Rozdział 14


Themyscira, Cain

Był wkurzony. Ta uparta Amazonka nie chciała go zawieźć na wyspę, chociaż właśnie ją znalazła po, jak przypuszczał, wielu latach. I to dzięki niemu! Zaślepiony złością, nie myślał zbyt racjonalnie, kiedy nieprzytomnej wyciągał kluczyki do łodzi z kieszeni.

Bez problemu znalazł transport na nabrzeże w Heraklionie. Stał teraz, wpatrując się w jacht Diany o wdzięcznej nazwie "Antiope". Ta nazwa coś mu mówiła, choć nie bardzo wiedział co i gdyby nie to, że brzęczała mu z tyłu głowy, to nie zwróciłby na nią większej uwagi.

Rozejrzał się dookoła i na pobliskiej łodzi zauważył kręcącego się mężczyznę. Wyglądał na takiego, który zna się na prowadzeniu jachtu i już kilka chwil później "Antiope" odbijała od nabrzeża, kierując się w stronę niewidocznej stąd wyspy. Jednak Cain dobrze zapamiętał koordynaty, w końcu nie pierwszy raz korzystał z tego sposobu. Wyznaczył kurs i kazał Benowi, bo tak nazywał się "zwerbowany" przez niego mężczyzna, ściśle się go trzymać. Pełna hipnoza pozwoliłaby mu całkowicie panować nad umysłem człowieka, ale nie wiedział, jak wpłynęłaby na jego zdolności żeglarskie, więc pozostał przy perswazji podpartej odrobiną magii.

Już po godzinie jacht przekroczył barierę ochronną wyspy i w oddali zabłysły białe mury Themysciry. Cain zastanawiał się, jak dużo czasu minie, zanim Amazonki zauważą go i przyślą armię na jego powitanie. Ku jego zdziwieniu nic takiego nie nastąpiło i jacht zaczął powolny rejs dookoła wyspy, w niejakiej odległości od niej, unikając utknięcia na mieliźnie. Po tym, jak wampir uświadomił go, że na wyspie nie ma portu, Ben miał nadzieję na znalezienie jakiejś zatoki, by móc bardziej swobodnie przybić do brzegu.

Milczące sylwetki konnych, kroczące po plaży, pojawiły się jakby znikąd. Amazonki obserwowały intruzów, a ich chmurne miny nie wyrażały zadowolenia z wizyty. Jednak nie próbowały atakować, a tylko przyglądały się jachtowi bez pośpiechu opływającemu wyspę.

Zatoka objawiła się znienacka, jakby została wyczarowana dokładnie w tym momencie, na jego życzenie. Cain zresztą nie wiedział, jakie są możliwości wyspy. Może wchodząc w krąg ochronny, został automatycznie zaliczony do osób, których życzenia mają być spełniane? To by mu niesamowicie ułatwiło sprawę, choć szczerze w to wątpił.

Z cichym pluskiem wskoczył w płyciznę małej zatoczki i po kilku chwilach był na brzegu. Las w tym miejscu podchodził do samej wody, gałęzie wysokich, starych drzew zwieszały się nad nim, splątane, a promienie słoneczne malowało nieregularne wzory, przeświecając przez jasnozielone liście.

Amazonki wychynęły z gęstwiny, niczym duchy. Napięte cięciwy, wymierzone w niego ostre oszczepy. Uzbroił się w swój najbardziej przekonujący uśmiech. Miał nadzieję, że go nie pamiętają.

– Witam drogie panie.

Patrzyły na niego bez cienia emocji na swoich ślicznych twarzach, ale cięciwy łuków zostały odrobinę poluzowane, a włócznie nieznacznie obniżone.

– Przybywam w pokojowych zamiarach – jego głos ociekał słodyczą, a uśmiech swym czarem mógł powalić nosorożca w biegu, ale Amazonki nie wydały z siebie żadnego dźwięku i nie okazały nawet mrugnięciem okiem, że nabrały się na jego sztuczki. Uniósł ręce w geście poddania i pozwolił prowadzić się przez las. Zależało mu na spotkaniu z Hippolytą i przekonaniu się, czy jej oczy są tak bardzo zielone, jak w jego snach. Czy nadal jest tak wyniosła jak wtedy, kiedy Demoniczni Rycerze spętali go, aby go odstawić na stały ląd. Na sprawieniu, by była mu uległa.

Las skończył się prawie pod samymi murami miasta. Cain uniósł głowę, spoglądając na wysokie wieże z błyszczącymi w słońcu dachami. Przynajmniej tutaj nic się nie zmieniło, miasto nadal wyglądało tak, jak wtedy, kiedy był tutaj ostatnio.

Uśmiechnął się pod nosem. Tak, Themyscira była najlepszym miejscem na bazę wypadową.

Hippolyta czekała na stopniach pałacu, w samym centrum miasta. Jej wysoka sylwetka odbijała się kolorowo na tle stopni z białego kamienia. Długa suknia z pół pancerzem i ciężki purpurowy płaszcz dodawały jej powagi, którą przełamywały złote loki przytrzymane na starą modłę helleńską, szeroką, bogato zdobioną opaską. Jej zielone oczy ciskały pioruny w jego stronę, kiedy zbliżał się do niej wolnym krokiem. Prowadzące go Amazonki zostały w tyle, tworząc półkole wymierzonych w niego ostrzy, żywy mur nieprzebytych wojowniczek, na wypadek gdyby zamierzał uciec.

Nie zamierzał.

– Czego tu szukasz, przeklęty? – królowa odezwała się pierwsza. W jej przyjemnym głosie wybrzmiewały stalowe nuty. Jeśli Cain choć przez chwilę łudził się, że Hippolyta go nie pamięta, to w tej chwili musiał zweryfikować swoje wyobrażenia.

– Przybyłem, by odebrać to, czego mi poskąpiłaś poprzednio – nie mógł oderwać wzroku od jej spojrzenia. Te oczy hipnotyzowały go, zupełnie jak w jego snach.

Otrząsnął się lekko, nie pozwalając się omotać, zrzucając z siebie urok, jaki nieświadomie na niego rzucała.

– A czegóż to ci poskąpiłam? – spytała szyderczo, jej oczy błyszczały kpiną.

– Przybyłem tu poprzednim razem, by zdobyć twoją największą broń. I tym razem mi w tym nie przeszkodzisz.

Przez twarz Hippolyty przebiegł cień. Przez ułamek sekundy nie była tą buńczuczną, pewną siebie kobietą, królową Amazonek, najsilniejszych wojowniczek na świecie. Nie wiedział co spowodowało tę przemianę, ale zamierzał się dowiedzieć.

– Skąd masz tę łódź? – spytała nagle, zmieniając temat. Wzruszył ramionami, wsuwając ręce do kieszeni spodni.

– Przywożę pozdrowienia od Diany – uśmiechnął się krzywo, słysząc poruszenie dookoła. Twarz królowej zastygła w bezruchu. – Jeszcze przez jakiś czas was nie odwiedzi.

Za jego plecami rozległ się podniesiony głos, w którym Cain rozpoznał Bena. Amazonki prowadziły go, zupełnie tak, jak wcześniej jego, z tą drobną różnicą, że mężczyzna zadawał bardzo dużo pytań bardzo głośno. Nie był skrępowany, wymierzone w niego ostrza strzał i napięte cięciwy łuków skutecznie trzymały go w ryzach, ale nie przebierał w słowach.

– Gdzie jestem, do cholery? Co to za zwariowane miejsce? Czemu wszyscy są poprzebierani?

Cain wymownie spojrzał na Hippolytę.

– Mogłyście go zostawić na tej łodzi. Jest nieszkodliwy.

– To śmiertelnik. Nie ma prawa nawet wiedzieć o istnieniu tej wyspy. Przywiodłeś go tu na jego zgubę.

Wampir wzruszył ramionami.

– Nie zależy mi na jego życiu. Był tylko środkiem do celu.

– Ty również nie masz prawa pobytu tutaj. Jesteś mężczyzną, a to wyspa kobiet.

– Daj spokój – machnął ręką ze wzgardą. – Zupełnie nie o to mi chodzi.

Kłamał. Opowiadał wierutne kłamstwa i wierzył, że królowa ich nie zwietrzy. Miał w nosie pozostałe Amazonki, ale ona... nie zdawał sobie sprawy, że pożądanie będzie tak silne. Musiał znaleźć sposób na to, by mu się dobrowolnie oddała, by pragnęła go tak, jak on jej.

Mogła zastąpić Lilith, czuł to. Mogła nie tylko być najbardziej krwawą wojowniczką w jego armii, ale także jego partnerką. Przymknął oczy, by żądza w nich błyszcząca nie zdradziła go.

Hippolyta przez chwilę milczała, a jej zielone spojrzenie biegło od wampira do człowieka, który go tu przywiózł. W końcu machnęła ręką, a otaczające mężczyzn Amazonki wyprowadziły ich z miasta i powiodły w stronę samotnej wieży na wzgórzu.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top