IV. Czas spokoju

06 września 1939 r; Warszwawa

Po nieustannych podróżach nastał czas, aby w końcu odpocząć. Wojażerie, hulanki, swawole po różnych zakątkach miast w całej Rzeczypospolitej były bardzo męczące, tym bardziej, jeśli były one regularne. Zakurzone drogi, zimne noce, mróz, a nawet burza nie doskwierały tak bardzo. Trunki lały się litrami, zwłaszcza jeżeli chodziło o partyzanckie biesiady. Skrychiczyńscy „leśni" głównie z tego słynęli, że zamiast bawić się w kotka i myszkę z Niemcami, woleli siedzieć i opijać sukcesy na frontach sami najlepszym samogonem.

Czas kampanii doszedł już końca – słoneczne dni, pełne nadziei na zwycięstwo, przemijały coraz szybciej. Nastała pora niepogody, buntu i chaosu. Przyszedł okres niemej walki o lepsze jutro z myślą o tym, że do wolności już daleko. Nastroje wśród narodu bywały różne – te weselsze, pełne radości z powrotu ukochanych do domu – oraz te gorsze, pogrążone w nostalgii za ukochaną swobodą, o którą teraz przyjdzie walczyć. Ten październik był decydującą chwilą i ostatnim impulsem, jaki mógł uratować cały naród – uczynić kraj znowu niepodległym.

Warszawa była nie do poznania, aleje kamienic zrównane zostały z ziemią, brukowane ulice pełne czerwonych od krwi plam, a w pozostałych budynkach widać z rzadka ślady po szybach. Barykady zbudowane z dosłownie wszystkiego, od worków z piaskiem, słomą, czy popiołem, po te zrobione prowizorycznie z cegieł. Za nimi swój żywot, ku chwale stolicy, straciło wiele niewinnych duszyczek, które miały szanse na lepszy czas. Zakrwawione mundury, zakurzone od pyłu ciała, dookoła nich porozrzucane gdzieniegdzie kawałki palca czy nogi, karabiny, apteczki lekarskie – to wszystko zaraz po kapitulacji było normą w okupowanej Warszawie.

Dziewczyna powoli przedostała się po zniszczonych, drewnianych schodach na pierwsze piętro jednej z kamienic, w której przyszło jej teraz mieszkać. Zupełnie nie wiązała swojego losu z życiem w stolicy, wręcz przeciwnie ten przepych i nadmierny ruch przerażały ją bardzo. Przyzwyczajona do wiejskich swobód, budzona co dzień z rana pianiem koguta ze śniadaniem podstawionym, rzec by można, wręcz przed nos, nie wyobrażała sobie samodzielnego, dorosłego życia w takiej aglomeracji, jaką stała się wtenczas Warszawa. Niechętnie otwierając drzwi lokalu, postanowiła do niego wejść. Z wielką chęcią by uciekła, zważając też na to, że mieszkanie wydawało się bardzo paskudne na pierwszy rzut oka, wygody poznańskie, jakich zaznała przez zaledwie dzień, wydawały się o niebo lepsze. Odrapane drzwi, zrażając już własnymi widokiem i licznymi śladami krwi, przekonywały ją do tego, aby wyrzucić walizkę na parter i z głośnym krzykiem stąd wybiec. Mimo wszystko szkoda jej było tych straconych na to mieszkanie pieniędzy, na które wujek tak ciężko pracował.

Przytułek wydawał się jej coraz to mniej dziwny, a obrzydzenie do niego stosunkowo malało. Liczne obrazy w pokoju dziennym pozwalały jej sobie wyobrazić, że zapewne wcześniej mogli tu mieszkać jacyś wielbiciele sztuki tacy jak ona. Gustujący w niebanalnych i wybitnych dziełach znanych zagranicznych, ale także polskich artystów. Pomiędzy nimi wisiał gdzieś krzyż, nieco przekrzywiony, zapewne nie zdążyli go zdjąć, jak uciekali. Delikatnie się uśmiechnęła, czując, że może jeszcze jednak będzie dobrze mieszkać jej się w tym mieszkaniu. Podniesiona na duchu widokami prześlicznej porcelany ruszyła wtenczas dalej, tym samym wyrywając się z cieszenia oczu widokiem takich arcydzieł sztuki. Tapety, choć pozdzierane, dalej napawały ją swym kunsztem i elokwencją, a białe ściany, choć w sumie już były szare, zdawały się pasować.

Cała wycieczka krajoznawcza po lokalu wydawałaby się bardzo przyjemna, gdyby nie jedna rzecz... Ta jedna, naprawdę tylko ta rzecz. Wchodząc do kuchni, można już na wejściu potknąć się o zakurzony co prawda karabin, a koło niego jakieś kawałki potłuczonego szkła i materiał, chociaż teraz wydawało się to mniej przerażające niżeli zakrwawione drzwi do izdebki. Na środku pomieszczenia leżał trup. Blady mężczyzna swym chłodnym spojrzeniem mierzył idealnie w dziewczynę. Natykając się na jego nogę, odwróciła się w jego stronę i z przerażenia aż krzyknęła:

– Mater dei!

W jej głosie dało się usłyszeć nutkę strachu. Pierwszy raz na własne oczy widziała nieboszczyka i to jeszcze leżącego obok niej w mieszkaniu. Nogi zaczęły się jej plątać, nie miała nawet wolnej przestrzeni, aby gdziekolwiek ustawić stopę jak najdalej od denata.

Po ciele przeszedł ją dreszcz. Miała ochotę tutaj nigdy nie wracać, tem bardziej ze względu na leżącego tutaj mężczyznę. Wydawał się sztywny i nieco blady. Odeszła kilka kroczków do tyłu i kucnęła przy mężczyźnie. Jedną ręką zakryła usta, by przez przypadek nie wybuchnąć krzykiem rozpaczy, tym samym przykryła też nos, a żeby nie poczuć obrzydliwej woni, która krążyła po kuchni. Chude palce delikatnie dotknęły twarzy zmarłego, był zimny jak lód, jego skóra zaś wydawała się, jakoby stała się kartką papieru. Zresztą dokładnie tak samo wyglądał. Ze smutkiem w oczach dłoń dziewczyny zsunęła się z żołnierskiego lica, pospiesznie zbliżając się rączką do rozpiętego w połowie munduru. Wyglądał ohydnie, przynajmniej mógł zadbać o to, aby przed odejściem w zaświaty nie pokazywać się w negliżu. Nie miała ochoty ani minuty dłużej przyglądać się żołnierzowi, tym bardziej już nieżywemu. Inaczej by stwierdziła, gdyby tylko chłopaczyna chociaż oddychał, chętnie przygarnęłaby jakiegoś przystojnego współlokatora.

Westchnęła tylko cicho i ponownie udała się na dalsze zwiedzanie mieszkania. Nie zapowiadało się ono dosyć ciekawe, tym bardziej że w pomieszczeniu obok znajduje się... Sama myśl przyprawiała o mdłości, nie mówiąc już o tym, co się tam wydarzyło. Wolała zostać w nieświadomości do końca swojego życia, to zdecydowanie było najlepszą opcją. Po cichu ruszyła w stronę korytarza, by rozpakować swoje rzeczy i zabrać się za szybkie, a zarazem gruntowne porządki lokum.

***

Do niedomkniętych szczelnie drzwi nagle ktoś zapukał. Emilia szybko oprzytomniała i oderwała się od ścierania kurzy z regałów i ściągania pajęczyn z najskrytszych zakamarków. Pająki wydawały się tutaj stałym mieszkańcami przez dość długi okres, co nieco niepokoiło dziewczynę, tym bardziej że podejrzewała u siebie jakiś syndrom strachu przed tymi zwierzętami. Były obrzydzające, miały tyle nóżek, tak sprawnie uciekały, kiedy to próbowało się je zabić gazetą! Cóż za ironia losu!

Parę sekund po odłożeniu wilgotnej szmaty znalazła się przy drzwiach. Obawiała się, czy aby na pewno to nie niemieccy żołnierze, choć nie zdążyła poznać reali życia cywilnego, zwłaszcza podczas kampanii, miała wątłe nadzieje, że tacy okrutni to jeszcze oni nie są, by nawiedzać ludzi w biały dzień. Co to to nie, nigdy! Przynajmniej nie postępowałby tak wuj Hans, nie należał do tych okrutniejszych, bywał raczej spokojny i ustatkowany, choć Abwehra nie tego uczyła młodych, niemieckich adiutantów wojskowych.

– Kto tam? – zapytała z nutą radości w głosie, co mogło wydawać się nieco zdradliwe.

– Hipopotam! – Nieco piskliwy ton konstatacji wydawał się dziwnie znajomy, jakby słyszała gdzieś już go sprzed lat. – Otwieraj, nie bój się, to czwartacy! Otwieraj, nie bój się, to czwartacy!

Dźwięk piosenki rozbrzmiał się po całej klatce. Tylko jedna osoba, którą znała, zawsze przyśpiewywała, kiedy nikt jej nie otwierał – to na pewno Nina! Ta niska dziewczyna o twarzy małego dziecka wydawała się uroczym i nieśmiałym, a zarazem idealnym stworzeniem, jakie można by tylko znaleźć w jedynym miejscu na Ziemi. Tak dawno już nie widziała, nie słyszała jej głosu, nie mogła patrzeć, jak Grabowska z każdym dniem promienieje, nigdy niczego bardziej nie pragnęła niżeli spotkania z tym małym krasnalem.

– No w końcu! Długo musiałam czekać, jakbyś szybciej otworzyć nie mogła! – Wparowała z impetem do pomieszczenia zaraz po tym, jak Haseferówna otworzyła jej drzwi.

Nie naczekała się specjalnie długo, dwie sekundy faktycznie nie stanowiły długiego odcinka czasu, ba! To było wybitnie krótko! Z szerokim uśmiechem na twarzy i nie mniejszymi wcale pretensjami jak huragan śmignęła po pokojach, rozglądając się po mieszkaniu. Emilia była niezwykle dumna z tego, że przyjaciółce wtórnie wracają chęci do życia. Smutna Nina nigdy nie będzie tą Niną, którą poznała. Ruszyła za koleżanką, przecierając powoli dłonią twarz. Grabowska była jak huragan – błyskawiczna i wszędzie jej pełno.

– Nawet się nie przywitałaś, koleżanko, dzień dobry – rzuciła Haseferówna.

Zdążyła jednak zauważyć ten błysk w oku, wskazujący na zadowolenie Grabowskiej, nie zamierzała mimo to mieć do niej pretensji. Nawet robiła to celowo, a żeby zdenerwować ino ten istny wulkan.

– Cześć, szatanico z piekielnych czeluści! – chrząknęła pod nosem cichutko. Nie śmiała raczej odzywać się donośnie, przynajmniej w jej towarzystwie.

– Jak ja cię tą szmatą zaraz zdzielę za tą szatanicę, to własna matka ciebie nie pozna!

Emilia chwyciła za ścierkę, nieco naciągnęła materiał i uderzyła się delikatnie o dłoń, dając tym samym znak, co zamierza za chwilę zrobić. Nie miała litości dla tego małego szatańskiego dzieła, nie dzisiaj. Teraz mogła bić ją do woli, kiedy tylko się jej przyimani, teraz już może wszystko.

– Nie wyręczaj mojej matki, mały zwyrodnialcu!

Nina próbowała się bronić... Jedynie próbowała, nic nie mogła zrobić, zwłaszcza jeżeli miała do czynienia z o dwadzieścia centymetrów wyższą dziołchą, co równało się z tym, iż ten wielkolud mógł być posiadaczem większej siły i większego zła, czyli szybkości. Dla tak dużego osobnika dwa kroki krasnala równały się dokładnie jeden i to pełny. Taka przewaga spokojnie pozwalała na gonitwy po pokojach, nawet jeżeli były one bezcelowe tak jak dokładnie teraz.

– Dobrze wiesz, że mi nie uciekniesz, Grocka! – oznajmiła Emilia, która mimo niewielkiego zmęczenia dalej goniła dziewczynę.

– Wiem i to lepiej niż ty sobie myślisz! – przerwała na chwilę, choć nie ze zmęczenia, w porównaniu do swojej powiernicy posiadała jedyny złoty środek na brak zmęczenia – kondycję. – Ale mam coś, czego nie masz ty! Spryt! To, czego ci jest brak!

– Chyba w podstawówce! – krzyknęła donośnie Emilka.

– Ta zniewaga krwi wymaga!

– A żeby cię piorun trzasł, kiedy to, do diabła Emilio! – wykrzyknęła ze strachem Grocka.

Zdezorientowana dziewczyna nie wiedziała jednakowoż, o co chodzi oblubienicy. Burz teraz nie było, przynajmniej nigdy nie słyszała o burzy w październiku, a jedyny piorun, jaki mógł ją spotkać to ten od Boga za grzechy. Nie słyszała, aby ino, kiedy Nina wypowiedziała kiedyś tyle dziwnych słów na raz w jednym zdaniu. Była przyzwyczajona do tego, że koleżanka jej włada dosyć infantylnym językiem jak jej babcia, nigdy nie podejrzewałaby, przynajmniej na ten moment, aby dziewczyna wypowiedziała taką liczbę związków frazeologicznych w tym samym momencie. Brzmiało to, co najmniej dziwnie i ironicznie, a co za tym idzie nieco śmiesznie. Kompletnie pogubiona z mieszanymi uczuciami ruszyła w stronę kuchni. Sama nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Żadne z emocji nie było adekwatne w stosunku do sytuacji.

– Na Boga, Haseferówna. Trupy w domu przetrzymujesz?! Mogłabym podejrzewać cię dosłownie o wszystko! Dosłownie! Ale żeby ty była nimfomanką? – Grabowska z wielkim zdziwieniem na twarzy wypowiedziała owe słowa, chyba nie była jeszcze na to gotowa. – Naprawdę, bój się Boga, dziewczyno. A ja cię chciałam zabrać do ludzi! Teraz boję się o siebie i o nich!

Rzuciła dziwne spojrzenie na przyjaciółkę, nie wyglądała jak nimfomanka, tem bardziej nie mogła nią być. Emilię zna od wiek wieków, jeszcze od kołyski, ta dziewka boi się muchy skrzywdzić, nie mówiąc już, że jak zobaczy robaka pełzającego przez ulicę, bierze go na dłoń, po czym przenosi go na drugą stronę, by przypadkiem nic go nie rozjechało.

***


Weszły do lasu, w którym mieniło się od różnobarwnych liści, które spokojnie wisiały na drzewach. Lekko zaszumiały od nadchodzącego wiatru z zachodu. Szły wyznaczoną ścieżką, która prowadzić miała na polanę, lecz jedyne miejsce, do którego teraz prowadziła to nieskończona pustka. Pod nogami delikatnie skrzypiało runo leśne, tutaj niżej liście miały o wiele lepsze towarzystwo. Bór zazwyczaj o tej porze roku był pełen mieniących się miejscami barw, które tworzyły cudną kompozycję – żółć, brąz, czerwień, zieleń – tak przepięknie to wyglądało. Temperatura na dworze co prawda nie rozpieszczała i nie była jakaś tragicznie za wysoka. Było tak rześko, zwłaszcza jak popadał jesienny deszcz, który właśnie zaczął kropić. Niebo chyba postanowiło zacząć płakać rzewnymi łzami w postaci kropli deszcz na niekorzyść dziewczyny, która nawet nie zdążyła założyć płaszcza na swe ramiona. Wyszła w samej koszuli, bez żadnego okrycia.

– Nina? Może my wracamy? Zaraz się przeziębię... – powiedziała Haseferówna, którą coraz bardziej martwiła pogoda, która dawała dzisiaj wyjątkowo w kość.

– To już blisko, dasz radę. Zresztą drzewa nas zasłonią, choć tam z drzewami może być kiepsko – odpowiedziała jej Grabowska, która uparcie dążyła do tego, by razem tam doszły mimo wszystkich przeciwności losu, które przynosiła im ta ohydna pogoda.

– Tak właściwe to daleko jeszcze? – Z marudnym tonem burknęła Cicha.

– Nie, blisko. Widzisz tamtą polanę? – Wskazała palcem w dal.

– Tak, widzę.

– To tam idziemy.

– Ale tam ktoś jest, a jak to Niemcy? – Miała ochotę zabrać nogi za pas i w te pędy uciekać stamtąd szybciej niżeli tam weszła.

– Spokojnie, to nasze chłopaczyny.

Jeszcze długi odcinek drogi dziewczyna przyglądała się w dal. Próbowała doszukać się, chociaż jakiegoś fragmentu, który udowodniłby jej, że to są Polacy. Nie mogła jej wierzyć na słowo, często ją oszukiwała tylko po to, by się pośmiać z bezcennej reakcji Emilki, która była bardziej niemalże naiwną dziewczyną. Tak bardzo chciała jej wierzyć... Szukała, patrzyła, rozglądała się, wymyślała różne teorie spiskowe na ten temat i mamrotała coś do siebie pod nosem. Może to nie wyglądało najlepiej, ale któż by tak nie robił, a zwłaszcza wtedy? Nina tylko przyglądała się doszukującej się jakichkolwiek poszlak dziewczynie, wyglądającej dość komicznie. Spojrzała na nią z politowaniem, wyglądała zupełnie jak małe dziecko szukające zabawy w każdym z miejsc, w którym przebywało. Wtem Haseferówna ujrzała w oddali coraz bardziej to wyraźne sylwetki. Było ich piętnaście albo i więcej, nie potrafiła liczyć podczas pochodu. Nie była z tego rada. Obstawiała wcześniej na maksimum trzy osoby. Nie lubiła takich dużych zgromadzeń, przynajmniej miała do tego jakieś zrazy, które za każdym razem ją odpychały od bliższego kontaktu z innymi ludźmi, zwłaszcza w takiej ilości. Na twarzy Emilii pojawił się jawny wyraz zniechęcenia i złości.

– Nina, nie mam ochoty spotykać się z ludźmi. – oznajmiła Emilia, przelotnie spoglądając na nią ze złością w oczach. – Wspomnienia wrześniowe... nie chcę o tym pamiętać.

– Pokonasz teraz swój lęk, który masz. Może jakiegoś chłopca sobie tam akurat upatrzysz. – Zachichotała cichutko pod nosem.

– Nina! – krzyknęła najgłośniej, jak potrafiła. – Nie i jeszcze raz nie!

Nie pragnęła się swatać, szukać miłości na siłę, liczyła, że miłość przyjdzie prosto do niej zaraz po tym, jak skończy się ta cholerna wojna.

W pewnym momencie jednak w powietrzu uniósł się wiatr, który był dość chłodny. Jej już nieco dłuższe blond włosy zaczęły przykrywać drobną twarzyczkę, która gubiła się w bujnych lokach. Nie pamięta już, kiedy ostatnio miała w ogóle rozpuszczone włosy, a nie ma się co dziwić, że tak się podkręciły, że wyglądały, jakby ten rodzaj był jej naturalnym, choć wcale tak nie było.

Po chwili obie ujrzały postacie stojące dziesięć metrów od nich. Emilia dalej skupiała się na swoich rozmyślaniach, które końca nie miały. Jednak los tak chciał, by na jej pięknej drodze już wielkich poczynań umysłowych natknął się niefortunny pniaczek, który był jak kula u nogi. Najmniej potrzebny w owym momencie. Dziewczyna poleciała jak długa na stos liści, które były na podłożu. Były wyjątkowo niesmaczne.

- Cholera jasna! - krzyknęła donośnie, dając jakiejkolwiek oznaki tego, że żyję.

Ninie nie zostało nic, dosłownie w tego słowa znaczeniu. No może prócz tego, że umierała ze śmiechu.

- Oto wielkie wejście Emilii Hasefer! – krzyknęła Grocka z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Nina... Błagam cię... – wyszeptała żałosnym tonem.

– Ależ to moja specjalność, Madame Hasefer.

– Jeszcze raz wypowiedź to nazwisko, a obiecuję, że nie dożyjesz następnego dnia!

Podniosła się z gleby, widząc skierowane na siebie pary oczu. Ukrywała raczej to, że jest bardzo zawstydzona tym, że wszyscy patrzą na nią z każdej strony polany. Czuła się skrępowana, nie chciała wykonać nawet najmniejszego ruchu, który byłby śledzony przez co najmniej kilkanaście ślepi.

– To co, Panowie? Wracajcie do roboty! – odpowiedziała radośnie Nina.

Nim jednak postawiła krok na polanie, koło nich stanął dosyć szczupły i wysoki mężczyzna, o posturze jakiej jeszcze nigdy Emilii się nie przyszło spotkać, a jego twarzy delikatnie zarysowana, niby tak jakoby z nutą dziewczęcej urody. W jej oczach wydawał się taki uroczy... i przekochany. Zapatrzyła się na niego. Mimo tych, na oko, czterech centymetrów różnicy we wzroście chłopak wpadł jej w oko. Choć twarz dalej zdawała się jej być podobną do tej, którą kiedyś widziała przed amnezją, szczęście, że wsteczną. Delikatne dreszcze przeszły jej ciało, ręka nieco zdrętwiała, a w brzuchu dziwnie zaczęło coś łaskotać. Czyżby się wcześniej znali, a ona tego nie pamiętała? Próbowała rozproszyć te myśli, przecież nigdy nie miała szczęścia do chłopców, a zwłaszcza takich pięknych.

Nim jednak sama zdała sobie sprawę z tego, że nieco ekscentrycznie wygląda, patrząc na Zawadzkiego przez te ładne parę minut, zawczasu uświadomiła ją Nina. Odwieczna swatka z wiecznym uśmiechem na twarzy i duszą niepoprawnej romantyczki, chyba aż za bardzo niepoprawnej. Chociaż jej pomysły czasami zdawały się urocze, zazwyczaj kończyły się już nie tak pięknie, jak można to sobie wyobrazić.

Koło niego zaraz to pojawiło się dwóch chłopaków. Jeden z nich był niski, można rzec, że praktycznie najniższy z całej trójki, miał takie piękne włosy popadające ni to w rudy, ni to blond, takie niespotykane. Z postury raczej drobny, nie zdawał się miłować sportach, wyglądał jej na takiego, co to lubił posiedzieć w książkach, porozmawiać, pomarzyć, nie wydawał się żwawym aktywistą sportowym. Drugi zaś z harcerzy był o niebo wyższy, ale tak samo chudy, jak ten rudzielec, wyglądał niczym glizda. Tego młodzieńca zdarzyło się jej poznać nieco lepiej i bliżej przed dwoma laty, kiedy to spotykali się w tajemnicy przed jego kolegami i rodziną. Woleli pozostać w cieniu. Sportowiec, a zarazem taki bystry i oczytany uczeń, cud chłopak, jednak z wadami.

Mimo wszystko jeden z nich złapał się za kark, chyba czuł się niezręcznie z tym wzrokiem na sobie. Nina coraz mocniej zaczęła szturchać Emilię, było już jej za nią wystarczająco wstyd przed ludźmi, nie dość, że zbłaźniła się na ulicy, depcząc jakiemuś Niemcowi po butach, to teraz jeszcze patrzy się na Zośkę, jakby Boga zobaczyła.

– Ty stara rumbo! – powiedziała Grabowska, tym samym prawie ją wywracając. – Nie zachowuj się jak psychopata!

Haseferówna szybko się ocknęła. Zapatrzyła się tylko trochę... Patrzyła się dosłownie chwilkę, sekundę, no może minutę, ale dla takiej twarzy było warto. Nie chciała odrywać wzroku od tego idealnego lica, mogłaby spoglądać na nie latami. Kiedy świadomość jej wróciła, delikatnie się zarumieniła i rzuciła spojrzenie na pozostałych dwóch harcerzyków.

– Patrzcie, jak wyrosło to nasze maleńkie, wstydliwe dziewczę – rzucił przekornie Rudy.

– No i to jak poszło do góry, aż poznać nie idzie, tak wydoroślało ten nasz kopciuszek, co to nic nie zgubił – ujął to w jakże poetycki sposób Tadeusz, wesoło spoglądając na dziewczynę.

To fakt, dawno ją widział, bardzo dawno. Chciałby mieć ją tylko dla siebie, tylko i wyłącznie przez te wszystkie lata, kiedy to wtedy uciekła. Mieli szansę na lepsze życie, razem ramię w ramię kroczyć i pokonywać wszystkie przeciwności losu. Taki los nie był im jednakowoż pisany, zresztą dawno już się z tym pogodził.

– Ona was nie pamięta, mówiłam już wam – machnęła z dezaprobatą Grocka, uśmiechając się tym samym od ucha do ucha.

– No tak... Was nie pamięta... – westchnął Maciej, radośnie śmiejąc się do dziewczyny.

Przez to, że ktoś się śmiał wkoło, zrobiło się dosyć wesoło. Na polanie było głośniej niżeli w całej wrześniowej Warszawie przed kapitulacją. Można było się tego spodziewać, a zwłaszcza po nich.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top