Najstraszniejsza historia na świecie

 Tego ciemnego wieczoru przysłuchiwałam się modlitwie. Nie była to zwyczajna modlitwa. Była wypowiadana głosem pełnym lęku i bólu. Ja też się bałam. Bardziej niż On. Czułam się, jakbym to ja miała umrzeć.

Podeszłam do Jezusa, który klęczał na ziemi oparty o kamień. Przytuliłam Go i wyszeptałam:

– Dasz radę. Jesteś silny.

Czułam drżenie Jego Ciała, a w końcu też łzy. Tak, On płakał. Nie mogłam w to uwierzyć. Widać było, jak się boi, choć nie chce tego okazywać.

W końcu odeszłam. Chciałam dać Mu chwilę spokoju. Widziałam jednak, że nie daje już rady. Po prostu dał upust swoim emocjom. Płakał, nie próbując się uspokoić. Pewnie wiedział, że to nie pomoże. Odeszłam cicho, żeby nie przeszkadzać. Też się bałam, może nawet bardziej niż On. Kochałam Go, a On mnie. Byliśmy jak rodzeństwo.

Nagle usłyszałam hałas. Przez bramę wpadła duża grupa ludzi. Stałam jak wryta, bo nie chciałam się mieszać. Schowałam się za kępą krzaków i z bijącym sercem obserwowałam, co się dzieje. Nie chciałam tego...

Jezus wstał, widocznie przełykając łzy. Na Jego twarzy malował się wyraz niepokoju. Dobrze wiedziałam, że na mojej też.

— Judaszu, wskaż, który to?! — krzyknął jeden z faryzeuszy.

Judasz wyłonił się z tłumu, podszedł do Jezusa i pocałował Go.

— Ty ZDRAJCO!!! — wrzasnęłam, wybiegając z kryjówki.

Jezus powoli uniósł rękę.

— Spokojnie... — wyszeptał, opuszczając rękę. — To musi się wydarzyć.

Mimo ciemności zobaczyłam, jak zamyka oczy, próbując powstrzymać łzy. Przytuliłam się do Niego, próbując dać Mu jakieś wsparcie.

Piotr wyciągnął miecz i rzucił się na jednego z żołnierzy.

— Nie! — oboje, Jezus i ja jęknęliśmy cicho i podeszliśmy bliżej. Jezus przyłożył dłoń do twarzy żołnierza, przez co ten został uleczony. Po tym wydarzeniu żołnierze rzucili się na Niego. Jeden z nich chwycił Go za włosy, a drugi związał Mu ręce łańcuchem. A ja miałam ochotę rzucić się na nich... Ale tego nie zrobiłam — uznałam, że to niepotrzebne. Przecież i tak to musi się stać...

Odeszli, a ja po chwili za nimi. Apostołowie co prawda chcieli mnie zatrzymać, ale ja im na to nie pozwoliłam. Biegłam, ile sił w nogach. Tak szybko, jak mnie było na to stać. Gdy ich dogoniłam, żołnierze kazali mi odejść, ale ja uparłam się, że nie odejdę.

— Jestem Jego siostrą — powiedziałam. Oczywiście nie była to prawda, ale czułam, że Jezus się nie obrazi, jak udam Jego siostrę.

— Tak? — Rzymianin nie wyglądał, jakby mi uwierzył.

— Tak. — Uniosłam dumnie głowę. Dobrze jest czasem się postawić.

Żołnierze zrobili mi miejsce, żebym mogła „jeszcze choć raz spojrzeć na swojego brata", jak to ujął jeden z nich. „Jezus nie jest moim bratem" — pomyślałam, choć tak się czułam. Jak Jego młodsza siostra.

Przepchnęłam się przez tłum i przytuliłam Go. Stanęłam na palcach i szepnęłam:

— Boję się... Jestem po prostu zrozpaczona.

Jezus objął mnie na tyle, na ile mógł.

— Też się boję, Jana. Pamiętasz przecież Niedzielę?

Pokiwałam głową. Od Niedzieli Palmowej byłam Jego „terapeutką". Pomagałam Mu doprowadzać się do normalnego stanu i wydostawać się z „otchłani". Ostatnio dużo płakał, więc musiałam się uodpornić. Normalna ja bym się zdenerwowała, ale gdy widziałam łzy w oczach Jezusa, mnie samej chciało się płakać.

Zmierzyłam Go wzrokiem. Zazwyczaj jest niezwykle przystojny: wysoki, chudy, ale bez przesady, ma opaloną karnację bez żadnej skazy, ciemnobrązowe oczy o łagodnym spojrzeniu i idealnie ułożone, jednak trochę nieogarnięte czarne włosy. Chodził boso, a ubierał się w kremowobiałą szatę, dość już znoszoną, bo oprócz tej miał jeszcze tylko jedną.

Ale teraz... No cóż, teraz wciąż był wysokim i chudym młodym mężczyzną, ale na Jego twarzy widać było pełno zadrapań. Miał podbite oko, a ubranie poszarpane. Po Jego twarzy spływały łzy. Byłam przerażona.

Niestety, w końcu musieliśmy się rozdzielić. Żołnierze pociągnęli Jezusa dalej, a ja pobiegłam szukać Maryi. Biegłam przez miasto, gdy nagle na kogoś wpadłam. To właśnie była Ona.

— Jana! — zawołała. — Dziecko drogie, co ty tu robisz? Nie jesteś z Janem i resztą?

Zaraz za Nią pojawiła się Magdalena.

— Och, Jana. Nie zauważyłam cię — powiedziała, ocierając łzy. — Widziałam, jak przytulasz Jezusa. Czy coś was łączy?

Spojrzałam na nią z oburzeniem.

— Mam przecież dwanaście lat!

— Ach, no tak. — Mina Magdaleny wskazywała raczej niepewność.

— Chodźcie, dziewczęta — Maryja chwyciła każdą z nas za rękę i pociągnęła za sobą.

Po chwili odłączyłam się od nich i pobiegłam w stronę, w którą wcześniej odeszli żołnierze. W końcu trafiłam za nimi do dużego budynku. Przepchnęłam się przez tłum i wpadłam do środka. We wnętrzu budynku także zgromadziło się pełno ludzi, a na samym środku faryzeusze przesłuchiwali Jezusa.

— Jesteś Jezusem z Nazaretu? — zapytał jeden z nich. — Mówią, że jesteś królem. Gdzie jest Twoje królestwo? Z jakiego królewskiego rodu pochodzisz?

— Mów! — krzyknął inny.

— Czyż nie jesteś synem jakiegoś cieśli?

— Niektórzy mówią, że jesteś Eliaszem. Ale on został uniesiony na rydwanie do Nieba!

— Powiedz coś! — rozkazał najstarszy. — Przyprowadzono Cię tu jako bluźniercę. Co masz na to do powiedzenia? Wytłumacz się!

Po twarzy Jezusa spływały łzy, a On nie mógł z tym nic zrobić — był związany łańcuchami. W końcu odezwał się:

— Jawnie mówiłem światu. Zawsze uczyłem w Świątyni, gdzie gromadzą się Żydzi. Zapytaj tych, którzy słuchali, co mówiłem.

Rozejrzałam się. Nie widziałam tu nikogo z Jego wyznawców, oprócz siebie. Więc kto mógł odpowiedzieć?

— Tak odpowiadasz ARCYKAPŁANOWI?! — wrzasnął któryś ze zgromadzonych mężczyzn. — Tak hardo?

I uderzył go z całej siły w twarz, zwalając Jezusa z nóg. Ale On wstał.

— Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, że źle — powiedział cicho. — A jeśli dobrze... A jeśli dobrze, dlaczego Mnie bijesz?

Głos Mu się załamał i znów wybuchnął płaczem. Osunął się na kolana, ale zaraz wstał, próbując się uspokoić.

— Wysłuchajmy świadków bluźnierstwa! — zawołał jeden z faryzeuszy.

— Uzdrawia chorych czarami! — stwierdził ktoś. — Z pomocą szatana! Widziałem. Rzuca szatański urok z szatańską pomocą!

— Nazywa siebie Królem Żydowskim! — krzyknął ktoś inny.

— Nazywa siebie Synem Bożym! — powiedział któryś z arcykapłanów. — Mówił, że może zburzyć Świątynię Bożą i odbudować ją w trzy dni!

Splunął na posadzkę.

— Gorzej! — krzyknął pierwszy „świadek". — Twierdzi, że jest chlebem życia! Że jeśli nie zjemy Jego Ciała i nie wypijemy Jego Krwi, nie osiągniemy życia wiecznego!

— CISZA! — wrzasnął któryś z faryzeuszy. — Chyba rzucił urok na was wszystkich! Albo przedstawcie prawdziwy dowód Jego winy, albo uciszcie się!

Nie mogłam już wytrzymać bezczynnego czekania, co się stanie. Przepchnęłam się przez tłum, podbiegłam do Jezusa i objęłam Go ramionami, przytulając tak mocno, jak tylko mogłam. Odgarnęłam Mu włosy z twarzy, spojrzałam w oczy i powiedziałam:

— Kocham Cię.

Otarłam łzy z Jego twarzy i znów się przytuliłam.

— Co się z nią dzieje?! — krzyknął jakiś mężczyzna. — Ta dziewczyna przytuliła skazańca! Czy ją też trzeba zabić? Ona może być po Jego stronie!

— Nie zabijemy jej — odpowiedział arcykapłan. — Dziewczyno, czy ten mężczyzna to twój ojciec?

— To mój brat — wyszeptałam. — Nie zostawię Go.

Ale w końcu odsunęłam się.

— Te obrady to hańba! — mówił dalej ten sam arcykapłan. — To, co usłyszałem od świadków, to same sprzeczności!

Zamarłam. Co teraz?

— Nic nie odpowiadasz na to, co świadczą przeciwko Tobie? — zwrócił się do Jezusa.

Cisza.

— Pytam Cię teraz, Jezusie z Nazaretu, powiedz nam, czy jesteś Mesjaszem, Synem Boga Żywego?

— Jestem. I ujrzycie Syna Człowieczego siedzącego po prawicy Bożej i przychodzącego na obłokach niebieskich.

Mówił cicho, ale pewnym tonem. Faryzeusze rozejrzeli się, a jeden z nich uderzył Go, krzycząc:

— Bluźnierstwo! Co sądzicie, jaki jest wasz wyrok?

— Śmierć! — wrzasnął tłum.

Teraz wszyscy pchali się na Jezusa, bili Go po twarzy, pluli na Niego, popychali... A On znosił to wszystko dzielnie.

W końcu żołnierze zabrali go do rzymskiego zarządcy, który pełnił także rolę sędziego. Piłat był mężczyzną dużo starszym od Jezusa, wyglądał też na silniejszego, co mocno mnie zaniepokoiło.

Po krótkiej chwili mocno stresującej rozmowy Piłat wyprowadził Jezusa na zewnątrz i zapytał tłum:

— Kogo mam uwolnić? Mordercę Barabasza czy Jezusa — Mesjasza?

— On nie jest Mesjaszem! — wrzasnął jeden z faryzeuszy.

— Właśnie, że jest! — próbowałam przekrzyczeć tłum, ale nikt mnie nie usłyszał.

— Uwolnić Barabasza! Ukrzyżować Jezusa! — krzyczeli ludzie.

Piłat zamyślił się i najwyraźniej postanowił zadowolić tłum mniejszą karą.

— Ubiczować Go! — rozkazał żołnierzom.

Teraz nie wytrzymałam. Pobiegłam za nimi, czując łzy spływające mi po policzkach. Przepchnęłam się przez tłum i dotarłam na tył budynku. Tam zobaczyłam grupę mężczyzn, którzy wyglądali na pijanych. Właśnie zdarli z Jezusa podartą szatę i przywiązywali Go do słupa.

— Panie... — usłyszałam nad głową szept Magdaleny.

— Synu... — jęknęła stojąca obok Maryja.

Odszukałam ich ręce i ujęłam je w swoje. Obie kobiety płakały, podobnie jak ja. Nagle usłyszałam świst, a potem krzyk. To zaczęły się tortury.

Jezus był tak przywiązany do słupa, że nie mógł się nawet poruszyć. Żołnierze atakowali Go ze wszystkich stron różnymi rodzajami biczy, rózeg, a nawet kijów. Niektóre po prostu pozostawiały na skórze siniaki, inne rozcinały skórę, a jeszcze inne po prostu wyrywały kawałki skóry i mięśni, tak że miejscami widać było kości. Tym razem to ja rozpłakałam się. Nie mogłam już na to patrzeć, ale wciąż utrzymywałam kontakt wzrokowy z Jezusem.

Po około piętnastu minutach żołnierze odsunęli się, dając miejsce kolejnym katom. Ci z kolei byli jeszcze bardziej brutalni. Zmierzyłam ich po kolei wzrokiem. Wyglądali na wyższych, cięższych, a przede wszystkim silniejszych od Jezusa. Chwycili kolejne narzędzia tortur. Tym razem były to duże, metalowe haki, które, tak jak wcześniej miały rozrywać ciało.

Jezus znosił to wszystko, próbując nie krzyczeć. Ale pomiędzy krzykami i śmiechem oprawców, słyszałam też cichy jęk. Nasze spojrzenia w końcu się spotkały. Raczej zobaczyłam niż usłyszałam, jak wypowiada bezgłośnym szeptem słowa:

— Jana, robię to dla ciebie.

— Wiem... — wyszeptałam przez łzy.

Miałam ochotę wziąć na siebie wszystkie te uderzenia. Wolałam sama umrzeć niż patrzeć na Jego cierpienie. Czułam to wszystko co najmniej tak samo, jak On. A ból był niewyobrażalny. Trudno opisać słowami okropieństwa, które wyczyniali kaci. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Gdy tak patrzyłam na tę masakrę, poczułam, że płaczę. Łzy spływały mi po twarzy strumieniami, już nie miałam siły. Ścisnęłam mocniej dłoń Maryi. Magdalena puściła moją rękę, aby otrzeć łzy skapujące z jej twarzy na ziemię. Stanęłam na palcach, aby jak najmniej dotykać przesiąkniętego krwią podłoża. To z jednej strony było niesamowite, że Jezus się tak poświęcił, ale z drugiej... Przerażające.

Żołnierze odwiązali Go i odeszli. Jezus osunął się na ziemię. Leżał tak, w kałuży własnej Krwi, na wpół żywy i na wpół martwy.

— On... On nie żyje... — jęknęła Magdalena.

— Żyje. Jeszcze. — Chwyciłam ją za rękę, a sama otarłam łzy.

— Oddycha, więc żyje — próbował nas uspokoić Jan, ale widziałam, że także płacze.

Żadne z nas tego nie chciało. Nie chcieliśmy, żeby Jezus został zamordowany. Zwłaszcza w tak okrutny sposób. W ogóle nie chcieliśmy, żeby umierał. I to w tak młodym wieku...

Obserwowałam, co się dzieje. Jakiś żołnierz zaczął wrzeszczeć: „Mieliście Go ubiczować, nie skatować!". „Na jedno wychodzi — pomyślałam. — Biczowanie wiąże się z osłabieniem organizmu i krzywdą nie tylko fizyczną, ale też psychiczną".

Bałam się. I to bardzo. Przypomniałam sobie wszystkie nasze wspólne chwile. Jak towarzyszyłam Mu całe życie, odkąd był dzieckiem. A teraz... Teraz miał umrzeć.

Stałam tak, wpatrując się w nieprzytomnego Jezusa. Przez mgłę w oczach, powstałą od płaczu, widziałam niewiele. Zauważyłam jednak zasychające już na Jego twarzy łzy. To były nie tylko łzy bólu i strachu, ale też miłości. Wiedziałam o tym.

Jezus otworzył oczy, a ja podbiegłam do Niego. Uklękłam obok i położyłam Jego głowę na moich kolanach.

— Jana... — wyszeptał — Pamiętaj... Robię to... Dla ciebie... I dla całego świata...

Oboje płakaliśmy, ale On nie miał już siły. Po chwili Jego oczy znów się zamknęły.

Pojawili się żołnierze. Kazali mi odejść.

— Twój brat to zdrajca! — krzyknął jeden z nich.

Delikatnie odsunęłam głowę Jezusa ze swoich kolan i wstałam.

— Nie! Jezus to dobry człowiek, który nic nie zrobił!

Odciągnięta na bok przez żołnierzy, nie stawiałam oporu. I tak zamierzałam przemknąć się do Jezusa w ciągu następnej chwili, więc nie było sensu się wyrywać. Padłam w ramiona Maryi, która zachwiała się, gdy moje ciało uderzyło o Nią. Matka mojego najlepszego przyjaciela przycisnęła mnie do piersi, zasłaniając mi przy okazji oczy.

— Maryjo — odezwałam się po minucie ciszy przerywanej szlochami i westchnieniami Maryi. — Puść mnie. Muszę znaleźć Jezusa.

Na początku nie chciała do tego dopuścić, bo bała się, że żołnierze mogą mnie też zabić, jednak w końcu, gdy powiedziałam: „To przecież Twój Syn, a mój prawie że brat. Nie zostawimy Go, prawda?" zgodziła się, a nawet poszła ze mną, ciągnąc za sobą Jana i Magdalenę. Oboje z początku opierali się, jednak w końcu Maryja i ja przekonałyśmy ich.

Pierwsza wbiegłam do lochów. Było tam tylko jedno, ogromne pomieszczenie, przerobione na salę tortur. Żołnierze rzucili brutalnie Jezusa na środek pomieszczenia i odeszli innym przejściem. Wszyscy czworo podbiegliśmy do Niego. Wyglądał strasznie. Całe ciało pokryte miał otwartymi ranami, nawet twarz i wyjątkowo delikatne miejsca, jak klatka piersiowa i brzuch. Żołnierze nawet nie dali Mu żadnego ubrania, został tylko w jakiejś przepasce. Magdalena zasłoniła oczy, a Maryja od razu podbiegła do Syna.

— Moje dziecko... Dlaczego to spotyka Moje Dziecko? — pytała (prawdopodobnie) Boga. Na trzęsących się nogach podeszłam bliżej. Szczerze mówiąc, wolałam, żeby Jan i Magdalena ruszyli się wreszcie z miejsca i coś zrobili, ale szanse na to wydawały się marne.

Nagle wpadli żołnierze. Przez chwilę coś podpowiadało mi, żeby rzucić się na nich, ale spojrzałam na bezwładne, poranione Ciało Jezusa i zrezygnowałam.

— Zostawcie go! — warknął jeden z żołnierzy.

— Jestem Jego Matką. — Maryja wstała i skrzyżowała ręce na piersi. — A to Jego siostra i przyjaciele. Nie zostawimy Jezusa na pastwę losu.

Jezus obudził się i spróbował wstać, ale ja delikatnie położyłam Jego głowę na moich kolanach. Kilka moich łez spadło na Rany Jezusa, na co On pozwoli podniósł rękę i musnął dłonią mój policzek. Przez to rozpłakałam się jeszcze bardziej.

Rzymscy żołnierze odciągnęli mnie na bok, a Maryja wyciągnęła mnie, Jana i Magdalenę z lochów na zewnątrz. Zanim wyszłam, zauważyłam żołnierzy wkładających Jezusowi na głowę wieniec z cierni. Tego nie dało się odzobaczyć. Zaczęłam krzyczeć, że życie nie ma sensu, że cały świat jest do kitu. Byłam równocześnie smutna, wściekła i przerażona.

— Jana! — Jan chwycił mnie za ramiona i zaprowadził jak najdalej od lochów. Maryja, zalana łzami i Magdalena, również zrozpaczona, biegły na oślep w stronę tłumu. Jan i ja staliśmy, wpatrując się w przestrzeń.

— Chodźmy — powiedział w pewnym momencie mój ulubiony apostoł.

— Nie! — zaprotestowałam. — Nie ma mowy. Zostaję.

— Idziesz z nami. — Ton Jana zmienił się z łagodnego w stanowczy.

Znów zaczęłam krzyczeć. Nie byłam w stanie się ruszyć. Jan odciągnął mnie z daleka od lochów i oddał mnie pod opiekę Maryi i Magdaleny. Kobiety przytuliły mnie.

Wkrótce żołnierze wypchnęli Jezusa na środek drogi i kazali Mu wziąć na ramiona cały krzyż. Cały. Nie jedną belkę, tak jak to wyglądało w przypadku dwóch pozostałych skazańców, tylko cały krzyż, ważący ponad sto kilogramów. Jezus nie był w stanie go nieść, więc zaproponowałam, że pomogę. Dowódca żołnierzy odmówił, bo uznał, że nie dam rady.

— Panie, dodaj nam wszystkim sił. Odbierz Swojemu Synowi choć trochę tego bólu — modliłam się równocześnie z Jezusem. Tyle że Jego słowa brzmiały:

— Ojcze, przebacz tym, którzy Mnie skazali i dodaj Mi sił.

Nasze modlitwy połączyły się w jedną, wielką prośbę do Boga. Płakaliśmy oboje, ale Jezus próbował to zdusić. Nie wstydził się Swoich łez, tylko nie chciał dać oprawcom więcej powodów do śmiechu. Już i tak nabijali się z Niego.

Droga na Golgotę, nazywaną przeze mnie Górą Śmierci, była krótka — od bramy w Jerozolimie dzielił ją jedynie kilometr. Wiedziałam jednak, że przejedziemy ją w kilka godzin, bo Jezus był tak wyczerpany, że ledwo mógł stać, a co dopiero nieść stukilową belkę.

Prosiłam aniołów, żeby Mu pomagali, bo ja na pewno nie dałabym rady, choćbym nie wiem jak chciała. Widziałam jak przez mgłę, oślepiały mnie łzy i zmęczenie. Nieprzespana noc nie zrobiła mi dobrze.

Wyruszyliśmy spod bramy. Szliśmy bardzo powoli, ale starałam się dostosować tempo swoich kroków. Wciąż słyszałam obelgi katów, ciężki oddech Jezusa, krzyki wściekłego tłumu, modlitwy Maryi i Magdaleny... Wszystko to zebrało mi się w jeden hałas. Nie chciałam jednak myśleć o swoich problemach, które były niczym w porównaniu z niewyobrażalnym bólem, który przeżywał Jezus. Trzymałam się bardzo blisko Niego, żeby w razie potrzeby pomóc nieść krzyż.

— Nie... — szeptałam. — To się nie dzieje naprawdę...

W głowie słyszałam melodię dobrze znanego mi utworu, który kojarzył mi się tylko i wyłącznie z Drogą Krzyżową. „Pesa" Eleny Leddy towarzyszyła mi tego dnia cały czas. Piosenka z moich czasów — z dwudziestego pierwszego wieku, ale jej klimat idealnie oddawał obecną sytuację.

Z moich rozmyślań wyrwał mnie hałas. Ocknęłam się i zobaczyłam, jak Jezus potyka się o kamień leżący na drodze i upada. Uklękłam przy Nim i pomogłam Mu wstać. Współczucie wobec najlepszego przyjaciela i równocześnie przybranego brata przewyższyło nad wściekłością na Jego oprawców. Objęłam Go czule i pocałowałam w czoło.

— Nie opuszczę Cię... — wyszeptałam.

Ruszyliśmy dalej. Trwało to wieczność, więc żołnierze wyrwali z tłumu jakiegoś mężczyznę. To Szymon z Cyreny. Straszny tchórz. Nie chciał pomagać Jezusowi, ale Rzymianie go do tego zmusili.

— Odejdź, młoda — powiedział jeden z nich. — To nie miejsce dla ciebie.

— Jestem Jego siostrą, tak tylko chciałam przypomnieć — powiedziałam. — Więc mam prawo Mu pomóc.

— Ej, wy! — krzyknął żołnierz do pozostałych oprawców. — Słyszeliście? Ta mała próbuje nam wmówić, że jest siostrą skazańca!

— Którego? — zapytał inny.

— Tego. — podeszłam do Jezusa i chwyciłam krzyż z drugiej strony tak, że Szymon niósł część, ja drugą, a Jezus najmniej.

Droga nie wydawała się długa, ale Jezus zdążył upaść już trzy razy i za każdym razem pomagałam Mu wstać. W pewnym momencie z tłumu wyłoniła się kobieta. Weronika. Odważnie przedarła się przez barierę, którą utworzyli żołnierze i podeszła z chustą. Specjalnie nie podnosiłam Jezusa z ziemi, gdy upadł, żeby Weronika mogła Mu pomóc. Kobieta zdjęła chustę i przyłożyła ją do twarzy Jezusa, ocierając z niej mieszankę potu, krwi i łez. Chciała podać mu naczynie z jakimś napojem, ale żołnierze nie pozwolili jej tego zrobić — odepchnęli ją brutalnie i kazali odejść. Kobieta wpadła w tłum i zniknęła.

Nie mogłam uwierzyć, że trafiłam w sam środek czegoś takiego. Przypomniały mi się słowa z książki, którą kiedyś czytałam na ten temat: „Jeśli piekło jest gorsze niż to, wolę go sobie nie wyobrażać". Nie podałam zdania słowo w słowo, ale absolutnie się z nim zgadzałam. Współczułam Jezusowi, który przecież w całym Swoim życiu nic złego nie zrobił. I to właśnie miałam ochotę krzyknąć żołnierzom prosto w twarz.

Droga trwała jeszcze długo. Zanim dotarliśmy na miejsce, Jezus upadł jakieś siedem, może nawet dziesięć razy. Martwiłam się o Niego. Gdybym nie znalazła się tutaj, na pewno miałabym do tego wydarzenia inne podejście — takie, jak większość ludzi. „Było, minęło" — tak mówią inni. Ale ja... Jako przybrana siostra Jezusa musiałam się tym przejmować. Nie byłam w wstanie zachować się inaczej.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, Maryja od razu spróbowała zasłonić mi oczy. Odsunęłam Jej rękę, tym razem nieco pewniejszym ruchem. Jezus upadł po raz nie wiem który, a kaci brutalnie popchnęli Go na krzyż. Zaczęłam płakać, krzyczeć, że tego już za wiele, mimo iż wiedziałam, że wszystko dobrze się skończy.

Even the darkest night will end... And The Son will Rise — wyszeptałam. Te słowa znalazłam, jeszcze będąc w swoich czasach i teraz powtórzyłam je, aby podnieść się na duchu. Ale to nie pomogło.

Pięćdziesiąt jeden... sześćdziesiąt pięć... osiemdziesiąt sześć... Osiemdziesiąt sześć uderzeń wielkiego, ciężkiego młota wbijającego gwoździe w nadgarstek Jezusa. I drugi. Teraz już nie liczyłam. Modliłam się za wszystkich tu zebranych, wsłuchując się w Jego krzyk. Krzyczał z niewyobrażalnego bólu jeszcze dość długo. Potem podnieśli krzyż, co wywołało deszcz krwi spadający na mnie, Maryję, Jana i Magdalenę.

Płakałam, gdy Jezus wyszeptał do Maryi, powolnym ruchem głowy wskazując na nas:

— Oto Twoje dzieci.

Potem zwrócił się do nas:

— Oto wasza Matka.

Rozpłakałam się jeszcze bardziej, gdy mój kochany przybrany brat wypowiedział ostatnie słowa:

— Ojcze... W Twoje ręce oddaję Moją Duszę! — I umarł. Maryja zemdlała, padając Magdalenie w ramiona. Jan i ja spojrzeliśmy na nie i podeszliśmy je przytulić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top