Rozdział trzynasty. Anioła nie wolno zranić.


Patryk.

Moi ludzie natknęli się na trop tych skurwysynów. Planowałem zabić ich wszystkich. Nikt nie miał prawa tknąć palcem mojego życia. Tym bardziej teraz. Wyruszyliśmy od razu. Ja, Kuba, Paulin, Emil, Jacek i Eryk. Tak. Zabrałem moje całe stare stado. Najlepsza ekipa. Z nimi mogłem wszystko. Prowadził nas młody zwiadowca. Przyrzekłem sobie, że dostanie słoną nagrodę, gdy wrócimy do osady. Kiedy stanęliśmy przy wejściu do jaskini pozwoliłem mu się oddalić,

- Więc alfo, jaki masz plan? - spytał Paulin.

- Musi być przemyślany. To poważna sprawa. Nie wiemy co nas tam czeka. Patryk na bank wszystko przeanalizuje i wpadnie na coś genialnego. Najważniejsza jest przecież taktyka.- uśmiechnął się Kuba.

- Owszem, mam plan. - oznajmiłem.

- Jaki? - spytali chórem.

Stanąłem przed nimi i założyłem ręce na piersi. Wiatr majestatycznie poruszał moją czupryną. Zmrużyłem oczy i uśmiechnąłem się pewnie.

- Wchodzimy na takiej kurwie, że ich zmiatamy z powierzchni ziemi!!!

Emil plasnął się w twarz, Paulin westchnął ciężko a z twarzy Kuby zszedł uśmiech.

- TO JEST TEN TWÓJ GENIALNY PLAN?! - wrzasnął Jacek.

- Owszem! - zaśmiałem się cicho. - Idziemy!

Chłopcy spojrzeli po sobie jednak posłusznie poszli za mną. W środku natrafiliśmy na drzwi. Żelazne..Uderzyłem w nie pięścią i wyłamałem je. Nie sądziłem, że mam aż tyle siły. Ręką nawet mnie nie zabolała. Kuba gwizdnął przez zęby z uznaniem.

- Dziwne. Nikogo nie słyszę. - mruknąłem. - Nie czuje też Am.

Zacząłem się denerwować. Nikt nie chce żebym się wkurwił. Wtedy coś usłyszałem. Piętro niżej. Jakieś szepty. Och, jak miło.

- Odsuńcie się.

Nie czekając aż to zrobią ponownie buchnąłem w podłogę, która ustąpiła pod moją ręką i wszyscy spadliśmy w dół. Wylądowaliśmy zgrabnie na ugiętych nogach. Rozejrzałem się pośpiesznie. Znajdowaliśmy się na jakiejś wielkiej hali. Kątem oka dostrzegłem faceta z jakimś dziwnym urządzeniem. Zanim zdążyłem zareagować wystrzelił czymś we mnie. W mgnieniu oka oplotły się wokół mnie łańcuchy i padłem jak długi na ziemię. Z tego co słyszałem moi towarzysze również zostali złapani.

- Cudownie. Tyle wilków.... Nie spodziewałem się.

Z cienia wyłonił się jakiś dziadek. Uśmiechał się a w jego oczach błądziły łzy. Co do cholery?

- Gdzie jest Amelia?! - warknąłem - Gdzie moja żona?!

- Em... Patryk... Tak formalnie... To ona, no wiesz. Nie jest jeszcze twoją...

- Zamknij się Emil! Ty stary głupcze! Zadałem ci pytanie! Odpowiedz póki masz język!

- Jest bezpieczna, zapewniam cię. Nie mam zamiaru oraz powodu by ją krzywdzić. Potrzebuje was. Wilków.

- Skąd wiesz kim jesteśmy? - zdziwił się Kuba.

- To nie jest teraz istotne. Ty, chłopcze, który tak krzyczy... Jesteś ich władcą prawda?

- Jestem twoim pierdolonym koszmarem! - fuknąłem. - Pokaż mi ją!

- Nie ma problemu. Przecież to logiczne, że dam się wam pożegnać. Miłoszku, przyprowadź naszego gościa.

Jeden z nich zniknął na chwilę za drzwiami. Po chwili poczułem jej zapach. Żadnej krwi... Co za ulga... Kiedy ją ujrzałem, prawie się rozluźniłem. Nie była nawet potargana. Tylko wystraszona.

- Pozwól jej się pożegnać. Zaraz się stąd zabieramy - skinął głową staruszek.

Facet puścił Amelkę, a ta podbiegła do mnie i upadła na kolana.

- Nic ci nie jest? - spytała.

- Spokojnie aniele. Jestem cały. - uśmiechnąłem się do niej łagodnie.

- Co masz na myśli, mówiąc aby się pożegnała? - zapytał Paulin.

- Cóż. Ją zaraz odwieziemy pod dom, a my jedziemy do Stanów. Dzięki wam, moja córka będzie żyła jeszcze co najmniej dziesięć lat, ale to wytłumaczę wam po drodze. Miłoszu...

Mężczyzna podszedł do nas i złapał Amelię za ramię. Nie wiem co w nią wstąpiło... Obróciła się na pięcie i kopnęła typa prosto w jaja. Aż się zgiął. Ałć...

- Nigdzie ich nie zabierzecie! - wycedziła.

Wtedy podbiegł do niej inny facet i....




Uderzył ją pięścią w twarz.




Moją Amelkę.




UDERZYŁ MOJĄ AMELKĘ!!!



Zapłonął we mnie ogień. Z dzikim wrzaskiem zmieniłem się w wilka rozrywając łańcuchy. Ogarnęła mną czysta furia. Zapomniałem nawet jak się nazywam. Doskoczyłem do tego dupka i zatopiłem kły w jego ramieniu. Zamachnąłem się i rzuciłem nim o ścianę. Nie zamierzałem jednak na tym zakończyć. On.Musiał.Umrzeć. Wciąż warcząc jak dzikie zwierze powoli zmierzałem w jego kierunku. Nie stracił nawet przytomności. Jeszcze lepiej. Chciałem słyszeć jak krzyczy, gdy wyrywam mu flaki z brzucha. Próbowali mnie zatrzymać. Jednak zerwałem każdy łańcuch, którym próbowali mnie spętać. Razili mnie prądem. To nic. Musiałem go dorwać. Był tylko on i ja. Życie i śmierć.

- Błagam! Nie zabijaj mnie! Mam rodzinę! Błagam!

Prychnąłem i oblizałem kły. Miałem na nich jego krew. Chciałem jej więcej. Bał się mnie. Kajał się. Czołgał przede mną. Czysta wściekłość nie zna litości.

Otwierałem już paszczę by jednym sprawnym szarpnięciem odgryźć mu głowę, gdy przede mną jak znikąd pojawił się anioł. Powstrzymałem się w ostatnim momencie. Omal go nie zraniłem. Anioła nie można skrzywdzić. Po prostu nie.

- Przestań, będziesz tego żałował. Nic mi nie jest. Nie upadłam na brzuch. - przemówił anioł.

Podszedł do mnie i delikatnie pogładził mój pysk. Poczułem zapach bzu i od razu się uspokoiłem, Te oczy... Zawsze tak na mnie działały.

- Odsuń się od niego! On oszalał! Może się skrzywdzić! - usłyszałem krzyk za sobą.

Momentalnie otrzeźwiałem i przemieniłem się w człowieka. Ciężko dyszałem. Teraz odczułem te wszystkie rany, które zadali mi kiedy parłem na tego gościa. Uklęknąłem. Amelka także. Pogładziła mój policzek i uśmiechnęła się do mnie. Na jej twarzy pojawiał się blady siniec. Mocno dostała. Jęknąłem.

- W porządku, dostał karę - zapewniła.

Złapałem ją w ramiona i odskoczyłem z nią pod przeciwległą ścianę, jak najdalej od zagrożenia.

- Stań za mną - poprosiłem.

Posłusznie schowała się za moimi plecami. No. Teraz lepiej.

- Uwolnij moich przyjaciół i daj nam odejść. Drugi raz nawet Amelka mnie nie powstrzyma.

Nie kłamałem. Nadal uważałem, że rana szarpana i kilka połamanych kości to mała kara za uderzenie mojej małej. Wciąż chciałem rozerwać mu gardło, jednak nie na jej oczach.

- Nie spodziewałem się, iż będziesz tak silny - przyznał staruszek. - Chyba jestem zmuszony pozwolić ci odejść, jednakże twoi przyjaciele muszą zostać.

- Nie zostawię mojego stada! Alfy tak nie postępują!

- Ale, moja córka... Ona umrze, jeśli wszystkich puszczę wolno!

Jak na zawołanie usłyszałem bardzo powolne kroki. Spojrzałem na drzwi. Weszła przez nie chudziutka, blada kobieta. Nie miała włosów. Rak? I co niby wilki miały z tym wspólnego?

- Tato...

- Ashley! Proszę! Musisz odpoczywać.

- Nie... Mam dość. Nie wiesz jak długo płakałam, kiedy umarł Nick! Bo wiesz? Ten wilk, którego wykończyłeś tak właśnie miał na imię! Co więcej, był zaręczony! Nawet nie wiesz jak tęsknił za swoją wybranką. Powiedział mi, że umarł wraz z dniem gdy przestał ją widywać... A ona... Ona nawet nie wie co się z nim stało! Może nadal na niego czeka! A on leży martwy dwa metry pod ziemią w ogórku naszej rezydencji w Pheonix! Daj mi umrzeć tato! - załkała.

Zatkało mnie. Z resztą nie tylko mnie. Jej ojczulek aż oparł się o ścianę. Po jego policzku spłynęła łza.

- Wybacz mi córeczko... Jednak nie mogę ci na to pozwolić.

Tak zapatrzyłem się na twarz tej kobiety, że nie zauważyłem faceta mierzącego we mnie z pistoletu. Amelka jakimś cudem tak. Wyskoczyła zza moich pleców i osłoniła mnie. Mała idiotka! Odepchnąłem ją na bok i przyjąłem na siebie pocisk. Oho! Srebro. No, prosto w serce. Zakląłem i upadłem na kolana. Dziękowałem Bogu, że jestem z rodu władców. Trudniej było mnie dzięki temu zabić. Powinienem przeżyć.

- Patryk! Nie!

- Spokojnie aniele, nic mi nie będzie. Schowaj się za mną! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top