arian, próbując wybadać, czy aby na pewno wszystko szło zgodnie z planem.
– I to jakie! Prawie kobieta krzesłem dostała! – odpowiedziała, akcentując dokładnie każde z wypowiedzianych słów.
Plan szedł jak po maśle, żaden z ustalonych wcześniej punktów nie został zła... no właśnie, do czasu.
– Psst! Orzeł na horyzoncie! – szepnął dyskretnie jeden z przekupionych stróżów nocnych, dosłownie wyglądający jak diabeł.
Obaj mężczyźni szybko obrócili się na piętach, dziewczyna mimo wszystko została na widoku. Wtem jeden z nich czym prędzej odsunął dziewczynę, niezauważalnie przepłacając za to własnym interesem. Jeśli ktoś dowiedziałby się o tym, że Schultz razem z młodym Kopernerem robią lewe przekręty i wyciągają, za opłatą oczywiście, wspomnianych ludzi z Pawiaka, to nawet ucieczka do Argentyny zdałaby się na nic.
Hubert delikatnie szarpnął Emilię za skrawek ubrania i dyskretnie skierował ją w stronę mieszczącego się obok wyjścia. Obawiał się, że Arian może chlapnąć trochę za dużo swoim niewyparzonym językiem. Może i mu pomagał, ale za grosz nie ufał temu młodzikowi. Był święcie przekonany, że gdyby powiedział mu coś więcej, niż mówi mu zwykle, jeśli nie łączą ich wspólne interesy, zapewne już dawno leżałby w grobie i patrząc z góry na te piękne oraz jakże brutalne obrazy morderstw. Nie miał satysfakcji z zabijania ludzi, co wcale nie równało się temu, że nie lubił na to patrzeć. Wśród ludzi brzmiało to, co najmniej dziwnie, jednak każdy z ludzi jest inny, nikt nie jest taki sam, a upodobania, zainteresowania są kwestią wyłącznie indywidualną.
– Nie boisz się, współpracować z takim młodym chłopakiem? – spytała niepewnie, zerkając w stronę Ariana.
– A co? Podoba ci się? – Hubert zaśmiał się szyderczo, wykorzystując słynny wyraz twarzy, wyrażający zazwyczaj przelotną ironię w stosunku do innych lubił się pośmiać, nie twierdził, że nie, jednakowoż z umiarem. Nadmierny śmiech byłby jedynie wadą w tej pracy.
– Bardzo śmieszne.
– Jak kto woli, ja bym chciał mieć takiego zięcia.
– Widzisz? Nie będziesz mieć.
– A to niby dlaczego?
– Bo nie jesteś moim ojcem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top