Występ

4. Występ

Nadszedł ten dzień. Ostatnie przygotowania po południu, niedługo przed wieczornym występem, dekorowanie szkoły i próba generalna. Gablotki szkolne i tablice korkowe wypełnione artykułami związanymi z folklorem w różnych krajach, fragmentami książek o ludowości, dawnej muzyce, wierzeniach pogańskich. Okraszanie korytarzy i auli szkolnej zdjęciami strojów i instrumentów ludowych różnych kultur, wiankami i innymi wiechciami.

Ponieważ główne elementy Dnia Folklorystycznego, jak prezentacja tematyczna połączona z konkursem wiedzy, konkurs na najlepszy strój, mały poczęstunek, występ taneczny i wokalny, szybki kurs jednego z prostych tańców, mogły być za mało atrakcyjne i przyciągnąć niewielu uczniów, całe wydarzenie miało być zwieńczone imprezą taneczną, czyli dyskoteką szkolną. Urozmaiceniem jej miały być przebrania nawiązujące w dowolny sposób do tematyki dawnych czasów i folkowości. W korytarzach oraz auli szkoły obok kwiatków i wiązanek z gałązek i zboża, mających symbolizować folklor, zagościły też serpentyny i balony. Wydarzenie na miarę naszych możliwości.

Biorąc pod uwagę, że wszystko to było inicjatywą oddolną kilku uczennic, na którą nauczyciele i dyrekcja łaskawie wyrazili zgodę, zdawało się zapowiadać całkiem nieźle. Przed próbą generalną przebrałyśmy się w piękne suknie wypożyczone po znajomości z pobliskiego teatru, zadbałyśmy o fryzury i makijaż. Miałam na sobie ciemnogranatową, satynową suknię podszytą tiulem oraz gorset. Wyglądałam raczej jak szlachta niż jak dziewczyna z pola. Jedynie cholerne ciemne okulary na nosie psuły cały efekt. Wszystkie wyglądałyśmy pięknie.

Dziewczyny z zespołu były wyraźnie podekscytowane i szczebiotały z entuzjazmem. Mnie za to pytały czy wszystko w porządku, bo jestem jakaś taka nieobecna. Jeszcze w czasie naszych pierwszych prób bardzo cieszyłam się tańcem i całym tym pomysłem, teraz jednak czułam głównie stres.

Większość atrakcji prowadziła Gloria. W czasie prezentacji i konkursów poprzedzających nasz występ rozglądałam się mimowolnie po sali. Kostka tam nie było, a przynajmniej nie wyłowiłam go wzrokiem. Żałowałam, że podczas naszej ostatniej rozmowy w ogóle nie skupiłam się na wypróbowaniu moich nowych umiejętności, przenikania umysłów. Może wtedy znałabym powód jego nieobecności i wiedziałabym, co go teraz pochłania. A może wcale tego nie potrafiłam, tylko coś mi się zdawało, może miałam zbyt wybujałą wyobraźnię.

Pośród widowni na sali dojrzałam Lolę. Co jakiś czas spoglądała na mnie ukradkiem spode łba. Przypomniałam sobie wizytę w jej domu i słowa Kostka na jej temat. Czy ona serio była czarownicą? Wtedy byłam o tym przekonana, a teraz to wszystko wydawało się urojeniem i nadinterpretacją. To samo znów zaczynałam myśleć o dwójce wampirów, które spotkałam.

Gloria zapowiedziała nas i wyszłyśmy na scenę, by tańczyć tradycyjne tańce dworskie i ludowe. Większość ruchów opierała się na podobnym schemacie tańca w okręgu, na podskokach, mało wyszukanych krokach. Potupywałyśmy właśnie w rytm Drumula Drakuli, kiedy niespodziewanie dostrzegłam znajomą postać. Pośród kilkudziesięciu znudzonych i podrygujących gapiów, w jednym z ostatnich rzędów stał chłopak poznany w klubie. Vincent. Wampir. Nagrywał występ telefonem.

W mało subtelnym oświetleniu szkolnej sali wyglądał jeszcze bardziej nienaturalnie, jego skóra była alabastrowo biała i gładka, oczy jakby ze szkła, przywodził na myśl posąg, a jeszcze bardziej porcelanową lalkę. Zamiast wyszukanego kostiumu przywdział szarą koszulę i czarne spodnie.

Pomyślałam, że nie chciał na siebie zwracać uwagi, ale i tak nie mogłam uwierzyć, że nie przyciągnął wzroku wszystkich zebranych swoją aparycją. Jakimś cudem od tak, po prostu wmieszał się między uczniów. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się na krótkie sekundy, jego twarz wykrzywił uśmieszek.

Ostatnim tańcem była Słoma, utworzone przez nas kółeczko zmieniało się w korowód, kiedy zaczęłam czuć narastający ucisk w głowie. To nie był zwykły ból. Narastał stopniowo, ale regularnie i szybko, a pod koniec tańca zakręciło mi się w głowie i straciłam równowagę. Potknęłam się o własne nogi i upadłam na chwilę. Niektórzy zaczęli chichotać, rzucać pobłażliwe spojrzenia i głupie żarciki podważające moją trzeźwość. Szybko się pozbierałam i wstałam. Rozległy się nienachalne oklaski. Lena, stojąca najbliżej, spojrzała na mnie zatroskana i spytała szeptem czy wszystko w porządku.

Niestety nie wszystko było w porządku, a miałyśmy zaraz przejść do krótkiej części wokalnej, poprzedzonej moim skromnym skrzypcowym wstępem. Skoncentrowałam się mocno na bólu i poczułam, jak ostre bolesne napięcie w mojej głowie się rozluźnia. Było mi lepiej, lecz wciąż czułam się słabo. Nie całkiem przeszło, ale byłam w stanie zagrać i zaśpiewać. Skupiłam całą swoją energię i mechanicznie ułożyłam skrzypce na ramieniu, przeciągnęłam smyczkiem po strunach i dalej już samo poszło.

Następnie automatycznie zaśpiewałam z dziewczynami a capella Anadolkę i Herr Mannelig. Przez całą wokalną część występu czułam się jakby przed chwilą mnie ktoś ogłuszył, a ja walczyłam o świadomość. Otumaniona, słyszałam nasze głosy i widziałam widownię jak przez mgłę, jednak dobrnęłam do końca bez kolejnego potknięcia.

Kiedy zeszłam ze sceny wszystko nagle odpuściło. Cały ból i niedawny stres zniknęły jak ręką odjął, aczkolwiek nie byłam pewna, czy te dwie rzeczy były ze sobą powiązane. Rozejrzałam się uważnie, po Victorze nie był już śladu.

Gloria demonstrowała kilku chętnym śmiałkom jak tańczy się Kolo, ale ja z Leną byłyśmy już przy stoisku z wypiekami i zajadałyśmy się sękaczem.

Kosztując pysznych ciast niepodziewanie szybko zapomniałam na chwilę o nienaturalnie złym samopoczuciu, które ledwo co miałam. Przypomniało mi o nim moje blade lico, kiedy zerknęłam w podręczne lusterko, by sprawdzić czy nie rozmazał mi się makijaż. Wciąż wyglądałam mizernie i słabowito. Lena uśmiechała się, ale w jej spojrzeniu wciąż dostrzegałam nutę niepokoju spowodowanego moim upadkiem. Odwzajemniłam uśmiech i coś zażartowałam o naszym występie, żeby odegnać jej niepokój spowodowany moim wyglądem i samopoczuciem.

Lena wydawała mi się niesamowicie przeciętną dziewczyną, co paradoksalnie sprawiało, że czułam się przy niej najbardziej swobodnie. Włosy w niepozornym kolorze ciemnego blondu najczęściej spinała w kucyk, ubierała się modnie, ale w stonowanych kolorach. Średni wzrost i ładna buzia również jej nie wyróżniały. Miała dobre oceny i mało wyszukane poczucie humoru. Prawdę mówiąc nie wiem, dlaczego mnie lubiła, ani co takiego sprawiało, że spędzałam z nią czas. Wydawało mi się to najłatwiejszą opcją. Ona, jako jedna z niewielu osób, nie dopytywała o moje ciągle zakryte oczy, a mnie to było na rękę.

Impreza szkolna zakończyła się sporo po zmroku, ale ja i tak postanowiłam wybrać się na krótki samotny spacer. Nie jestem pewna co mną kierowało, ale może nieświadomie chciałam natrafić na jedną z nadprzyrodzonych istot, by jeszcze raz upewnić się, że one istnieją, albo że zwariowałam. Może szukałam przygód i kolejnych wrażeń, a może szukałam Vincenta, który zniknął mi z oczu, i to już po raz drugi, psia jego mać.

Podążyłam przez znany mi już park alejką oświetloną klimatycznie starodawnymi latarniami, w stronę małego trzynastowiecznego romańskiego kościółka. Moja mama lubiła go odwiedzać, wspominała mi o tym miejscu, lecz ja przechodziłam tędy po raz pierwszy. Stare, słabo oświetlone mury kościoła wydały mi się niezwykle dostojne i surowe, ale miały też swój urok. Zapragnęłam zajrzeć do środka, jednak gdy nacisnęłam klamkę u drzwi napotkałam opór. Widocznie zamykano na noc, cóż za niespodzianka.

W chwili, gdy odpuściłam szarpanie klamki i napieranie na drzwi zdało mi się, że poczułam czyjąś obecność. Zupełnie nagłe wrażenie, że ktoś stoi za moimi plecami, gapiąc się na mnie. Gwałtownie się odwróciłam i przyjrzałam okolicy, jednak nie ujrzałam nikogo poza młodym kosem na chudej brzózce. Zdałam sobie dopiero sprawę, że do tej pory było w tym miejscu cicho jak makiem zasiał, aż do tego momentu, kiedy delikatny wiatr wprawił w ruch gałęzie drzew, szeleszcząc ich usychającymi liśćmi.

Była już jesień, a pogoda była niemalże letnia. Dopiero teraz wkradł się pod moją bluzę nieznaczny chłód. Nic mnie jednak nie zniechęciło do dalszego spaceru. Wiedziałam, że kawałek dalej znajdują się ruiny średniowiecznego zamku. Droga robiła się coraz ciemniejsza, coraz rzadziej rozstawione były latarnie, aż w końcu alejkę zastąpiła kamienna ścieżka prowadząca środkiem odrobinę górzystej łąki. Niezrażona szłam przed siebie jak zahipnotyzowana, z odwagą godną bohaterki horroru. Twierdzę oświetlała już tylko srebrzystobiała połówka księżyca.

Widziałam zarys budowli w oddali. Przyozdobiona była niebem pełnym gwiazd, aż zdążyłam wpaść w zachwyt nad malowniczością nieboskłonu, ale nim bardziej się zbliżałam, tym gwiazdy bardziej były zakrywane przez chmury, aż w końcu i księżyc zniknął mi z oczu. W jednej chwili pojęłam, że otacza mnie niemalże całkowita ciemność i poczułam ostry ból w stopie.

Podniosłam nogę z sykiem, nieomal tracąc równowagę, oświetliłam bolące miejsce latarką z telefonu. Szkło z jakiejś rozbitej butelki wbiło mi się w śródstopie, przebijając cienką podeszwę balerinki. Klęłam pod nosem na ludzi, którzy najwyraźniej po spożyciu alkoholu w okolicach ruin nie pokwapili się, żeby zabrać swoje śmieci ze sobą, najwidoczniej za ciężki to był balast. Mimowolnie poruszyłam się gwałtowniej i upadłam. Ostry odłamek nie wbił się głęboko, więc na szczęście nie musiałam go wygrzebywać z rany, został tam gdzie go zastałam na ścieżce. Siedząc na jej środku wsparłam się o kamień i zdjęłam buta. Nacięcie powoli zachodziło krwią. Gorączkowo po omacku szukając chusteczki w torebce, której jak na złość nie mogłam znaleźć, zastanawiałam się, co mnie podkusiło, by samotnie wybrać się tu po zmroku.

Nagle jakbym się ocknęła i dotarło do mnie, że zamek wcale nie był aż tak blisko, jak mi się z początku zdawało, za to ja byłam daleko od domu z ranną stopą. W końcu udało mi się wydobyć chusteczkę i przyłożyć ją do nacięcia. Wtedy po raz pierwszy od momentu skaleczenia podniosłam wzrok. Zamarłam. Kilka metrów ode mnie stała postać. Nie mogłam jej rozpoznać w ciemnościach, lecz wiedziałam, że wlepia we mnie swój wzrok. Nerwowo przełknęłam ślinę.

Miałam wrażenie, że słyszę w oddali nienaturalny śmiech, co wprawiło mnie nie tylko w przerażenie, ale cała sytuacja, której byłam częścią, stawała się dla mnie coraz to bardziej odrealniona, nierzeczywista. Postać bardzo powoli zbliżała się do mnie, jakby ostrożnie się skradała, choć na pewno wiedziała, że na nią patrzę. Nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Miałam wrażenie, że wszystko wokół mnie delikatnie faluje i zagina się czasoprzestrzeń. Widziałam tylko upiorną sylwetkę, ale straciłam umiejętność oceny odległości i nie wiedziałam, czy nadal zbliża się do mnie, czy może już oddala...

Potem była już tylko głęboka ciemność, w której zdawało mi się, że tonę.

C i e m n o ś ć .

https://youtu.be/7h7gTHSX5Uk

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top