XIX. Na skraju jutra

15.03.1940 r.

Najjaśniejsza z gwiazd w całym wszechświecie, wschodząca, by rozpocząć kolejny dzień i zachodząca, by znowu powrócić, ponownie wstąpiła na nieboskłon, muskając delikatnie twarz dziewczyny, przebijając się między dość prześwitującymi zasłonami w kolorze pomarańczy. Poniekąd uznać można było, że każdy kolejny dzień, który sprawiał, że wiosna była już coraz bliżej, dodawał otuchy do dalszej walki - o wolną ojczyznę i własne życie.

Podobnie stało się owego poranka na przy ulicy Sosnkowskiego w Warszawie. Niezwykle duża dziura w kamienicy pozwalała dostarczyć mieszkańcom pierwszego piętra kamienicy naprzeciwko ogromnej dawki ciepłych promieni słonecznych. Może nie tego pragnęła Emilia, jednak cóż lepszego było niźli pobudka z obolałym barkiem o wpół do siódmej nad ranem. Powoli otworzyła oczy, delikatnie przecierając je nieposiniaczoną dłonią. Mimo, że minęły już ponad dwa miesiące odkąd ,,uciekła" z Pawiaka, to ślady po przesłuchaniach dalej były mocno widoczne na niektórych z partii ciała. Nie dość, że stała się zależna od kogoś, a co za tym idzie, nie potrafiła samodzielnie, jak to bywało do tej pory, funkcjonować.

Gdyby nie to, że sama nie potrafiła przemyć ran ani nie była w stanie jakkolwiek wymienić bandażu, już dawno by jej tu nie było. Przecie to tylko zwykłe rany, stanowiące oznakę jej lojalności wobec innych. Przynajmniej tak powiedziałby wujek Szymon.

Wtem drzwi gwałtownie otworzyły się na całą szerokość, a zza nich wyłoniła się nieco niewyraźna sylwetka. Sama nie wiedziała, czy to jej wzrok po spaniu nie potrafił wyostrzyć owej sylwetki, czy już umierała, a postać ta była idącą po nią śmiercią. Chciała wybadać ducha ręką, nim jednak to zrobiła tajemnicza zmora, odezwała się do niej.

- Wstawaj! Lekarz zaraz przyjdzie zdjąć szwy z twarzy i nóg. - Ta zmora miała wyjątkowo miły głos, a ponadto znajomy. Czyli to jednak nie śmierć, a osoba, którą doskonale znała, nawet więcej. Kochała bardziej niż własną matkę, mimo że była od niej nieco młodsza.

- O siódmej rano? - powiedziała zaspanym głosem, zatykając dłonią usta.

- Nie jesteś najważniejsza na tym świecie. - oznajmiła, szybko zrzucając z dziewczyny kołdrę. - Są ludzie w o wiele gorszym stanie niż ty.

- Ale oni...

- A możesz na chwilę chociaż być cicho? Nadwyrężasz tylko zbędnie mięśnie twarzy, a to raczej cię boli.

- Yhm, czyli jak już mam szwy to znaczy, że nie mam prawa głosu, tak?

- Coś w tym stylu, moja droga - Rozbrzmiał zza ściany nieco niższy męski głos.

Nie był to rodzaj konstatacji, który już słyszała. Zdawał się jakby inny, całkiem nowy. Taki świeży głos, który mógł wywrzeć na niej dobre wrażenie, jakkolwiek to nie brzmiało. Albo to po prostu jej mózg nie pamiętał tego głosu.

Dręczyło ją przez chwilę, kim jest tajemnicza postać zza ściany. Ciekawość jednak szybko minęła, kiedy to mężczyźni powoli zmierzający ku wyjściu w niemieckim mundurze, tym samym, który pamiętała z tamtego dnia... To byli oni, te SS mańskie diabły, które zamiast ją ratować, czekały z tym do ostatniej chwili. Każdy z dni wydawał się sądem ostatecznym, a oni w najlepsze odwiedzali dom Grabowskich - Huber Schulz i Arian Krönenmann. Nie wiedziała kogo prędzej by zabiła - Grabowskich za kontakty z nimi, czy ojczyma za to, że prawie skatował ją na śmierć. Ten wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna gwałtownie przerzucający włosy na drugą stronę, w tym jakże niezmiernie okropnym mundurze to młodzik, który wyprowadził ją z Pawiaka - tego była pewna. Ta postura, jakże niezapomnianą a jednocześnie niewyraźna. Gdyby tylko go lepiej zobaczyła, wiedziałaby. Mogła by mu podziękować, poprosić o rozmowę, chociaż chwilę uwagi, iż tak się poświęcił. W tymże momencie jedyne co mogła to w duchu się modlić, żeby ich i szlag jasny trafił i krew nagła zalała, a jeszcze bardziej, żeby ich diabli do piekła wzięli.

Ocknęła się i spojrzała w stronę wciąż niewyraźnej zjawy, stającej nad nią od pięciu minut, patrzącą z pretensjami w jej okaleczoną twarz.

- Czego chcieli? Znowu mnie zamknął?

- Czyżby poszkodowana nie miała lepszego zajęcia niźli trajkotanie o błahostkach?

Uwielbiały się droczyć, zwłaszcza jeśli chodziło o takie sprawy. Nadzwyczaj dobrze im to wychodziło, bynajmniej to zostało z przedwojennej codzienności. Przypominały te małe dzieci, które sprzeczały się o to, kto na tym podwórku jest lepszy w chowanego czy berka. Te czasy minęły... za szybko, ale z jednej strony cieszyła się. Przynajmniej nikt nie mógł obwiniać jej za to, że nie walczyła za ojczyznę.

- Walczyłam? Walczyłam. I mam ich wszystkich w dupie.

- Co ty bajdurzysz?

- Głośno myślę.

- Domyśliłam się.

Powoli zaczynało denerwować ją, że dziewczyna mimowolnie wykorzystuje to, że jest skatowana. Nie miała z tym problemu, coś jednak w Ninie wzbudzało nutę tej piekielnej zazdrości, że to Emilia jest w centrum zainteresowania, a nie jak zwykle ona. Tak nie mogło dalej być, nadszedł dla niej idealny czas, aby w końcu zwrócić na siebie oczy wszystkich, pokazać kim naprawdę jest i kto tu zasługuje na miano gwiazdy każdego z wieczorów.

Wiedziała, że taka szansa zdarza się raz na milion, a dzięki wykorzystaniu tej sytuacji, mogłaby pokazać, że jest kimś więcej niż tylko „przyjaciółką tej wysokiej".

- Jak się w ogóle czujesz? - zapytała troskliwie Grabowska, energicznie odsłaniając jedną z zasłon.

- Gdybym nie musiała teraz odpowiadać to zapewne poczułabym się lepiej - odpowiedziała dziewczyna, dając do zrozumienia, że nie chce kompletnie teraz rozmawiać, przynajmniej nie w ówczesnej chwili.

- Widzisz? A niby to ja jestem niemiła dla swojej przyjaciółki, a ty takie figle płatasz, żeś ty tą niemiłą jest.

- Oj, dobra, dejże spokój.

- Nie, mnie tak szybko nie zwiedziesz i dobrze o tym wiesz, moja droga.

Wtem do drzwi zapukał jakże niespodziewany o takiej godzinie gość. Słońce niemalże dopiero wschodziło, przebijając się delikatnie między murami, muskając swym światłem czule oszronione szyby warszawskich mieszkań, odpoczywających po wrześniowej wrzawie. Zegar wybijał dopiero wpół do siódmej nad ranem, a miasto dopiero budziło się do życia po zakończonej niedawno godziny policyjnej. Co rusz, gościowi też jakże spieszno było przybyć w to miejsce i zapewne zależało mu na czasie, skoro był co świt rano.

- Kogo diabli niosą o tej godzinie? - spytała niepewnie Nina, pytająco spoglądających na dziewczynę siedzącą na łóżko.

- Byle nie szkopów, jak Boga kocham, ja dopiero stamtąd wyszłam - odpowiedziała litościwe Emilia, składając ręce i chyląc prośby ku niebu.

- Ty jak ty, ale ja mam tu cały asortyment wojskowy w piwnicy - szepnęła niepewnie Grodzka, niepewnym krokiem kierując się do drzwi.

- No to po nas, żegnaj świecie.

- Ale optymistka, już umiera! Od razu!

- Trzeba się pożegnać zawczasu.

- Tak? A teraz jak się tak modlisz, to cię to wcale nie boli jak tak mielisz jęzorem?

- Oj, oj, oj, znalazła się...

Grodzka tylko teatralnie przewróciła oczami, pozostawiający takowe zachowanie bez komentarza, niemniej jednak kusiło, aby jeszcze coś powiedzieć, jakoś ukręcić jej nosa. Fakt, nie była małym dzieckiem, ale też nie potrafiła zostawić tego bez słowa, coś nie pozwalało jej nie powiedzieć jakiejś uszczypliwej anegdotki.

Jak z nieba na szczęście pojawił się nieszczęsny doktor terenowy, który to po drodze do chorego, zaszedł do nich, by obejrzeć szwy poszkodowanej. Nie miał za wiele czasu, widać było, że bardzo się spieszy.

- Witam szanowną panią - delikatnie się ukłonił, ściągając przy tym jakże elegancko kapelusz, który chwilę później magicznie znalazł się na stojąc obok drewnianym wieszaku - wybaczy panienka godzinę, ale jak tylko czas pozwolił z rana samego ruszam w teren do pacjentów, później jest pełno patroli tutaj, stąd wolałem przyjść co świt, żeby nie narażać ani pań ani siebie.

- Teraz to ma sens, bo tak z rana to tylko słyszałam jak Niemcy pukali do drzwi tutejszych mieszkań.

- No tak, lubią urządzać ludziom poranne pobudki, to już chyba ich zawodowe przyzwyczajanie.

- Ano wraz zdaje mi się, że jakieś dziwne mają te przyzwyczajenia.

- Huber mówił, że szósta rano to najlepsza pora na odwiedziny, wszyscy zawsze są w domu! - rzuciła, delikatnie uśmiechając się w stronę lekarza.

Mężczyzna niechętnie podzielił jej optymizm, nie zrozumiał żartu, który miał być idealną anegdotą tego dnia. Nie do twarzy mu z uśmiechem. Było to jednak uzasadnione, komu w tamtym czasów było wesoło, kiedy za oknem przez ulicę maszerował patrol granatowych, bacznie obserwujący ulicę. Tak samo jak dzień przed aresztowaniem Emilii, też tędy chodzili. Ano w sam raz przynieśli nieszczęście.
Nina ponownie przewróciła oczami, nie miała już siły na te niezbyt smaczne dowcipy.
 W jej opinii nie były na miejscu. Odsunęła się i uważnie obserwowała, jak medyk zdejmuje z twarzy jej towarzyszki te ohydne, jedwabne szwy.
Widok krwi przyprawiał ją o mdłości, nie wyobrażała sobie tego bólu. Odruchowo podniosła się z krzesła i ruszyła w stronę drzwi, nie potrafiła już dłużej znieść widoku zakrwawionych opatrunków i ściąganych szwów, zanurzonych w metalowej misce do dezynfekcji.

Byłże to istny koszmar. Lekarz robił to bardzo powoli, nie chciał zranić dziewczyny. Mimo wyraźnych znaków, by robić to szybciej, on tylko spowalniał swoje ruchy. Pacjentka nie była cierpliwa. To ostatnia cecha, jaką można przypisać Pileckiej. Rana nie goiła się pomyślnie, szwy ciągle musiały być zdejmowane, wciąż można znaleźć, było zaropiałe fragmenty szwów. To swoista udręka zostawiająca bolesne wspomnienia. Mimo to starała nie ruszać się ani wykrzywiać swojej twarzy. To tylko pogarszało cały proces. Czuła się jak w transie, jej ciało słabło z każdą sekundą, ręce osuwały się powoli do tyłu, a ona nieustannie opadała z bólu z powrotem na niezbyt wygodny materac. Jedynie on stanowił ukojenie w całej tej sytuacji.


– Nie dam ra-... – Jedynie mruknęła.


Jej ciało opadło mimowolnie na materac, dając jej duszy i ciału, chociaż chwilowe ukojenie po tak bolesnym przeżyciu, które dopiero się rozpoczęło. Medyk szybko skierował się w jej stronę, dokończył zdejmować końcówkę szwów i zabrał się za dobudzanie pacjentki, ta jednak nie wykazywała chęci obudzenia się. Wszystkie próby zawodziły, każdy ze sposobów nie wydawał się zbyt skuteczny. Miał wrażenie, że dziewczyna nie otworzy już swych ślepi nigdy więcej, bał się, że nie uda mu się uratować jej czy chociażby przywrócić do pierwotnego stanu.Zza drzwi można było usłyszeć wesołe głosy męskie i ten jakże wybijający się głos Grabowskiej, roznoszący się po całym lokum. Nawet on był w stanie rozpoznać ten jakże lekki, dziewczęcy głos. Dawał światło w nawet najbardziej fatalnych momentach. Teraz jednak nie zwiastował nawet rąbka nadziei, nie mógł zapewnić o tym, że będzie dobrze. Ten głos, jak i jego właścicielka byli załamani tym, co się stało. Nie wiedzieli, dlaczego to wszystko się stało i jak zapobiec dalszym kolejom takiego losu.Nina miała tylko jeden plan. Pozbyć się Emilii z Warszawy na jakiś czas. Nie mogła tu być, musiała stąd zniknąć. Im krócej Gestapo i jej matka mieli ją na celowniku, tym dłużej można było ukrywać ją i jej ojca. Niewydarzonego, dokładnie jak Emilia, Piotra Pileckiego, trochę mniej roztropnego mężczyznę, który za nic miał tak poświęcony żywot. Jego własna córka oddała za niego, a on niemalże nie wiedział o tym. Ba! Nawet się nie przejął, chodził dumny jak paw, że to on żyje, a jego córka walczy o życie.W drzwiach pojawiły się cztery nieznane doktorowi postaci. Nina na widok doktora klęczącego na podłodze z rękami rozłożonymi z bezradności czym prędzej podbiegła w stronę łoża. Ich oczom ukazał się widok nieprzytomnej dziewczyny, leżącej na wskroś łóżka. Oddech wciąż był wyczuwalny, podobnie jak puls. To ewidentnie medyk zawiódł.


– Co pan, do jasnej Anielki, zrobił, panie doktorze?! – krzyknęła Nina, próbując jednocześnie ocucić w jakikolwiek sposób swoją przyjaciółkę. – Dlaczego ona jest nieprzytomna?!

Lekarz nic nie mówił. Milczał. Milczał bezczelnie, jakby nic nigdy się nie zdarzyło. Jakby ta dziewczyna była w pełni przytomna.


***

Zza mgły wyłoniła się nieznana postać, dość niewyraźna. Jej kształt był znajomy, podobnie jak rysy twarzy. Jedynie blask księżyca delikatnie oświecał twarz tej tajemniczej zjawy. Nie był na pozór to nikt znany, przynajmniej do pewnego czasu. Delikatny szum wiatru muskał włosy stojącej obok dębu dziewczyny. Nie śmiała ruszać się spod tego drzewa, stanowiło to dla niej pewien bezpieczny azyl. Dookoła nie znajdowało się nic szczególnego, jedynie jakieś strzały w oddali, a za nią jakieś gąsienice i niosący się kilometrami okrzyk gwardzistów, którzy właśnie pokonali tych germańskich diabłów.

Znała to miejsce. Wyglądało jak niegdyś niewielkie jezioro na bronowickich przedmieściach niedaleko posiadłości letniej wuja Hasefera. Cichy rechot żab, niewielki plusk wchodzących do wody kaczek. To wszystko było tak znajome. Księżyc niczym najjaśniejsza z gwiazd odbijał się w nieskazitelnie czystej wodzie. Widok niczym jednej ze starych baśń opowiadanych w dzieciństwie przez babcię Annę. Ten las... Przypominał ten sam bronowicki, który pamiętała z dzieciństwa. Wszystko zdawało się tu dziwnie znajome, jakby widziała to już wcześniej. Jakby była tu już jaki czas temu.

Tajemnicza zjawa zaczęła podążać w jej kierunku. Z oddali Emilia dostrzec mogła rysy mężczyzny. Te nienagannie ułożone na żel blond włosy, szczupła twarz o bladej cerze, przenikliwe spojrzenie tych jasnoniebieskich oczu, które poznałaby wszędzie. Ramiona niczym ze stali, a wzrost jak ten dąb, pod którym przyszło jej się schronić. W jej głowie tworzył się jakże doskonały obraz Piotra Pileckiego, jej własnego ojca. Mężczyzna powoli zbliżał się do niej, podając jej zakrwawioną rękę, otoczoną łańcuchem.

Nie potrafiła w to uwierzyć. Nim postać zbliżyła się dostatecznie blisko, dziewczyna na pięcie odwróciła się i czem prędzej ruszyła w stronę boru pospiesznym krokiem.

– Chodź, nie bój się – szeptał do jej ucha mężczyzna, niemalże dorównując jej tempa biegu, skrzętnie pokonując każdą przeszkodę.

Sama nie wiedziała, czy to dzieje się naprawdę, czy nie. Była niemalże pewna, że to sen. To nie mogło być prawdą. Strach mieszał jej w głowie, a adrenalina i lęk jedynie dodawały sił, pozbawiając jakichkolwiek zahamowań. Myśli w jej głowie coraz to bardziej się kumulowały. Coś wewnątrz kazało jej wciąż uciekać od zjawy, nie dać się złapać, próbować ją zgubić. Nie była to zwykła zjawa. Miała tego świadomość. W tamtejże chwili jednak nie miała sposobności, by rozstrzygać, co chciała jej powiedzieć. Ona po prostu chciała przetrwać.

Co sił w nogach przemierzała każdy metr lasu, uciekając od własnego ojca. Nie wyglądał zupełnie tak, jak go zapamiętała. Był inny. To nie był on. Chociaż konstatacja wciąż ta sama, tak samo melodyjna, jak kiedyś, nie zdawała się znana. Wyczuwała ten lęk i strach między słowami, ten nerwowy ton, nigdy nietowarzyszący mu przy konwersacji. Coś było nie tak. Z obojgiem.

Nie miała już siły, nie mogła tak dłużej. Przerażona wizją śmierci razem ze zjawą energicznie chwyciła za gałąź najbliższego drzewa, konfidencjonalnie odpychając się nogami od konaru, wspinając się ku następnej gałęzi. Liczyła na to, że w tym miejscu będzie nienaruszalna. Kilka metrów nad ziemią nikt nie będzie w stanie jej wystraszyć, a tym bardziej ją skrzywdzić. Poczuła niewielką ulgę, mimo że zjawa stała wpatrzona w nią między krzewami. Zmęczenie dawało o sobie znać, powoli zaczynało odbierać jej ,,nadludzkie" siły. Czuła serce bijące jak kowal młotem w żelazo.

Jej głowa była jak tykająca bomba. Natłok myśli w jej głowie tylko kumulował cały ten stres. Ręce delikatnie jej drżały a skóra zbladła od zimna i przerażenie. Nie była sobą. Emilia Hasefer – Pilecka przecież nie bała się nikogo. Nawet nocnych mar... Do czasu, dopóki nie ujrzała w niej tego człowieka. Tego okropnego, nieczułego człowieka. On też wydał na nią wyrok, przecież nawet go nie obchodziło, gdzie jest jego córka. Jak ją stamtąd wyciągnąć. Na samą myśl coś nią ruszyło.

Zaczęła jeszcze bardziej drżeć. To już nie strach. Nigdy nim nie był. Ujrzawszy jego twarz, to wszystko do niej wróciło. Dłonie niemalże drętwiały, a nogi jakby z waty mimowolnie uginały się, nie będąc posłuszne w stosunku do reszty ciała. Nie czuła już skrupułów, lecz nie była to rzeczywistość. Wiedziała o tym, była bezradna wobec tego faktu.

– Kim ty jesteś? – zapytała niepewnie. – Czego ode mnie chcesz?

Jej głos stawał się coraz bardziej pewny. Coś przezwyciężyło w niej ten strach, ten apodyktyczny lęk. Nie bała się, przynajmniej do czasu.

– Jestem tu, by ci powiedzieć – powiedziała pewnie zakrwawiona mara – że on będzie na ciebie czekać tam po drugiej stronie, kiedyś się zobaczycie. Teraz czy za kilka godzin, dni, bez znaczenia. Nie przeżyjesz już tej nocy. Pójdziesz razem ze mną na dno.

Nie. Nie usłyszała tego. Na pewno się przesłyszała, ten potwór nie śmiał wypowiedzieć tych słów.

Czym on jest? Kto przez niego mówi? Kto jest w stanie przewidzieć jej śmierć, do jasnej Anielki?! Przecież to nie sam Najwyższy. Nie przybrałby postaci tego zakrwawionego, nieuprzejmego prostaka jak jej ojciec. On przecież musi gardzić takimi ludźmi. Nieufnie spoglądała na postać, delikatnie się jej przyglądając.

Czuła, jak jej wnętrzności się przewracają i zaraz straci przytomność, jeśli przyjdzie jej, chociażby jeszcze przez sekundę patrzeć na to paskudztwo. Jego koszula jest niechlujna, cała we krwi, tak samo spodnie. Całe porwane i zakrwawione, chociaż wciąż elegancko ułożone. Na mundurze jeszcze wisiały odznaczenia, a belki wciąż nieskazitelnie czyste jak to przystało na żołnierza.

– Kim jesteś?

– Jestem tobą, mną, tym zakłamanym porucznikiem z Krakowa. Jestem każdym, kim tylko chcę.

To na pewno on, nikt inny. Zakłamany i bezwstydny Piotr Pilecki, żyjący na podstawie swe arystokracie przekonania i koneksje. Nie czuła się już tak pewnie. Poczęła mocniej chwytać za gałąź, jakby to ona mogła ją przed nim ochronić. Powoli przesuwała się do grubego konara grabu, szukając w nim możliwości ucieczki. Poczuła wtem jednak ból pochodzący z dłoni, po fragmencie drewienka zaczęła płynąć struga krwi pochodząca z jej dłoni.

Na jej twarzy wymalowało się istne przerażenie. Nie wiedziała, co już robić, była bezsilna. To on miał pełną kontrolę nad jej ciałem i władzę nad sytuacją. On, jako zjawa, mógł wszystko, nie znał granic.

– Dla... Jak to... W jaki sposób? – zapytała z niedowierzaniem.

Wciąż nie wiedziała, co się dzieje. Dlaczego on to robi? Co nim kieruje? Przecież ona go niczym nie uraziła. Za kogo grzechy musi pokutować? O czym on wiedział?

Te pytania nieustannie krążyły w jej głowie. Nie słyszała już własnego rozsądku, instynkt przetrwania był zdecydowanie silniejszy.

– Czego chcesz!?

– Twojej duszy, niczego więcej mi nie trzeba. Oni też tego chcą, ci żołnierze, których słyszysz, też ciebie potrzebują. Twoja krew jest im potrzebna. To dowód tego, że tak dobre geny Pileckich splamione zostały skazą tych zdrajców, raptusów. Nigdy więcej nie obraź tego nazwiska, nie pozwól go kaleczyć i krępować ich krwią w twym krwiobiegu.

Postać Pileckiego wyciągnęła w jej stronę równie krwawą dłoń. Mosiężny łańcuch muskał jej delikatną skórę, oplatając sobą jej nogi. Krew strumieniami lała się po całym przedramieniu mężczyzny, brudząc jeszcze bardziej poszarpany, wojskowy mundur. On po nią przyszedł, próbował ją zabić. Nie tym razem, nie zamierzała tak szybko się poddać.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top