XV. Co w rodzinie to nie zginie
10.I. 1940 r. Wilno
R
ana postrzałowa Tadeusza goniła się z dnia na dzień coraz lepiej. Co dzień modlili się, by chłopak przeżył każdy następny dzień, pani Leona razem z panem Józefem zabiliby ich oboje na miejscu, że nie przypilnowali Zośki, żeby na siebie uważał, a co więcej, nie zadbali o jego komfort oraz bezpieczeństwo. Szymon raczej nie chciał wejść w konflikt z jego rodziną, obawiał się, co Zawadzcy mogą zrobić, a w starciu z Biernackimi byłaby to walka na śmierć i życie. Ula nie była medykiem, jedyne mogła założyć opatrunek, nic więcej. Nawet jeśli, nikt z domowników nie znał się na zszywaniu szwów czy wyciąganiu kulki z ciała, nie przeceniali swoich umiejętności w tym zakresie, tym bardziej Hasefer. Do medycyny zawsze było mu daleko, dlatego wojsko wydało się mu na przestrzeni lat bardzo dobrym wyborem życiowym, którego już za żadne pieniądze tego świata by nie zmienił.
Po pokoju Tadeusza rozniósł się dźwięk głośnego stukania w drzwi. Rozpraszał niezwykle, zwłaszcza kiedy próbował usilnie zasnąć jeszcze raz po nocnej, deszczowej pobudce. Niezwykle cenił sobie sen, zwłaszcza kiedy rana powoli ropiała, a szwy coraz częściej dawały o sobie znać, chociaż wolał nie przekonać się, jak wyglądają tutejsze warunki szpitalne, już chyba prędzej oddałby się w ręce Niemców, niż tam poszedł, jednak obie opcje były okropne. W jednym momencie zza nich wyparowali niczym na gwałt poddenerwowany Szymon i uśmiechnięta ciocia Ula, niosąca chłopakowi na niewielkiej tacce syte, jak na te czasy, śniadanie.
— Powoli, Tadziu, bo się przeforsujesz jeszcze z tą raną i będzie problemów — wymamrotała kobieta, delikatnie odpychając do tyłu chłopaka, by pokazać mu, że powinien nieco spokojniej wstawać.
Spojrzał jedynie na nią z politowaniem, powoli wstając z łóżka. Nie chciał naruszyć cierpliwości pani cioci. Rozniosłoby się po całej rodzinie dość głośnym echem, że jakiś arogancki i samolubny Warszawiak ma czelność stawiać się komuś takiemu, przecież to niedopuszczalne zachowanie! Tak nie można! To skandal! Wolał zostać neutralny i zapamiętany jak uśmiechnięty oraz życzliwy chłopaczek. Nawet jeśli nie byłby w tej rodzinie.
– No szybciej, bo pociąg nam ucieknie! – burknął pod nosem Szymon, przelotnie patrząc na Tadeusza, zabierając torbę chłopaka z pokoju, by w chociaż w ten sposób przyspieszyć działanie.
– Chyba nie mam dobrych wieści – Gerald wszedł nieproszony do pokoju, czytając nie swój list.
Staruszek w zwyczaju miał, że czytał każdą korespondencję najczęściej nie swoją, dawno nic do niego nie przychodziło innego niż listonosz z gazetami. Tęsknił za tymi pogawędkami z listonoszem, w jakich czasie dowiadywał się najświeższych plotek z okolicy, jakie tylko były możliwe. W owym czasie nawet nie wiedział o wzroście inflacji w Generalnym Gubernatorstwie wprowadzanej gwałtownie przez Niemców, z dnia na dzień zmieniającej i pogarszającej sytuację rodaków zza Buga. Przejechał wzrokiem po kartce napisanej w całości po niemiecku. Rozumiał piąte przez dziesiąte. Jego niemiecki ograniczał się do dzień dobry i do widzenia, ewentualnie liczenia po niemiecku, ale to raczej tylko zwykła formalność.
– Z mojego niemieckiego rozumowania zrozumiałem, że Emilia idzie – przypatrzył się uważnie niemieckim hieroglifom – idzie na dziesięć minut po kiełbasę do sklepu.
– Gerduś – przeklęła go kolejny już tego dnia raz żona – ty czytasz i mówisz na głos swoje myśli?
– Żadnej opcji nie jestem pewien.
– Ja mogę to przeczytać – powiedział z zawahaniem Zośka, patrząc na męczącego się Geralda, próbującego popisać się swoim niemieckim.
– Widzisz, widzisz! Młode, a takie głupie! Synku, ja mógłby cię niemieckiego uczyć! Starego wróbla na chleb nie nabierzesz, sam to przeczytam.
– Ale...
– Bez żadnych „ale", sam dam radę.
Gerald jeszcze mocniej przyciągnął kartkę do siebie, stawiając jasne warunki młodemu człowiekowi. Nie lubił, jak ktoś go poprawiał, jak w ogóle śmiał pokazać, że wie lepiej?! Jego święte umiejętności językowe nie mogły przecież spaść do tego stopnia, że nie zrozumiałby nic z tego listu poleconego, przecież niemiecki nie stał się nagle aż taki trudny z dnia na dzień.
– No dobra, masz i mi powiedz, co ja niby źle przeczytałem. – Mężczyzna wręcz aż rzucił kawałkiem papieru w chłopaka. – Może i mam 85 lat, ale nie zrobisz ze mnie głupiego, znam jeszcze na tyle niemiecki, żeby się dogadać.
– Chyba niemiecki pisany cyrylicą – wtrąciła ciotka, degradując wzrokiem własnego męża.
Wcale nie zależało jej na tym, by mąż poczuł, że nie jest najmądrzejszy. W tamtym momencie liczyła jedynie na ostudzenie jego przywódczych zapędów zdobycia wysokiej pozycji w rządzie, jednak szybko pożegnał się z marzeniem, które popsuła złowieszcza wojna.
Urszula zawsze potrafiła obrócić każdą niemiłą sytuację wywołaną przez jej męża w najśmieszniejszy żart, chociaż to pomagało jej zapomnieć o tym, że dookoła panuje ta okrutna wojna.
— Tu wcale nic nie ma Zehn Minuten czy geht in den Laden, um Würstchen zu kaufen. Tu po prostu jest napisane, żeby Pani Emilia Pilecka stawiła się w ciągu jednej doby na aleję Jana Szucha w budynku noszącym numer 25.
— Matka Cię sprzedała swojemu nieudacznikowi w zamian za górę pieniędzy — przerwał Szymon, próbujący powstrzymać się od śmiechu. Nie sądził, że jeszcze kiedyś w całym jego życiu szwagierka zdoła go rozbawić do łez. — Niezłe masz geny, nie ma co.
— Bardzo śmieszne — rzuciła ironicznie.
— Pakujcie manele i lecim, co?
Gerald przelotnie spojrzał na żonę, jakby chciał jej przekazać coś, a tego nie mógł. Robił to nadzwyczaj często, zazwyczaj wyglądało to niezwykle dziwnie. Nachalne patrzenie się na kogoś wywoływało dreszcze.
— A ty, Szymon? Zostajesz? – zapytał niepewnie starszy mężczyzna.
– Niestety tak.
Widoczne zniesmaczenie i niechęć nie potrafiły pozostać w nim dłużej. Tłumik te uczucia dość długo, nie dając złamać się i ponieść emocjom, ale w tamtym momencie Szymon miał dość okazywania bezuczuciowego porucznika, siejącego strach wśród podwładnych i szacunek wśród rodziny. Musiał zostać tutaj, chociaż sam nie wiedział, czy aby na pewno jest sens skazywać się na pewną śmierć.
***
Warszawskie ulice pokryte z każdej strony śnieżnym puchem radośnie przywitały Zośkę razem z Emilią. Drogi niczym nie przypominały malowniczych ścieżek wileńskich, aczkolwiek były równie urokliwe, jak tamte. Prawdziwe miasto z marzeń, stłumione okrutną wojną usnęło w te mroźne dni snem zimowym, by potem obudzić się jeszcze silniejszym do walki z okupantem.
Nie wiedząc, gdzie są, ruszyli oboje na oślep w nieznane. Niby doskonale znali to miasto, jego każdy odłamek. Niemieckie nazwy ulic nie były w większości polskimi odpowiednikami, takie środki stanowiły malutki odłam całego misternego planu Niemców, co stało się jednocześnie ich punktem odniesienia, dlaczego są aż tak bardzo nierozgarnięci, by dotrzeć po ludzku do domu. Najbliższy tramwaj prowadził poza stolicę, nie przejeżdżając nawet koło Śródmieścia, ale... Pozostawało jedno ,,ale". Gdyby jechał przez Wolę oboje, byliby praktycznie uratowani, mieliby jeszcze przed godziną policyjną dotrzeć do domu.
— Wiesz może, gdzie my obecnie jesteśmy? — zapytała niepewnie, rozglądając się dookoła.
— Nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że to Praga.
— Skąd takie wnioski?
— Widzisz ten blok? — Wskazał na znajdujący się obok nich budynek piętrowy, nieco podburzony, ale dalej stojący i najwidoczniej zamieszkały.
— No tak.
— To wręcz krzyczy, że jesteśmy na Pradze. Jestem tego pewien. To nie Wola, to nie Żoliborz, to Praga. Jak Boga kocham, niech diabeł mnie do piekła zabierze, jeśli kłamie, to jest Praga.
Dziewczyna niepewnie spojrzała na Tadeusza wymachującego rękami. Nie dość, że dogadać się z nim można było jak ze ścianą, zachowywał się jak małe dziecko pragnące biegania z pistolecikiem po podwórku, a co lepsze – wcale nie zdawał sobie z tego sprawy, jak się zachowuje. Nikt nigdy nie zwracał mu uwagi, chyba że jego ojciec niekiedy irytujący się coraz bardziej w jego towarzystwie. Może miał czasami z tego frajdę, grzech zabronić mu przez chwilę poczuć się jak dziecko. Ta chwila trwała jednakowoż stanowczo za długo... O dużo za długo.
– Czy ty siebie słyszysz?
– Czemu miałbym siebie nie słyszeć?
– Bo pleciesz głupoty, Zośka.
Chłopak niepewnie spojrzał na dziewczynę. Nie czuł się jakoś niekomfortowo w jej towarzystwie, wręcz przeciwnie, czuł się całkiem przyjemnie, jednak nie był przyzwyczajony do tego, aby ktoś wypominał mu coś. Dla samego siebie był bardzo dobry, jednak kiedy ktoś pokazał mu jego wady, które nie zdawały się już śmiesznym żartem, a najprawdziwszą prawdą. Nikt nigdy nie raczył powiedzieć ni wypomnieć, że zachowuje się dziwnie, a raczej to miała na myśli.
– Zapytam jeszcze raz, jesteś pewny, że znajdujemy się na Pradze?
– Przysięgam, że to Praga.
– Coś o niej wiemy?
– Tyle że jest okropnie niebezpieczna i zapuszcza się tu stosunkowo niewiele Niemców w takich godzinach.
– A która jest?
– Zaraz dojdzie siódma z wieczora.
– Już?
– Dopiero...
***
Aleksandra stąpała pewnym siebie krokiem, idąc jednym z korytarzy w budynki Gestapo. Wydział przepełniony od mężczyzn, między którymi przemieszczały się jedynie sekretarki i asystentki niemieckich oficerów. Z zawiści nie mogła pozwolić, by jakaś szczupła jak osa młoda dziewucha namieszała Hubertowi w głowie, nie, to było zdecydowanie niedopuszczalne. Chociaż przyszła tu w całkowicie innej sprawie, liczyła na to, że przy okazji pozbędzie się jednej z asystentek, która była ewidentnym zagrożeniem dla jej pozycji w niemieckim społeczeństwie. Nie pozwoliłaby zhańbić siebie i tego, co osiągnęła, ludzie patrzyliby na nią krzywo, spode łba, a to byłaby zniewaga dla niej i jej rodziny. Nikt z Biernackich nigdy nie został ani nie zostanie zhańbiony, nigdy, nie w tej rodzinie. Jeśli zrobiłby cokolwiek wbrew ich woli, spotkałby się z ich zdecydowanym gniewem. Każdy, kto doświadczył gniewu ze strony Biernackich, żałował tego, ilekroć przyszło mu to na myśl. Aleksandrę zawsze uważano za tą inną, niepasującą do rodziny. Stała się niezależna i w dość krótkim czasie odizolowała się od rodziny. Uważała to za mały sukces ku nowemu życiu. To jednak zmieniło ją na gorsze. Zniszczyło, wypluło i podeptało do tego stopnia, że już nie znała słowa "miłość", na świecie były tylko pieniądze... To za nie możesz kupić miłość.
W owym czasie sprawa była o wiele poważniejsza, a raczej niecierpiąca zwłoki. Musiała odegrać się na wszystkich, którzy wyrządzili jej krzywdę, w tamtym momencie był to najlepszy czas na takie zagranie. Nie liczyła na żadne konsekwencje, przecież Hubert na pewno dopilnuje, żeby wszystko zostało dopracowane idealnie, zadba też o to, by nikt nie dowiedział się, od kogo wyszła prośba. Przecież nikt tego wcale nie musiał wiedzieć, prawda? Idealny plan na obrzydliwe perfekcyjny spisek przeciwko Pileckim. Źródło było jedno... A kto nim był? No proste, że najłatwiej dotrzeć do Emilii, która na pewno znajdowała się na miejscu, od niej do Piotra, jej niedoszłego kochanka, któremu złamała okrutnie serce (chociaż rzeczywistość mówiła co innego), a od nich razem wziętych prosta droga do jej kuzyna, działającego na szkodę Wielkiej Trzeciej Rzeszy, podobnie jak każda jednostka o tym nazwisku. Zastanawiało ją jedynie czy to naprawdę wstręt do Niemców kusił ich na walkę z góry skazaną na śmierć, czy to przypadkiem nie ich wybujałe ego i niezwykła duma, niepozwalająca na utratę honoru rodu.
Pewnym krokiem wkroczyła do jednego z gabinetów na drugim piętrze, gdzie za biurkiem siedział pewien mężczyzna dość niecierpliwy jak na ten czas, w którym roboty miał niewiele. Ledwo wybiła godzina szósta, a ten czekając na raporty i sprawozdania smolił cygaro w najlepsze. Kobieta spojrzała na niego karcącym wzrokiem, szybko krocząc w stronę biurka. Ten niemiecki perfekcjonizm doprowadzał ją powoli do szaleństwa. Nie mogliby mu tej roboty przynieść wcześniej? Przecież to tylko zwykłe papierki, które nic nie znaczyły w praktyce, bo i tak leżały gdzieś na dnie w zakurzonym archiwum. No ale tak... jeśli mają być o siódmej, to będą o siódmej, jakby nie patrzeć.
– Nudzi ci się? – krzyknęła zbulwersowana. – Masz tu jak w raju, a siedzisz i jedyne co robisz, to smolisz cygaro jak dziadek.
– A co mam niby robić? Biegać w podskokach o szóstej rano? – odpowiedział mężczyzna, nieprzychylnie patrząc na swoją żonę. – Raz w życiu człowiek chce spokoju, to go ganiają. Mów czego chcesz.
To fakt, przez niego miała głównie same wygody życia w czasie okupacji, obcowała w przekonaniu, że jest nietykalna. Nikt w tym czasie nie był nietykalny. Wszyscy grali na jedną kartę, pod własne dyktando na przeżycie, w tamtym momencie każdy chwyt był dozwolony.
– Co tak śmierdzi?
Rozejrzała się po pomieszczeniu. Za pięknymi dębowymi meblami, udekorowanymi różnymi wykwintnymi ozdobami, z okiennicami przyodzianymi w delikatne materiałowe zasłony, krył się obraz brutalnych morderstw i katuszy, rozlanej krwi oraz męki wielu ludzi, którzy będą musieli tu przybyć, zakończyć, bądź ratować swój własny żywot w imię wolności. Kobiecie nie przeszkadzała wizja okrucieństwa, bardziej nie podobał jej się zapach roznoszący się po pomieszczeniu.
– To, co widzisz. Po co przyszłaś?
– Mam pewną, jakby to określić, prośbę do ciebie. Trzeba hm... dyskretnie mówiąc.
– Sprowadzić na Szucha?
– Tak. Dokładnie to chciałam powiedzieć, Hubert.
– Trzeba było tak od razu, kto to ma być.
– Weź kartkę i pisz. Emilia Zofia Pilecka..
– Czy ty donosisz na własną córkę?
– Nie, tylko oddaję jej przysługę.
– Ze względu na jej ojca?Nie lepiej go znaleźć i się pozbyć?
– Nikt nie wie, gdzie on jest, a tylko tak zniszczymy Pileckich.
– Jesteś tego pewna?
– Tak.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top