V. Dzieciństwo

19 lipca 1934 r; Sulejówek 

 Ówczesne miasto bardzo różniło się od tego w przyszłości. Tętniło życiem, ruch na ulicach był ogromny. Był ciepły sierpień tego roku. Pozostało tylko trzynaście dni do końca wakacji.

Ostatnimi czasy Emilia mało kiedy bywała z ojcem. Cały czas biegała to do ciotki, Niny. Rzadko kiedy bywała dłużej niż pięć godzin w rezydencji Pileckich, nie wliczając oczywiście godzin nocnych. Już jako dziecko nikogo się nie słuchała, a charakter miała nieco trudny. Prawdopodobnie było to spowodowane brakiem matki w jej życiu, która zrzekła się dziewczyny, tym samym zostawiając ją na pastwę losu. Ojciec również mógł ją zostawić, a ona trafiłaby do domu dziecka, jednak pan Piotr takim szorstkim człowiekiem nie bywał. Postanowił, że córka przyjmie nazwisko wuja, a wszystkim, którzy nie są w to wszystko wtajemniczeni, wmawiać się będzie, że to dziecko jego i żony. Pani Aleksandra poszła siostrze na rękę i się zgodziła na taki układ, patrząc z innej strony mogła takiej decyzji nie podjąć.

Była to raczej niska dziewczynka, o niebieskich oczach, drobnej posturze, chytrym uśmiechu i długich, grubych blond włosach. Jako maluch umiłowała sobie jazdę konną i strzelectwo, a także nauki humanistyczne, a w szczególności języki obce, których uczyła się na bieżąco i z niezwykłą łatwością. Chorowała też na serce, które nie wróżyło jej dobrej przyszłości. Choroba tylko osłabiała jej organizm, postanowili zataić ową informację, która ujrzeć nie miała prawa światła dziennego. Nie chcieli pozwolić, by dziewczynka już od małego przejmowała się swoim stanem i zrezygnowała ze służby wojskowej, nie chcieli zabijać jej nadziei.

Dziewczynka beztrosko biegała po ulicach, w których się nieco gubiła. W Warszawie bywała okazjonalnie na święta, wakacje. Rzadko gościła tutaj jednak bez okazji, Marszałek ukrywał często córkę w Sulejówku, który znajdował się pod stolicą, zapewniając jej tam prywatnych nauczycieli i wiele bliskich jej osób.

Nigdy nie posmakowała takiego dzieciństwa, które miało większość jej rówieśników. Na oczy nie ujrzała w całym, swoim krótkim życiu biologicznej matki, z rodzeństwem przyrodnim komunikowała się przez korespondencję, choć i tego czasami jej zabraniano. Była bardzo zasmucona tym faktem. Życie jej umykało, od święta chciała wysunąć nos poza prowincję i wyjechać chociaż na chwilę do wielkiego miasta.

I tak było i tym razem. Miała dosyć widoku, który powtarzał się codziennie. Innych mógł fascynować, bo był niczym dworek zamożnej rodziny szlacheckiej. Podeszła do dużej, białej szafy, która stała na końcu pokoju. Leniwym krokiem wstała, będąc jeszcze pół świadoma i ruszyła w stronę mebla. Po drodze mijała to komodę z wazonem, w którym była czerwona róża, nad nią obraz w złotej ramie. Po jej lewej stronie zaś stał kredens ze szklanymi drzwiami, przez które można było zobaczyć zebrane na posesji pociski, porcelanę, guziki i wiele innych drobnostek, które były mało istotne. Koło jednego z okien stał stojak, przy którym była brązowa gitara - faworyt spośród wszystkich instrumentów. Bardzo ją lubiła.

Otworzyła ogromne wrota szafy, na wieszakach wisiały sukienki, kurtki, płaszcze, koszule, spódnice, czasem zdarzały się i spodnie. Było tego mnóstwo, dlatego iż wykorzystano sporą głębokość szafy i postanowiono zrobić zamiast jednego, trzy rzędy drążków, na których miała zawisnąć odzież. Na półkach leżały torebki, małe oraz duże - to nie miało większego znaczenia. Przecież i tak mało kiedy jeździła gdziekolwiek.

Decydując się w końcu na delikatnie różową sukienkę lekko sięgającą jeden milimetr przed kolano. Weszła do środka szafy, by ową wyjąć z ostatniego drążka. Niestety spotkała się z niemiłym uczuciem zderzania się  z innymi elementami garderoby, które również tam przebywały.

Delikatnie odwieszając sukienkę przetransportowała ją, nie gniotąc jej. Po wyjściu z owego mebla zamknęła go, po czym udała się do stojącego naprzeciwko drewnianego parawanu, za którym postanowiła się przebrać. Przyodziała owe ubranie, by skonsultować sama ze sobą czy wygląda stosownie, postanowiła podejść do stojącego obok łóżka. Ustaliła, że wygląda przyzwoicie. Zaścieliła swoje łóżko i otwierając drzwi, zeszła po schodach na parter dworku.

Na stole czekało już na nią śniadanie. Podbiegła do masywnego, drewnianego mebelka z piętnastoma miejscami siedzącymi. Na środku stał metalowy świecznik ze świecami. Lubiła na niego patrzeć, zawsze wydawał jej się taki ogromny, choć wielkich rozmiarów nie był. Mały talerz z jedzeniem na nim wyglądał jak mały okruszek na stole, prawie niezauważalny. Siadła przy nim i czym prędzej zjadła posiłek.

Lekcje miały się nieco wcześniej dzisiaj rozpocząć. Nawet na wakacjach musiała się zacięcie uczyć, chciano, by nauka poszła nieco sprawniej niż w szkołach. Ojciec chciał zwyczajnie, by dobrze zdała maturę, poszła na studia, a następnie znalazła sobie pracę, na którą wychowywał ją od najmłodszych lat. Jako już doświadczony dowódca potrafił poznać czy dana osoba ma potencjał do zostania żołnierzem. Takowy widział w swojej najmłodszej, nieślubnej córce, która podzielała jednakoż zdanie rodzica.

Lubiła strzelać, jeździć konno czy wymachiwać szablą. Nauka nie szła jej opornie, a z każdym rokiem było coraz lepiej. Przechodząc jednak do rzeczy świeckich. Nauczycielka już była u progu drzwi, ciotka dziewczynki tylko wpuściła ją, a młodocianka pobiegła czym prędzej na górę po podręczniki i zeszyty. Wręcz jak huragan wtargnęła do pokoju. Szybkim krokiem podeszła do komody, odsunęła jedną z szuflad i wyjęła książki wraz z owymi zeszytami do języka polskiego, matematyki, chemii, fizyki, geografii, biologii, religii czy historii.

Wygrzebując spod reszty wszystkich innych rzeczy, starannie je wyjęła i powoli zeszła na dół, gdzie siedziała dość chuda kobieta o czarnych włosach i okularami na nosie. Wyraz twarzy miała niesurowy, a przyjazny, taka też była.

- Dzień dobry, panience! Przygotowana? - zapytała kobieta, lekko się do niej uśmiechając i spod swoich okularów, popatrzyła na nią kojącym wzrokiem.

– Dzień dobry, proszę pani. Tak jak zawsze, przygotowana – odpowiedziała Haseferówna.

–  A jak ci poszła matematyka i chemia?

– Opornie, zresztą jak zawsze.

– Musimy nad nimi popracować, przecież jak ty zdasz dziecko maturę bez matematyki.

– Dziwnym trafem, ale zdam pewnie.

– Z twoim szczęściem wszystko jest możliwe. – Zaśmiała się kobieta, a razem z nią jej dwunastoletnia uczennica.

Zaczęło się jak zwykle od tej nieszczęsnej matematyki, która za nic nie wchodziła jej do głowy. Te wszystkie formułki, cyfry, znaki, które wydawały się czarną magią. Podobnie było z chemią, która jednak po części gdzieś tam była, ale to tylko dziesięć procent całego materiału. Reszta szła o wiele sprawniej. Najlepiej szło jej z historii, której podstawę programową realizowała już na poziomie liceum, ta z podstawówki była nieco łatwiejsza i nie przysparzała większych problemów w nauce. Gdy zajęcia z przedmiotów   podstawowych się skończyły przyszedł czas na języki obce, których uczyła się czterech - poczynając od angielskiego, niemieckiego, rosyjskiego i kończąc na francuskim. Nauka owych przedmiotów też nie szła jej opornie, wręcz na odwrót, bardzo szybko. Dzisiaj, jako że w czwartek jest kolej na język rosyjski to i do tego przedmiotu wyciągnęła książkę razem z zeszytem. Chwytając pióro i maczając je w atramencie starała się jak najdokładniej pisać owe litery. Znany sprzed laty alfabet nie stawiał tutaj przeszkód. Kończąc lekcje na językach, został jej czas wolny. Jako iż jej największym do tej pory marzeniem było uciec z tutejszego Sulejówka i wyjechać chociaż na chwilę do stolicy, była tam może trzy, cztery razy w życiu, tutaj musiałaby się nieco dłużej zastanowić. Przemyślany już wcześniej plan ucieczki z dworku rozkładał się na następujące czynności: ucieczka przez las na skwer, gdzie był dzisiaj targ, następnie wpakowanie się do jakiegoś pierwszego lepszego wozu, tak, by nikt nie zobaczył, a potem wycieczka krajoznawcza wcześniej wspomnianym wozem. Rzec by można, że to plan idealny, ale taki nigdy nie mógł istnieć, jednak nic idealne nie było.

Wbiegła ponownie do pokoju, rzuciła książki na łóżko i podbiegła do śnieżnobiałej szafy. Chwyciła białe pantofelki, które stały na dnie mebla, złapała za pierwszą lepszą torebkę, odpieła ją, spakowała swoje dokumenty, chusteczki, pieniądze i malutki scyzoryk. Tego ostatniego nie była pewna, zawsze musiała go mieć przy sobie. Wyszła powoli przed dom, rozgląda się na obie strony świata czy ktoś przypadkiem jej nie widzi.

Podbiegła do lasku, który był na posesji. Wchodząc w gęste zarośla rozpychała się ręcami, byle tylko nigdzie się, broń Boże, nie podrapać. W myślach przygotowywała co powie ojcu, jak wykręci się z tego wszystkiego. Przecież nie powie:

– Witaj ojcze! Przyjechałam do ciebie wozem z Sulejówka! Wiem, że się nie cieszysz, jestem twoją najmłodszą córką z innego małżeństwa, wyglądam jak mały szatan, ale nudziło mi się na tym zadupiu, więc sobie do stolicy na wozie przybyłam.

To by brzmiało dość głupio i abstrakcyjnie. Tym bardziej z ust dwunastoletniej dziewczynki, która była raz czy dwa w rezydencji. Nie wiedziała do jakiego pomieszczenia pójść, a tym bardziej, że może tam był ktoś ważny, no cóż, po to stworzone zostały tyle drzwi, aby przez nie wchodzić. W zasięgu oka mogła dostrzec jakiś duży wóz, na który pakowali jakiejś worki, co szkodziło, by wejść między te worki i dojechać tym sposobem do stolicy, bo głównie tam wiozło się towar w takich ilościach i takim transportem. Wyszła bezszelestnie z lasku i po cichu podeszła w stronę wozu, pod pretekstem, że coś jej upadło skuliła się, szybko wykorzystała moment, w którym starszy mężczyzna odwrócił się i sprawnie weszła na przyczepę. Wcisnęła się w malutką szczelinę między workami, uwierały ją kawałki złocistej słomy, która leżała na spodzie drewnianej przyczepy. Głos w jej głosie szeptał jej, że ktoś ją zauważy, a jej plan jakowoż się nie uda, ale w środku tliła się jednak nadzieja, że nikogo nie napadnie pomysł sprawdzenia pojazdu, po co?

Usłyszała kroki, coraz to bliżej niej. Była bardziej niż pewna, że coś ją zdradzi, nawet malutki koniuszek palca albo skrawek sukienki. Wóz ruszył, końskie kopyta postukiwały o podłoże drogi. Niecierpliwiła się. W środku była bardzo zdenerwowana i zrozpaczona, że ktoś ją znajdzie. Wpadła na jeden z nie najrozsądniejszych pomysłów w tamtej sytuacji. Postanowiła, że wyskoczy jak tylko zobaczy warszawski las, który był idealnym miejscem na spokojną i szybką wędrówkę, chadzała nadwiślańskim lasem już nie raz. Potem wystarczyło, że przejdzie przez most i pójdzie na Krakowskie Przedmieście, skąd będzie blisko do owego Belwederu.

Zbliżali się już do wspomnianego wcześniej lasu. Ta mała istotka bezszelestnie przemknęła między workami, szczeliny były ciasne i ciężko było jakkolwiek przez nie przebrnąć. Po pięciu minutach udało się. Kucnęła przy klapie , postawiła jedną nogę na jej krawędzi, drugą zaś odepchnęła się, a ręką złapała ponownie za pokrywę. Czynność zrobiła szybko i energicznie. Jednak gdy była już na ziemi, niewielki obcas od buta stuknął o ziemię. Wóz nagle zatrzymał się, a mężczyzna zszedł z owego pojazdu. Słysząc to czym prędzej schowała się pod owy wóz, który stał na środku drogi. Poszedł, zobaczył i odjechał. Mało brakowało, a byłaby tą drogą, na której się znajduje.

Ruszyła w las. Znając jednak tą okolicę tą okolicę na wylot mogła pozwolić na wolniejszy chód, którym szła po zielonej, wydeptanej od kroków ścieżce. Dookoła otaczały ją wysokie drzewa, o długich, stabilnych gałęziach a na nich wisiały delikatnie unoszące się na ciepłym wietrze liście. Były też krzewy - gęste, zielonawe i szerokie, niekiedy też wysokie. Słychać było tylko ptaki, które dumnie niosły swą piosnkę w dal, a wraz z nią cichy odgłos malutkich obcasów dziewczęcego buta.

W pewnym momencie przeniosła się do innego świata, który był gdzieś tam daleko. Nie znano tam smutku, wojen i problemów, a radość, ekscytacja i szczęście przepełniały każdą ulicę. Widziała chmurki, które były nisko, a ich struktura jakby z waty cukrowej. Zamiast kostki brukowej place były wyłożone kostkami czekolady. Domy, kamienice, pomniki, pałace i zamki były w kolorach tęczy, która panowała nad owym miastem. Rzec, że jest to świat idealny, który nigdy istnieć nie będzie, co nie zaprzeczało, by można w niego wierzyć. Z tego istnego raju wyrwały ją głośne cztery śmiechy. Obok ścieżki stała jakaś postać w czapce z czerwoną gwiazdą, starym, podartymi ubraniami, twarzą namalowaną czarną farbą i okrągłą tarczą na środku. Po paru sekundach poczuła na sobie uderzenia papierowych kulek, które były dosyć szybkie i mocne, a co za tym szło nieprzyjemne. Cztery pary oczu zwróciły się ku niej, próbowała uniknąć kontaktu wzrokowego, by nie rozpoznali kim ona dokładniej jest. Cała rodzina próbowała to zataić przed światem, gdyż prawda była okrutna, co psuło całkowicie opinie i o Marszałku i o niej samej. Uważano by ją za chodzące nieszczęście i owoc romansu wodza z jedną z owych sanitariuszek. Miejsce wyglądało jak istne pole bitwy. Ni stąd ni zowąd na ziemi leżały puszki, papierki, kulki, kamienie i wszystko, co nadawało się do strzelania.

– Ciekawe, jaki ktosiek chodzi tutaj? – powiedziała dość niska szatynka, która nie była raczej przyjacielsko nastawiona na osoby, które wchodziły na ich pole manewru.

– Nie wiem, ale jestem tego bardzo ciekawy. – Patrząc się na nią wyższy już chłopiec, o kobiecych rysach twarzy, również chyba nie nastawiony na pokojowe relacje odpowiedział.

– Dajcie spokój, może zwyczajnie ktoś sobie przechodził. Tak dla rekreacji. – Chyba najniższy z nich, o blond włosach prawie śnieżnobiałych, miał nieco chytry uśmiech, który w momencie wypowiedzenia owych słów pojawił na jego twarzy.

– Co jeśli nas śledziła!? Powie naszym rodzicom i kicha z rzucania kamieniami – wrzasnęła dziewczyna. – Ej!Czekaj!

Emilia jednak nie poczekała. Wolała jak najszybciej uciec stamtąd i prędko znaleźć się jak najdalej stamtąd. Nie dość, że się z niej śmiali, co było dziwne dla niej, bo zwyczajnie nie zwykła chadzać do szkoły. Zatrzymało ją nagłe szarpnięcie ramienia. Za nią stał nieco wyższy niż ona chłopak, ten o dziewczęcej urodzie i ta niziutka, brązowowłosa, która zwykła do niej mówić. Ta dwójka spojrzała na nią nieco przeszywającym i chłodnym wzrokiem.

– Jak się nazywasz? – zapytała.

– Krasnoludek! – odpowiedziała radośnie

– Oj ty mój krasonludku. Może chociaż chłopakom się przedstawisz? – Nina miała wadę wymowy, co momentami naprawdę utrudniało zrozumienie jej tak, jak w tym momencie.

– Wolę nie ujawniać swojego nazwiska, im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Czy jakoś tako

– W sumie prawda.

– A ja jestem Tadeusz – Chłopak również wyciągnął rękę na gest powitania. Dziewczyna raczej się przedstawiać nie musiała, ale z uprzejmości zrobiła to ponownie.

– E-e-emilia – Nie zdążyła się ugryźć w porę w język. Pech, to pech!

Uścisnęła tylko rękę chłopaka i odbiegła. Miała jednak nadzieję, że nie usłyszeli jej imienia. Byłoby to dość irytujące i na jej niekorzyść. Po godzinie była zdyszana, a w oddali usłyszała tylko już nieco ciche:

– Patrz, Tadek! Dziewczyny uciekają na twój widok! – Zaśmiał się ten Aleksy, spoglądający z góry na chłopaka.

**********

Trzy lata później dziewczyna miała poważny wypadek, w którego wskutek straciła pamięć, nie pamiętała nic z okresu ostatnich trzech lat. Zostały jej tylko pojedyncze momenty jej życia - pogrzeb ojca, jakieś pojedyncze wyjazdy. Nie rozpoznawała ludzi, nigdy nie mogła sobie przypomnieć twarzy, prócz jednej owej twarzy ojca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top