One shot.
Dźwięk kroków należących do mężczyzny w eleganckich lakierowanych butach niknął w rozbieganym tłumie. Nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Wyglądał tak jak miliony innych śpieszących rano do pracy ludzi – ubrany w ciemny garnitur, w dłoni miał teczkę. Typowy biznesmen, można by rzec. Wniosek jak najbardziej mylny.
Skręcił w lewo, za róg wysokiego oszklonego budynku i wtedy ją minął. Zapach jej perfum dotarł do jego nozdrzy, przyjemnie je drażniąc. Teraz rozpoznałby je wszędzie. Zdążył się nauczyć ich nuty zapachowej przez tyle czasu.
Wysoka brunetka w policyjnym uniformie patrolowała tę dzielnicę regularnie. Znał jej rozkład dnia, zdążył poznać jej partnera, który dziś miał w pracy zjawić się później, więc pieszy patrol zaczęła sama. I to był znak. Na taki właśnie czekał.
Wszedł do wysokiej kamienicy i udał się na samą jej górę, na dach. Nie było tam nikogo. Zresztą, nikogo się nie spodziewał. Nawyki mieszkańców kamienicy również sprawdził. Żaden z nich nie wychodził na dach. Nie miał takiego zwyczaju.
Położył teczkę na dachu i otworzył ją. Wziął się za składanie karabinu snajperskiego. Powoli, pedantycznie. Wszystko musiało być idealne. Kilka chwil później już mógł się ułożyć na swojej pozycji strzeleckiej. Oparł wygodnie snajperkę o podłoże i spojrzał przez lunetę. Przesunął celownikiem po kilku osobach, w końcu namierzając policjantkę. Jak zwykle wyglądała idealnie. Niemalże tutaj czuł jej zapach. Zmrużył oczy. Jej życie było w jego rękach, a ona nie miała nawet o tym pojęcia.
Jak to jest być Bogiem? Mieć władzę nad życiem, śmiercią, nad niezliczonymi istnieniami? Andrey to wiedział. Czuł to od przeszło pięciu lat. Co pół roku zabierał komuś ostatni dech. Ekscytacja, którą wtedy czuł, nie mogła się z niczym równać, choć nikt, widząc go, nie powiedziałby, że zrobił przed chwilą coś takiego. Odebranie życia było dla niego już niemalże rytualne. Śmierć w oczach ofiary i ten strach wymalowany na twarzy były jak nagroda za te pół roku wyczekiwania, śledzenia, inwigilacji. I dziś był właśnie ten dzień. Dzień nagrody.
Zmrużył nieco oczy i wziął głębszy wdech.
Jeden precyzyjny strzał.
Mgnienie oka.
Na ulicy panika.
Jakaś kobieta upuściła siatki z zakupami krzycząc głośno. Ludzie zaczęli się rozbiegać. Jeden odważny, a może bardziej szalony, mężczyzna podbiegł do leżącej na chodniku brunetki. Próbował zatamować krwawienie, krzycząc, żeby ktoś wezwał pomoc. Andrey jednak wiedział, że policjantka nie przeżyje. Widział przez lunetę karabinu snajperskiego ulatujące z niej życie. Nagroda...
Wstał, składając karabin snajperski. Schował go do teczki i najspokojniej w świecie skierował się do wyjścia z dachu, a następnie pokonał klatkę schodową i wyszedł z kamienicy. Zerknął w stronę zamieszania. Policja zjawiła się szybciej niż zakładał. Po chwili na miejsce zajechała karetka pogotowia.
Andrey poprawił krawat i ruszył w przeciwnym kierunku.
Zero reakcji.
Pokerowa twarz.
Tylko serce odrobinę szybciej biło.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top