Rozdział 18


Szwecja, Wielka Czwórka

Wszystkie drzewa w świetle księżyca wyglądały tak samo. Od kilku godzin kręcili się po lesie, szukając najstarszego wciąż rosnącego drzewa na ziemi, ale nie bardzo wiedzieli, jak go znaleźć wśród innych, wyglądających podobnie.

– Czy Bruce nie mówił, że ono rośnie na górze? ­– Willow zerknęła na Dianę, zanim wysłała impuls magii w stronę kolejnego drzewa, ale informacja zwrotna znowu nie była zadowalająca. Wokół rosło wiele starych świerków, ale żaden nie miał ponad dziewięciu tysięcy lat. – Według internetu rośnie w górach, na terenie rezerwatu Dalarna.

– Rozejrzyj się – żachnął się Spike. – Tu są wszędzie góry. To cholerna Skandynawia.

– Tam – Amazonka wyciągnęła rękę, wskazując na samotne drzewo na wzgórzu w niejakim oddaleniu. Czarownica pchnęła impuls magii w jego stronę, ale odpowiedź znowu jej nie zachwyciła.

– Stracimy tu mnóstwo czasu. Spike, do świtu masz trochę ponad godzinę, musisz wrócić do hotelu wcześniej. Weź ze sobą Buffy – wskazała na siedzącą na powalonym drzewie pogromczynię. Spike obejrzał się, a przez jego twarz przebiegł skurcz. Bez słowa odwrócił się, wziął ukochaną za rękę i podjął wędrówkę w stronę, z której przyszli.

Buffy próbowała robić dobrą minę do złej gry przez cały dzień, ale nocne wędrówki w niezbyt łatwym terenie wykończyły ją. Las nocą obfitował w wiele pułapek, doskonale widocznych w dziennym świetle, jednak, kiedy kolejny już raz potknęła się o niewidoczny w ciemności korzeń, postanowiła odpocząć.

Tego dnia nie otrzymała od przyjaciółki porcji energii i wyraźnie czuła jej spadek. W chwili, gdy Spike wziął ją za rękę i skierował w drogę powrotną do hotelu, marzyła tylko o tym, by położyć się spać i obudzić się dopiero wtedy, gdy wszystkie problemy już się skończą. Niestety, jej życie nie oferowało takich rozwiązań.

Miała mętlik w głowie. Z jednej strony, kiedy minął pierwszy szok, myśl, że mogliby ze Spikiem mieć dziecko, wspólne dziecko, sprawiała, że była najszczęśliwsza. Chociaż przecież nigdy nie myślała o sobie jako o matce, bo jej obowiązki pogromczyni nie dawały miejsca na takie ekstrawagancje, to teraz, stojąc niemal przed faktem dokonanym, miała w sobie tę pewność, że sprawdziłaby się na tym polu. Z drugiej zaś, rodzaj jej powołania, w połączeniu z potrzebą chronienia dziecka, przerażał ją, bo nie umiała sobie wyobrazić, jak by to miało wyglądać. No i dochodziła sprawa gatunku. Willow przypuszczała, że to będzie normalne dziecko, ale Buffy w swoim życiu miała okazję widzieć tak wiele gatunków różnych demonów, że biorąc pod uwagę sposób, w jaki doszło do obecnej sytuacji, była ostrożna w przewidywaniach.

Nie chciała też umierać po raz kolejny. Miała naprawdę dość poświęcania się za ludzkość i ciągłych powrotów, z których każdy kolejny był trudniejszy do zniesienia. Jej obecne życie było satysfakcjonujące; Spike i dom z wiecznie odnawianym ogródkiem. Jej praca konsultanta w policji i od czasu do czasu jakieś dodatkowe zlecenia, plus to, co przynosił Spike, dawało im wystarczającą ilość funduszy, by spokojnie przetrwać i by mogła wypełniać obowiązki pogromczyni. Nie umiała sobie wyobrazić, że mogłaby to stracić. Nie chciała tego tracić.

Diana długo patrzyła za odchodzącymi. Trochę zazdrościła im tej więzi; widząc ich, wracała myślami do Steve'a, zadawała sobie pytanie, czy też mieliby szansę zbudować taką więź. Życie między ludźmi, które prowadziła, bywało koszmarnie samotne.

Spoglądała na Willow, kręcącą się pośród drzew. Promień księżyca rozświetlił jej włosy, barwiąc je na srebrzysto, jej długa sukienka powiewała w podmuchach wiatru, bransoletki na jej nadgarstkach pobrzękiwały, kiedy unosiła dłonie, by wysłać kolejny impuls magii. W zabawny sposób zmarszczyła nos, gdy informacja zwrotna znowu nie przyniosła oczekiwanych efektów.

Lubiła tę czarownicę o łagodnym sercu i niezwykłej sile. Podobał jej się niezłomny charakter i poczucie humoru, widoczne w zielonych oczach. Lubiła ją... i jednocześnie nie rozumiała swoich uczuć. Miała wrażenie, że są poplątane, jak kłębek włóczki, którą bawił się kociak. Nie była pewna, czy to odpowiednia chwila, by brać się za rozplątywanie tego galimatiasu, czy w ogóle kiedykolwiek będzie właściwy moment.

Próbowała sobie przypomnieć, czy miała kiedyś taki chaos w głowie. Chyba tylko wtedy, kiedy przypłynęła z Themysciry ze Stevem i po raz pierwszy zderzyła się z ludzką rzeczywistością. Wiele dekad temu.

Zastanawiała się, czy tak czuje się Cain. Wydawał się dość szybko adaptować do zastanych warunków, jednak pięć wieków w zamknięciu musiało wywołać w nim niejaki szok, gdy w końcu wyszedł na wolność i przekonał się, jak bardzo świat się zmienił przez ten czas. Jednak sprawiał wrażenie, jakby miał plan i konsekwentnie go wdrażał, mimo zastanych warunków. Albo właśnie dlatego, że zastał je takimi.

Drżała w duszy na myśl, co teraz może się dziać na Themyscirze, chociaż wiedziała, że Amazonki są zaradne, znają Caina i powinny bez problemu sobie z nim poradzić. Jednak przerażały ją jego moce magiczne, to, że samą myślą może zrobić coś, czego nie da się przewidzieć, ani zatrzymać.

Jej wzrok znowu powędrował do Willow. To dziwne, ale jej moce magiczne nie przerażały Diany. Fascynowały ją. Już kilkukrotnie przez głowę Amazonki przemknęła myśl, że w walce stanowiłyby dobry team, trudny dla potencjalnego przeciwnika. Zastanawiała się, co Bruce by na to powiedział. Nie mógłby zarzucić jej sentymentalizmu, nie po tym, jak ostatnio nazwał ją nieczułą. A jednak... czarownica wzbudzała w niej dziwne uczucia. Pewną dozę podziwu, pomieszanego z czułością i przywiązaniem, co było dziwne, zważywszy na to, że znały się zaledwie od kilku dni.

Potrząsnęła głową, próbując pozbyć się natrętnych myśli, niekoniecznie związanych z walką. Jeśli uda im się pokonać Caina... KIEDY uda im się pokonać Caina, przyjdzie czas na rozplątywanie tych wszystkich supełków i bliższe przyjrzenie się własnym pragnieniom.

– Jestem załamana – dotarły do niej słowa Willow. – Przeskanowałam już chyba każde drzewo w okolicy.

– Spróbujmy jeszcze raz – zaproponowała Diana. – Mówię ci, że tamto na wzgórzu do mnie przemawia.

Rude włosy zafalowały, kiedy czarownica z powątpiewaniem odwróciła głowę we wskazanym kierunku. Przez chwilę wpatrywała się w samotne drzewo na niewielkim wzniesieniu, jakby rozważając różne opcje. W końcu ruszyła w jego stronę, gotowa sprawdzić teorię, która przyszła jej do głowy.

Miała problem. Mimo że w obecnej chwili powinna myśleć wyłącznie o drzewie, to co innego zaprzątało jej myśli. Nie mogła zaprzeczyć, że ze wszystkich rzeczy, które przeżyła w różnych światach, najbardziej oczyszczające było spotkanie z Tarą. Jej ukochana nie tęskniła, nie w ziemskim znaczeniu. Była spokojna, należała już do tamtego miejsca i nie było w niej buntu. Willow uspokoiła się, widząc to. Jakby część jej duszy wróciła na miejsce i pozwoliła jej wreszcie pójść dalej.

Jasne, po drodze była Kennedy i jeszcze kilka osób, ale to nigdy nie było tak silne, odurzające uczucie, jak to, które przeżywała z Tarą. Nigdy nie było takie czyste i pełne. Jakby to, co łączyło ją i Tarę było unikalne, jedyne w swoim rodzaju. Teraz czarownica czuła spokój w tym miejscu w sercu, gdzie jeszcze niedawno ziała pustka, karmiąca się jej emocjami. A jednak mimo to, od kilku dni odczuwała niezrozumiały dla niej niepokój; jakby coś pchało ją do działania, a jednocześnie powstrzymywało w miejscu.

Nie potrafiła tego umiejscowić, nie wiedziała, czy to uczucie jest spowodowane nadchodzącą walką, czy też powód jest inny. Bezbronność wobec tego odczucia powinna wprawiać ją w złość, a tymczasem jedyne, co sprawiała, to że Willow czuła się krucha i silna równocześnie.

Wysłała kolejny impuls w stronę samotnego drzewa, wypowiadając formułę odrobinę zbyt szybko, zanim podniosła ręce odpowiednio wysoko. Sygnał wrócił i czarownica ze zdziwieniem uniosła brwi. Kiedy wcześniej skanowała to drzewo, wynik był inny. Dla pewności wypuściła kolejny impuls, unosząc dłonie wyżej, tak jak za pierwszym razem.

Około dziewięćset lat.

Znowu opuściła dłonie, skanując pień tuż nad samą ziemią.

Dziewięćset lat.

– To bez sensu – mruknęła pod nosem, ruszając w stronę drzewa. Za sobą, na miękkim, szeleszczącym podłożu z igliwia, słyszała kroki Diany, która nie chcąc jej przeszkadzać, trzymała się z tyłu.

Po krótkiej wspinaczce stanęła obok niezbyt okazałego, trochę powykręcanego świerka. Trudne warunki, w których przyszło mu rosnąć, sprawiły, że jego pień przekrzywił się lekko i nie był taki smukły i strzelisty, jak jego bracia u stóp wzgórza. Willow delikatnie przesunęła dłonią z góry na dół po chropowatej korze, wysyłając tym razem serię impulsów. Wszystkie wykazały ten sam wiek drzewa. A jednak była pewna, że to stąd wróciła informacja o tym, że organizm ma dziewięć i pół tysiąca lat. Czyli taki wiek, jakiego, według źródeł, szukali. Rozejrzała się, szukając w niższych częściach drzewa czegoś, co wyglądałoby na jakąś anomalię.

– Czego wypatrujesz? – usłyszała łagodny głos swojej towarzyszki i wyjaśniła, co się wydarzyło. – Może trafiłaś na korzeń? Jak nisko uderzyłaś?

Willow przyznała rację Dianie. Korzenie drzewa wystawały w wielu miejscach ponad powierzchnię gleby, wiły się płytko pod nią, zanim zagłębiły się w tkankę ziemi, by czerpać z niej odżywcze mikroelementy, jak czyniły to przez wieki. Na próbę zeskanowała jeden z korzeni, który biegł tuż obok jej stopy.

Bingo!

Dziewięć i pół tysiąca lat nadal żyło w korzeniach, które zasilały o wiele młodszy pień.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top