Rozdział 60. Patryk a piekło




Amelia


Trawa delikatnie łaskotała mnie po twarzy, czułam jej przyjemny chłód na ustach. Nie miałam siły podrapać się w nos, nic nie mogłam. Czułam się jakby coś we mnie pękło, podobnie bolało. Patryk stał nade mną i po prostu patrzył ze strachem. Było mi go tak szkoda, nie powinien oglądać mnie w takim stanie. Uśmiechnęłam się delikatnie i puściłam mu oczko, tylko na tyle było mnie stać. 

- Aniele? Tak mi przykro... nie dałem rady. - Jęknął żałośnie. 

- Nic.. nic mi nie będzie. 

- Przestań. - Wręcz warknął i przeczesał włosy. 

Nagle obok nas pojawił się Korneliusz, zacmokał na mój widok potem klepnął Patryka w tyłek i rzekł: 

- Musisz iść, jest źle. 

- Nie zostawię jej...

- Zabiorę Amelkę do szpitala, nie bój się o to. 

- Skoro tak. - Patryk spojrzał na mnie, kiwnęłam głową. - Dobrze, spotkamy się niebawem w Osadzie. Trzymaj się mała. 

Ruszył jakby go gonili, a Kornel uniósł mnie delikatnie. Okropnie zabolało mnie ramię, chyba miałam złamaną rękę. 

- Zaraz będzie ci wygodniej. - Mruknął Korneliusz. - Musisz przecierpieć. 

- Jestem twarda jak głaz. 

- To prawda. - Uśmiechnął się promiennie. 

Nagle gdzieś za nami rozległy się okropne wrzaski, chyba Patryk dorwał się do wampirów. O dziwo, praktycznie się o niego bałam. 

- Z jednym ma rację, nikt nie jest w stanie go zabić. - Szepnęłam z podziwem. 

- Hmm... Nie, jest jedna osoba zdolna do czegoś takiego. 

- Słucham? Chyba jakieś połączenie Robocopa z Predatorem . 

- Ty. - Odparł krótko. 

Chyba miał rację, moja śmierć byłaby jego śmiercią. Westchnęłam. 

- Możemy na chwilę wstąpić do mojego domu? Pewnie spędzę chwilę w tym szpitalu chce się upewnić, że z dziećmi wszystko okej. 

- Jeśli czujesz się na siłach...




Patryk. 


KURWAAAAAAA!!!!!

Ta głupia suka biegła właśnie w kierunku mojego domu! Wkurwiła się przegraną i chciała skrzywdzić dzieci! Bałem się zarówno o nie, jak i o teściową. Dawno nie biegłem tak szybko, jednak i tak się spóźniłem. Van stała przed domem, trzymała Madzię za włosy. Moja kochana kruszyna machała bezradnie nóżkami i płakała. Zagotowało się we mnie, ale wiedziałem że muszę rozegrać to na chłodno. 

- Zostaw ją, Van...

- Prosiłam, groziłam. Jebane drzewo! - Wrzasnęła. - Dostanę za to karę, ty również ją poniesiesz! 

 - Możesz mnie zabrać do samego piekła, a tam torturować przez wieki ale nie rań mojej córeczki. 

- Pizda. - Prychnęła. - Jesteś chyba najsilniejszą osobą na całym świecie, niemal nieśmiertelną i praktycznie doskonałą a płaszczysz się przede mną. Prze to?! - Potrząsnęła Madzią, która pisnęła. 

Nagle tuż obok Van wylądowała Amelka, demonica spojrzała na nią zdziwiona. Moja żona zacisnęła dłoń w pięść i uderzyła...nie, to zbyt mało powiedziane. Ona jebnęła Van z taką siłą, że laska aż się okręciła i upadła. Amelia szybko złapała Madzię za rękę, a je obie złapał Korneliusz wręcz spadając z nieba. Idealnie. 

- Zadbajcie o to, aby dzieci nic nie widziały. - Mruknąłem łapiąc Van za włosy. 

Potem zaciągnąłem ją kawałek w las i rzuciłem na ziemię. BYŁA MOJA.



Amelka. 


Patryk wrócił dopiero po kilu dobrych minutach, cały umazany był krwią. Wolałam nawet nie pytać jaki los spotkał Van. Wszystko było już w porządku, dzieci były bezpieczne. 

- Oby nie chcieli sie mścić w tym piekle. - Mruknął Korneliusz. 

- Gdy już kiedyś umrę, i tam trafię to bądźcie pewni, rozpierdolę piekło.- Warknął wciąż wciekły Patryk. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top