Rozdział 2. Koszmar...



Patryk. 

Następnego dnia obudziłem się najwcześniej. Zajrzałem do pokoju dzieciaków i zszedłem na dół zrobić sobie kawę. Kiedy usiadłem na krzesełku barowym podszedł do mnie Pimpek nasz pies. Matko ileż to już lat razem? Kiedy zacząłem chodzić z Amelką był już dorosłym psiakiem. Dog de bordeaux  to jednak spory pies i pamiętam jak dziwiłem się, że Am daje sobie z nim radę. Uwielbiała tą małą krówkę, cóż ja również. Był tak łagodny, dzieciaki mogły nawet na niego włazić Oczywiście pilnowałem żeby nie zrobiły mu krzywdy. Nigdy nie zapomnę dnia kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. 

To była bodajże nasza trzecia randka. Przyjechałem pod dom Amelki swoim ukochanym motorem. Tak, jakimś cudem udało mi się go poskładać zaraz po tym jak specjalnie wpadłem nim pod samochód. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że się z nią spotykam. Z chodzącym aniołem. Ciężko oddychałem czekając by znów ujrzeć jej cudowną twarz, poczuć jej zapach. Byłem chory, chory z miłości. Wręcz oszalały. W końcu po tylu latach patrzenia na nią mogłem z nią spędzać czas. Nie wiedziała jeszcze, że ją kocham. Nie wiedziała o niczym, ale była już praktycznie moją dziewczyną. 

W końcu ! Drzwi jej domu uchyliły się, zaraz ją zobaczę! Moim oczom jednak ukazał się wielki brązowy pies z mordą krówska. Co do... Ten psiak wyglądał jakby jednym kłapnięciem pyska mógł odgryźć rękę. Zaraz po nim wyszła również Amelka trzymając tego bydlaka na smyczy. Wow. Nie spodziewałem się, że podobały jej się takie psy. Była przecież taka cicha i delikatna. Gdy mnie zobaczyła uśmiechnęła się nieśmiało a na jej policzkach pokazał się rumieniec. Podeszła do mnie, a pies zaczął mnie obwąchiwać. Ignorując go, pochyliłem się i cmoknąłem Amelkę w policzek. Na razie nie pozwalałem sobie na zbyt wiele. W tym samym momencie poczułem ból w nodze. Ten cholerny kundel mnie ugryzł! 

- Nie! Pimpek swój! Swój! - Krzyknęła dziewczyna poklepując mnie po ręku jak starą klacz. 

- Pimpek? - Wydusiłem zszokowany, kiedy pies w końcu mnie puścił. 

- Tak cię przepraszam! - Amelka miała łzy w oczach - Krwawisz! 

Cóż, nie mogłem jej przecież powiedzieć, że mnie to prawie w ogóle nie bolało a moja rana zagoi się w przeciągu kilku minut. Skrzywiłem się więc i wzruszyłem ramionami. 

- Nic mi nie będzie, spokojnie. 

- To musi zobaczyć lekarz! Wygląda strasznie - Pochyliła się i uniosła trochę nogawkę moich dżinsów. 

Złapałem ją za rękę i podniosłem. Po jej policzku spłynęła łza, a mnie zabolało serce. Nie mogła płakać... Nie mogła. 

- Amelko wszystko w porządku, naprawdę. P...Pimpek po prostu się o ciebie bał. 

Pies tuż obok i wciąż łypał na mnie groźnie. Raz kozie śmierć. Uklęknąłem przed nim i wyciągnąłem do niego dłoń. Obwąchał ją nieufnie. Zagryzłem wargę i pogłaskałem go po łbie. Amelka cały czas powtarzała : Swój, swój Pimpuś. Pies na szczęście dał się pogłaskać. Od tamtej pory było między nami coraz lepiej. 

Cóż tu dużo mówić. Pokochałem go. Zszedłem z krzesła i poklepałem psiaka po łebku. Liznął mnie w rękę i pisnął cicho. Co jest? Nie powiem, że nie od kilku tygodni nie było z nim najlepiej. Miał problemy z chodzeniem, nie raz wynosiłem go na dwór i stałem obok niego by nie upadł, ale od dwóch dni chodził całkiem dobrze sam. Wrócił na posłanie i wyciągnął jęzor. Było mu gorąco? Tak dziwnie na mnie spoglądał. Zajrzałem do miski, wodę miał... Cholera. Nie tknął od wczoraj jedzenia. To nie w jego stylu. Może wciąż tęsknił za Perełką. Suczka, którą kupiłem Amelce na urodziny została u teściów. Powiedzieli, że za żadną cenę jej nie oddadzą, teściowa pokochała ją ogromnie. Jednak to niemożliwe, minęły prawie cztery lata no i psy często się ze sobą widziały. Postanowiłem pojechać do sklepu. Może Pimpek miał ochotę na coś innego? Obudziłem Amelkę, by z nim posiedziała. Moja żona upadła na kolana tuż obok swojego psa. Też widziała, że dzieje się coś złego. Postanowiłem z samego rana umówić wizytę u weterynarza. Pies ciągle popiskiwał. 


Zdążyłem wyjść ze sklepu i spakować zakupy do bagażnika, kiedy rozdzwonił się mój telefon. Amelka? Chciała coś jeszcze? Szybko odebrałem. 

- Tatusiu, tatusiu - Usłyszałem w słuchawce zapłakanego Michasia - Wracaj szybko! Ratuj, Ratuj! 

Poczułem jakby ziemia osunęła mi się spod stup. Wskoczyłem do auta i ruszyłem na pełnej piździe. Omal nie potrąciłem jakiegoś kolesia, nieważne! Dom! Amelka! DZIECI! Wyminąłem auto, tylko cudem unikając czołowego z tirem. Szybko! Szybko! Dawno tak szybko nie jechałem. Kątem oka zerkam na licznik. Prawie dwieście na godzinę. Zbyt wolno, ale dla mojego auta to koniec możliwości. Podjechałem pod dom i wyskoczyłem z auta nim zdążyło się zatrzymać. Pal licho samochód! Wleciałem do środka. Od progu słyszałem płacz Amelki. Boże... Zerknąłem na posłanie Pimpka. Nie było go tam. Z sypialni wyleciał Michał i złapał mnie za rękę. 

- Ratuj Pimpusia! Ratuj go! - Krzyczał przez łzy. 

Kurwa. 

Ja...

Kurwa...

Rozejrzałem się, na szybko. Madzia jeszcze spała. Z dołu słyszałem jej spokojny oddech. Porwałem synka na ręce i wbiegłem do sypialni. Na naszym łóżku leżał Pimpek. Strasznie ciężko oddychał, z pyska skapywała mu krew. Zrobiło mi się cholernie zimno. Na podłodze obok łóżka klęczała Amelka i głaskała psa po łebku. 

- Aniele...

- Zadzwoniłam po pana Pawła. Weterynarza - wychlipała - No i po Olę, żeby zabrała dzieci na jakiś spacer. 

- Dobrze, nie płacz. Paweł mu pomoże, zobaczysz. 



Ola przybyła pierwsza. Zabrała dzieci z domu. Dobrze, nie mogły patrzeć na Pimka gdy był w takim stanie. Chwilę po jej wyjściu przyjechał również weterynarz. Obejrzał dokładnie psa i pokiwał głową. 

Nie. 

- Nic nie mogę już zrobić. Mogę jedynie dać mu zastrzyk żeby przestał się męczyć. 

- Pan chce go uśpić? - Warknąłem. 

- Już miesiąc temu mówiłem państwu, że to nie potrwa długo. Pimpek ma już swoje lata. Umiera proszę państwa. - Prawie szeptał. 

Spojrzałem na Amelkę. Zbladła jeszcze bardziej. Po dobrych pięciu minutach skinęła delikatnie głową. Boże...

Weterynarz poszedł do auta i wrócił z strzykawką. Podejrzewał, że to się stanie. Nie mogłem w to uwierzyć. Przysiadłem na skraju łóżka. 

- Jesteś takim dzielnym psiakiem, wiesz? - Szeptała Amelka - Nie bój się malutki. Jesteśmy tu. Będzie dobrze zobaczysz. Za chwilkę nie będzie bolało. 

Weterynarz wbił igłę w łapę. Przeszedł mnie dreszcz. 

- To tylko narkoza - Wyjaśnił szybko - Zaśnie po tym spokojnie. Dopiero wtedy dam mu drugi zastrzyk. 

Nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Pimpek wciąż na nas patrzył. To na mnie, to na moją żonę. Amelka przytuliła go delikatnie i pocałowała go w pyszczek. 

- Jestem tutaj malutki. Pan też jest. Kochamy cię Pimpusiu. - Szlochała głaszcząc go za uchem. 

Zebrałem się w sobie, pochyliłem się nad psem i zacząłem go drapać po szyi. Uwielbiał to. 

- Kochany mój, będzie dobrze - Głos mi się załamał. 

Pimpek zamknął oczy i zaczął spokojnie oddychać, ale cały czas go głaskaliśmy. Musiał czuć, że jesteśmy z nim. Chciało mi się płakać, ale nie chciałem się rozklejać. Mężczyźnie nie wypada. 

Paweł poprosił nas żebyśmy wyszli do salonu. Złapałem więc Amelkę za rękę i wyprowadziłem ją z sypialni. Wtuliła się we mnie wciąż płacząc. Objąłem ją mocno. Wsłuchiwałem się w coraz słabsze bicie serca pieska. Kiedy ustało zamknąłem oczy. To jakiś koszmar. 



Amelka. 


Kiedy weterynarz wyszedł bałam się wrócić do sypialni. Wiedziałam, że załamię się widząc moje maleństwo bez życia. Wiedziałam, że leży pod swoim ulubionym kocykiem ale to mi nie pomagało. Patryk wyszedł by wykopać dół pod naszą wiekową jabłonią. Pimpek uwielbiał tam leżeć w ciepłe dni. Czułam się jakbym dostała czymś ciężkim w głowę. To... Dlaczego? Miał dopiero czternaście lat. Mógł jeszcze pożyć. Mój kochany psiak. 

Patryk długo nie wracał wyszłam więc z domu. Nigdzie go nie było. Gdzie on się podział? Poszłam do garażu, trzymaliśmy tam łopatę. Mojego męża zastałam siedzącego na podłodze. Płakał tak mocno, że aż się zanosił. Obok niego leżała połamana łopata. 

- Patryczku... - Uklęknęłam przed nim. 

Miał twarz schowaną w dłoniach. 

- Przepraszam aniele - Wyszlochał - Powinienem być dla ciebie wsparciem. 

Nie odpowiedziałam mu, tylko go przytuliłam. I siedzieliśmy tak razem na podłodze płacząc jak małe dzieci. 


MOJE PSIE NIEBO

Dokąd idą psy gdy odchodzą?
No bo jeśli nie idą do nieba,
to przepraszam Cię, Panie Boże,
mnie gościny tam też nie potrzeba.

Ja poproszę na inny przystanek -
tam gdzie merda stado ogonów.
Zrezygnuję z anielskich chórów
tudzież innych nagród nieboskłonu.


W moim niebie będą miekkie sierści,
nosy, łapy, ogony i kły.
W moim niebie będę znowu głaskać
wszystkie moje pożegnane psy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top