Drugi.

   – Panie Różany, czy na pewno mnie pan słyszy? – Hubert zapytał milczącego dzieciaka z przejęciem.

Aleksander spojrzał na niego i głośno wypuścił powietrze z dobrze znających smak nikotyny płuc. Nie palił co prawda dużo, nie nałogowo, nie trzy paczki dziennie. Jednak ilość papierosów, które do tej pory dostarczone były do jego organizmu z pewnością młode płuca odczuły. Ale konsekwencje się nie liczyły. Liczyła się złudna, chwilowa i jeszcze bardziej rozbrajająca psychikę niby poprawa humoru, pomocna dłoń za czternaście złotych. Różany, znany też jako Malarz palił okazyjnie, od święta. Z okazji stycznia, lipca bądź października i z okazji pozostałych dziewięciu mięsiecy także. Z okazji zimy, wiosny, jesieni i lata – z okazji każdej pory roku, ponieważ dla Różanego bądź też Malarza żadna pora roku nie była gorsza, a efemeryda szczęścia na każdą z pór roku była bardzo dobrym rozwiązaniem. Można więc rzec, że Różany Malarz palił papierosy kiedy naszła go taka ochota, a częściej potrzeba. Bez okazji. Nie robił tego co prawda w szkole, ale na białostkockich ulicach nie zauważał do zażywania nikotyny żadnych przeciwwskazań. W jego głowie włączyła się lampka. Nie zielona, nie czerwona i nie żółta – zwykła, znana niektórym prawie palaczom nikotynowa lampka. Potrzebował zapalić. Aleksander często postępował impulsywne, do czego przyczyniała się także jego choroba. Choroba, o której dowiedział się podczas dzisiejszej wizyty. Poczuł ten silny impuls, potrzebę włożenia jointa do lekko sinawych ze stresu ust i trzymania go w poplamionych farbami długich palcach. Jednakże gabinet psychiatryczny bardziej przypominał szkołę niż jakąś wąską ulicę Białegostoku, więc musiał zachować się porządnie, nie dać wejść tej durnej lampce na głowę. Zamiast wdychania papierosowego dymu pokiwał twierdząco głową w stronę Słonecznego.

– Tak. Słyszę pana bardzo wyraźnie, panie doktorze. Zrozumiałem, że jestem dziwakiem – powiedział Aleksander próbując odpędzić nikotynowe myśli. – i nie powinienem brać antydepresyjnych prochów.

Hubert popatrzył na dzieciaka i poprawił okulary któryś już raz podczas wizyty młodego pacjenta. Był to swego rodzaju osobliwy tik nerwowy doktora. Nasilał się, gdy Słoneczy bardzo się martwił i miał wiele obaw. A teraz, podczas przekazywania samych złych wiadomości Aleksandrowi był bardzo zmartwiony i pełen obaw o młodzika. Z punktu widzenia zwykłego, przeciętnego obserwatora Hubert bardziej przeżywał tę sytuację niż jego pacjent, chory pacjent.

Jednakże żaden obserwator, nawet ten z najbardziej wyczulonym wzrokiem nie potrafiłby rozszyfrować tego, co działo się z pozornie pustej głowie tegoż osiemnastolatka z lekko zabrudzonymi rękoma i jakimś kolczastym nazwiskiem pochodzącym od bukietowego zielska.

A wnętrze głowy czy duszy Malarza było bardzo intetesujące i z pewnością nie puste.

– Przepraszam, że jestem w stosunku do pana troszeczkę niemiły, panie doktorze. – powiedział Aleksander przerywając chwilową ciszę w gabinecie – Po prostu bardzo się denerwuję, no bo wie pan, nie codziennie człowiek dowiaduje się, że jest chory. Proszę wybaczyć mi moją opryskliwość.

Słoneczny uśmiechnął się do dzieciaka. W radiu zaczął lecieć kawałek, który przypomniał mu o latach młodości. Uśmiech na twarzy doktora stał się szerszy.

– Spokojnie, panie Różany, rozumiem. Nie jest pan dziwakiem, proszę nie myśleć nawet w ten sposób. Z ChAD naprawdę da się żyć. I to w miarę normalnie, w pana przypadku.

– Normalnie? Panie doktorze, ja nigdy nie żyłem normalnie. – powiedział młodzik i jakby uśmiechnął się, bardziej ze zmęczenia niż radości.

Taka była taktyka Malarza. Uśmiechać się, ponieważ papierosy nie zawsze wystarczały.

– Nie da się być stuprocentowo normalnym. Panie Różany, niestey na dziś to koniec, za dziesięć minut muszę przyjąć kolejnego pacjenta. – słowa te Hubert wypowiedział jakby z żalem do samego siebie. – Wszystko omówimy jeszcze raz, na spokojnie podczas następnej wizyty. Do zobaczenia za tydzień, jak zakładam.

– Jasne. Jednak pańskie życie z pewnością jest normalniejsze. Oczywiście, i tak zabrałem dziś panu dwie godziny, które mogły być najpiękniejszymi chwilami w pana życiu, a zostały zmarnowane dla takiego młodocianego frajera jak ja. Do zobaczenia. Nie wezmę tych antydepresantów, obiecuję. – powiedział Aleksander zamykając przeszklone drzwi.

   Słoneczny westchnął i znów poprawił okulary. Dzieciak wyszedł z jego gabinetu i musial poradzić sobie sam. To znaczy ze swoją bipolarnoscią. Hubertowi było niezwykle żal tego młodzika z wielkim sercem i barwnymi dłońmi. Nie wiedział co może dla niego zrobić. Słoneczny chciał mu pomóc za wszelką cenę. Zapomniał tylko o jednym.
Nie da się uszczęśliwić wszystkich.

   Aleksander z powrotem siedział na niewygodnym czarnym krześle w poczekalni, tym razem ze szkicownikiem w lekko poplamionych rękach. Czekał na przyjazd siostry, która miała odebrać go z psychiatrycznej kliniki. Po kilkunastu minutach uważnego rysowania w otoczeniu zimnego ledowego światła i sztucznego fikusa stojącego w rogu poczekalni jego telefon z ręcznie malowaną obudową zaczął wibrować. Dzwoniła jego Nadzieja.

   Dla Różanego był to sygnał, aby opuścić klinikę i rozglądać się za czerwoną skodą swojej studiującej polonistykę siostry, a właściwie ich rodziców. Z odnalezieniem auta nie miał większego problemu, parking był praktycznie pusty w sobotnie popołudnie.

   Nadzieja Różana promiennie uśmiechnęła się do Malarza i otworzyła mu przednie drzwi pasażera. Jej jasne włosy z różowymi końcówkami rozwiewał wiatr. Była taka piękna.

– Cześć, Aleks! I jak było? Co powiedział twój lekarz? – radosny ton siostry sprawił, że Aleksander na chwilę zapomiał gdzie znajdował się przez ostatnie dwie godziny i z czym to się wiązało.

  Wsiadł do czerwonego samochodu siostry i zapiął pas, ponieważ panicznie bał się jazdy, a takie były drogowe wymogi. Dwudziestotrzylatka zajęła miejsce kierowcy i włożyła kluczyki w statcyjkę skody.

– Cześć, Na. Czy dziś przypadkiem nie miałaś iść z Antkiem do kina? – zapytał, aby upewnić się czy siostra faktycznie miała spotkać się ze swoim chłopakiem.

– Miałam, to prawda. Ale spokojnie, zadzwonię do niego wieczorem i wszystko wytłumaczę. Co powiedział ci doktor?

– Nie, jedź do Antka. Pewnie na ciebie czeka. – głos Malarza był obojętny, jakby bezuczuciowy, ani trochę nie przypominał głosu Różanej.

  Nadzieja uśmiechnęła się i włączyła radio, w którym leciał singiel Anny Wyszkoni kojarzący się rodzeństwu z weselną zabawą u kuzynki w Warszawie. Poklepała brata po ramieniu i sama zapięła samochodowy pas.

– Jak kocha to poczeka, co nie? Aleks, przecież wiesz, że ze mną możesz pogadać. Jestem w końcu twoją Nadzieją, prawda?

– Chyba tak. Mądrze prawisz, jak kochasz to poczekasz na wyjaśnienia. – Aleksander mówił szczerze, bez ironii.

   Jasnowłosa określana teraz częściej różowowłosą pokręciła przecząco głową.

– Och, braciszku – powiedziala przestając bawić się nadal nieprzekręconymi kluczykami w stacyjce – to oczywiste, że cię kocham i chcę dla ciebie jak najlepiej! Uwierz, że czekałabym miesiąc, pół roku, albo nawet i dziesięć lat. Naprawdę mogłabym tak czekać w nieskończoność, niezależnie od tego, kiedy ona nastąpi. Pamiętaj, że zawsze będę cię kochać. Zawsze będziesz przeze mnie kochany. Och, braciszku, co powiedział ci doktor?

   Nadzieja Różana miała wyjątkowe imię, niewyjątkowe nazwisko, wyjątkowy dar zrozumienia i niewyjątkowego brata. Nadzieja była niezaprzeczalnie wyjątkowa. Aleksander wyjątkowo postanowił powiedzieć wszystko tej wyjątkowej warszawskiej studentce, osobie zawsze serdecznej i otwartej, niebrzydkiej dziewczynie Antka Jabłonskiego, posłusznej córce, prawie właścicielce czerwonej skody, a przede wszystkim swojej najukochańszej siostrze.

– Powiedział, abym był spokojny. Żebym się nie denerwował. I także, że mam jakiś ChAD. – jego słowa zabrzmiały dość chłodno, jakby bez ksztyny miłości.

– Co to znaczy? ChAD? Czy to jakaś choroba?

– Tak. Znaczy to ni mniej ni więcej, jak to, że jestem dziwakiem.

– Nie mów tak. Na pewno nie jesteś dziwakiem, bracie. Co jeszcze powiedział lekarz? – Nadzieja przyciszyła samochodowe radio.

– Ale to prawda, Na. Czy na tej całej polonistyce poznałaś chociaż jedną bipolarną osobę?

– Być może tak, ale jeszcze o tym nie wiem. Studia różnią się od liceum, tu nie od razu połowa klasy, pomijając to, że mamy grupy, dowiaduje się gdzie wczoraj byłeś, co robiłeś i jaki miałeś obiad albo kiedy ostatni raz myłeś zęby. Braciszku, przecież nie będę tłumaczyć innym o twojej chorobie. Obiecuję, że nie powiem nawet Antkowi, tylko bądź ze mną szczery.

   Aleksander otworzył samochodową szybę i zapalił papierosa, nie pytając siostry o zdanie. Musiał zapalić.

– Czyli nie. Jestem jakimś dziwakiem i sam tego nie rozumiem. Nie rozumiem, Na. Kurwa, po prostu nie rozumiem.

  Nadzieja Różana rozpięła samochodowy pas i odwróciła się w stronę Malarza. Chciała mu pomóc, ponieważ był jej bratem, jej jedynym młodszym braciszkiem, który zasługiwał na szczęście. Hubert Słoneczny także chciał pomóc  temu dzieciakowi z farbą na dłoniach, ponieważ młodzik zasługiwał na dobro. Tak bardzo chcieli pomóc mu zrozumieć, chociaż sami nie rozumieli.

– Młody, słyszysz mnie? Hej, płaczesz? Możesz płakać, a ja popłaczę razem z tobą. Jeszcze wszytko zrozumiesz, ja także zrozumiem. Pójdziemy razem na następną wizytę, porozmawiamy z lekarzem. Wytłumaczy, pomoże nam. Damy radę. Słyszysz? Jeju, kochany, jeszcze wszystko zrozumiesz.

   Osiemnastolatek spojrzał na siostrę i przytulił ją, chociaż samochód dawał na to niewielkie możliwości. Papieros wypadł zza okna.

– Rodzice wybrali dla ciebie bardzo trafne imię, wiesz o tym? – powiedział, a po jego policzku spłynęła ostatnia łza.

   Nadzieja przekręciła kluczyk w stacyjce skody i odjechali, zostawiając wpół wypalonego papierosa na parkingu.

   Hubert Słoneczny, mimo iż nie słyszał ich rozmowy, to uśmiechnął się i poprawił okulary patrząc na odjeżdżające rodzeństwo z okna swojego gabinetu.

n|a
Rozdział nie jest dobry, dlatego proszę o krytykę.
pozdrowienia

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top