*~IV~*
Gorąc i strach – tylko to czułam, kiedy krzyk zamarł mi na ustach. Ze wszystkich sił starałam się przypomnieć, co wywołało mój stan, ale jedynie pustka grzmiała mi w głowie. Drżącymi rękami przeczesałam sklejone od potu włosy i odrzuciłam kołdrę. Jednym ruchem otworzyłam okno na całą szerokość, wpuszczając do pomieszczenia chłodne powietrze, od którego podniosły się włoski na moim ciele.
Wzięłam głęboki oddech, opierając się o parapet wykonany z zimnego kamienia, po czym pogłaskałam Daisy, która usiadła obok mojej ręki i kilka razy trąciła mnie łapką. Kotka spojrzała na mnie bystrymi, niebieskimi oczami błyszczącymi jak dwa szafiry i zamruczała cicho. Musiałam ją obudzić – pomyślałam, spoglądając na tarczę księżyca, jednak była tak wysoko, że znikała za krawędzią dachu.
Rozmyślałam powtórne położenie się do łóżka, ale kiedy spojrzałam na pusty materac, niemal od razu odrzuciłam tę możliwość. Rozkopane prześcieradło przypominało mi o śnie, którego obraz mogłam porównać do jednolitej czarnej mgły – gęstej, nieprzepuszczającej żadnych dźwięków, pochłaniającej wszystkie osoby i zdarzenia. Cokolwiek mi się przyśniło, musiało być straszne, skoro mój mózg postanowił to wyprzeć.
Powolnym krokiem zbliżyłam się do szafy wykonanej z ciemnego drewna i odsunęłam jej drzwi. Pogładziłam dłonią aksamitną powierzchnię szarego koca, wyciągnęłam go i wróciłam do okna. Jeszcze przez chwilę się wahałam, ale w końcu postanowiłam - wolałam zmienić otoczenie, zamiast zmuszać się do dalszego snu we własnym pokoju.
Podążyłam trzeszczącymi schodami pożarowymi na dach, uważając na dreptającą obok mnie kotkę. Starałam się nie robić zbyt wielkiego hałasu i chyba tego dokonałam, skoro żaden z lokatorów posiadających ponadprzeciętny słuch nie wyszedł, żeby mnie uciszyć.
Podciągnęłam się na jeszcze ciepły dach, przesunęłam kilka metrów od krawędzi i owinęłam dokładnie kocem. Wokół mnie panował zgiełk typowy dla Nowego Jorku – szum klimatyzatorów, warkot silników samochodowych oraz wycie syren policyjnych lub innych służb. Do tego z sąsiedniego budynku dochodziły do mnie inne dźwięki, które z łatwością mogłam nazwać. Gdzieś gotowała się woda w czajniku, w innym mieszkaniu ktoś oglądał powtórkę meczu, w następnym rozbrzmiewała kłótnia małżeństwa...
To wszystko charakteryzowało Nowy Jork. Mimo że nie urodziłam się w tym mieście, szybko złapałam jego rytm i odnalazłam swoje miejsce pośród gwaru i zgiełku, ciepła i duchoty.
Kiedy ja napawałam się znajomą kakofonią dźwięków, Daisy goniła za liśćmi niesionymi przez podmuchy wiatru. Trącała je łapkami, czasem lekko podgryzała, ale w końcu wypuszczała, by po chwili znów gonić za szeleszczącym skrawkami zieleni.
Chłodne powietrze, które pobudzało do ruchu nową zabawkę kotki, przeszyły krzyki dwóch osób, rozdzierając pozorną ciszę na kawałki. Moje serce niemal stanęło tak samo jak Daisy, która zamarła w bezruchu. Nasłuchiwałam, ale dźwięk się nie powtórzył, jakby jego sprawcy wyparowali. Albo odeszli na tamten świat – stwierdziłam gorzko.
Pewnie powinnam była zerwać się z miejsca i ruszyć na ratunek, ale ja nie byłam bohaterką – nie biegałam po mieście w stroju z lycry i kiczowatej masce, by pomóc niewinnym ludziom. To, co działo się na ulicach i w zaułkach, mnie nie dotyczyło. Nie ja potrzebowałam ratunku i nie ja byłam czarnym charakterem. Jedynie przypadkiem usłyszałam krzyk.
Moją uwagę odwróciła Daisy, która strzygąc uszami, rozglądała się na boki. Kotka była wyraźnie zaciekawiona, ale nie przestraszona, więc nie miałam się czego obawiać, bo w pełni ufałam jej instynktom. Może i w byłam w połowie kotem, ale nie posiadałam tak wyostrzonego szóstego zmysłu, jaki mieli moi krewniacy.
- Wszystko w porządku?
Wyczułam go, jeszcze zanim się odezwał – jego zapach niesiony podmuchami wiatru dotarł do moich nozdrzy, a miękkie stąpanie bosych stóp niosło się cichym, ledwie słyszalnym echem. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałam się widoku Bruna około trzeciej nad ranem na dachu budynku. Z resztą z drugiej strony nie powinnam była się dziwić – wampiry od zawsze lubiły żerować pod osłoną nocy.
Jego migoczące odbitym światłem oczy zatrzymały się na mojej twarzy i chociaż mogłam mu się przyjrzeć, nie potrafiłam określić emocji buzujących w jego spojrzeniu. Powolnie prześledziłam wzrokiem jego ciało, zatrzymując się na odkrytym fragmencie umięśnionego brzucha i widocznych obojczykach. Skóra w tych miejscach pochłaniała żółtawe światło latarni, które nadawały jej ciepłego kolorytu.
Na widok Bruna Daisy doskoczyła do jego nóg i zaczęła się o nie ocierać, donośnie przy tym mrucząc. Wampir wydał z siebie dźwięk podobny do chichotu i przykucnął, by podrapać ją za uchem, a po chwili wstał, mierząc moją twarz nieprzeniknionym spojrzeniem czarnych jak otchłań oczu.
- Dawno nie miałaś koszmarów – stwierdził, siadając obok mnie.
- Skąd wiesz, że miałam koszmar? – Zmarszczyłam brwi.
Zanim mi odpowiedział, posadził na kolanach Daisy, która domagała się kolejnej porcji pieszczot. Skubana wiedziała, jak dostać to, czego chciała – wystarczyło, że się przymilała i ładnie wyglądała.
- Zawsze, gdy śniło ci się coś złego, wychodziłaś na dach – wyjaśnił, ale i tak więcej uwagi poświęcał kotce.
- Nie pamiętam tego – powiedziałam zgodnie z prawdą. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy rzeczywiście wcześniej miałam koszmary i czy wyjście z pokoju w jakiś sposób mi pomagało.
- A ja pamiętam, jak przez sen przyłożyłaś mi w twarz. Mimo to zawsze przenosiłem cię do środka – opowiedział, na co oboje lekko się uśmiechnęliśmy.
- Kiedy to było? – dopytywałam.
Byłam ciekawa jego odpowiedzi. Może dzięki temu mogłabym dowiedzieć się, co mnie obudziło. Jednak z drugiej strony obawiałam się prawdy. Skoro mój umysł uznał, że zatajenie treści snu było odpowiednie, nie powinnam była z tym walczyć. Ale jak to mówią, ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a ja już się w nim znajdowałam.
- Zrywałaś się z krzykiem przez pierwszy rok z nami. Potem ci przeszło, ale jak widzę, znów wróciły.
To mi wystarczyło. Przed oczami przesunęły mi się obrazy minionych wydarzeń, o których z całego serca pragnęłam zapomnieć i udawać, że nigdy nie miały miejsca. Jednak rzeczywistość bywa okrutna – przeszłość zawsze mi towarzyszyła i byłam pewna, że nie opuści mnie aż do samej śmierci.
Błagałam w myślach wszystkie znane mi bóstwa o to, by Bruno nie zauważył zmiany w moim zachowaniu. Nie chciałam tłumaczyć się mu z moich decyzji, ale bardziej nie chciałam, by wspomnienia odżyły. Kiedy podniosłam głowę, odrywając się od szarpania nitki przy kocu, dotarło do mnie, że albo żarliwe modły zostały wysłuchane, albo wampir doskonale znał powód moich koszmarów i nie zamierzał dociekać wyjaśnienia z moich ust.
Bruno nadal poświęcał swoją uwagę Daisy, trącając ją palcami i tym samym prowokując do zabawy. Kotka przebierała łapkami, pokazywała kły i wysuwała pazury, próbując złapać dłonie wampira, co wreszcie jej się udało. Ledwie ugryzła go w palec, a i tak po chwili polizała to miejsce, jakby chciała złagodzić ból. Bruno zarechotał tarmosząc ją po łepku, co chyba jej się nie spodobało, bo znów pacnęła go łapą, otrzepała się i przysunęła bliżej mojej nogi. Zdrada Daisy sprawiła, że wampir skierował rozbawione spojrzenie na mnie i przekrzywił lekko głowę, przyglądając się mi się.
- Co się dzieje? – zapytał delikatnie, zaciskając dłoń na mojej.
To było dziwne, kiedy zachowywał się w taki sposób względem mnie. Owszem, Bruno zawsze się martwił, ale nigdy nie robił tego z błahych powodów, a koszmar właśnie tym był – zwykłą drobnostką.
- To, co stało się wcześniej – zaczęłam, ostrożnie dobierając słowa – dlatego taki jesteś?
Tym razem to on zmarszczył ciemne brwi, obserwując mnie z zaciekawieniem.
- Jaki? – dopytywał.
- Taki troskliwy. Chyba gryzie cię poczucie winy, staruszku - zakpiłam.
- Wybacz, ale po tylu wiekach moje sumienie i instynkt samozachowawczy pozostały tylko w śladowych ilościach - odpowiedział z rozbawieniem.
Kiedy tak siedziałam obok Bruna na dachu budynku i obserwowałam jego oczy, miałam ochotę powiedzieć mu prawdę o wszystkim, co do tej pory ukrywałam, zaczynając od koszmaru, a kończąc na włamaniu do jego gabinetu. Jednak nie odezwałam się. Do tej pory wszyscy byli szczęśliwi, gdy trzymałam język za zębami.
- Dlaczego się spakowałaś? - zapytał po kilku minutach.
Byłam tak zaabsorbowana wpatrywaniem się w niebo, na którym przez światła miasta nawet nie było widać gwiazd, że początkowo nie zareagowałam. Kolejną chwilę zajęło mi wymyślenie poprawnej odpowiedzi. Musiałam powiedzieć tyle, żeby przestał drążyć.
- Jak się okazuje, przeszłość zawsze za tobą kroczy, a moja właśnie mnie dogoniła - wyjaśniłam nieco filozoficznie, ale w tamtym momencie nic lepszego nie przychodziło mi do głowy.
- Cat, jeśli potrzebujesz pomocy, możesz...
- Tak, tak, wiem - przerwałam mu. - Po prostu daj mi trochę czasu.
- A jeśli chodzi o tego colta...
- Jeśli zaczniesz ten temat, sprawdzę, czy umiesz latać - zagroziłam, znów wchodząc mu w słowo, na co zmrużył oczy z niezadowoleniem.
- ...nie chciałem, żebyś doszła do takich wniosków - kontynuował jakby nigdy nic.
- Miałeś inny zamiar, ale dzięki temu zrozumiałam dwie sprawy. Po pierwsze, człowiek nigdy nie wie, jak zareaguje w ekstremalnej sytuacji. Może o tym jedynie spekulować, ale rzeczywistość i tak go zaskoczy. Po drugie, udowodniłeś mi, że zabijanie leży w mojej naturze.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie, ale wreszcie pokręcił głową, parskając śmiechem.
- Co ty pleciesz? - Zaśmiał się. - Zabijanie nie leży w niczyjej naturze.
- Mogłam rzucić broń i walczyć z tobą wręcz. - Znów zaczęłam swój wywód. - Mogłam zrobić unik i uciec, ale mój instynkt podjął decyzję: strzel. Temu nie zaprzeczysz.
- Cat, twój instynkt, tak jak innych zmiennokształtnych, ma głębokie powiązanie ze zwierzęcą naturą i tak właśnie działają zwierzęta, jakby miały wpisaną komendę: zabij, zanim on zabije ciebie - mówił tak spokojnie, tak pewnie, że mogłabym uwierzyć mu we wszystko, co tylko powiedział.
- Chcesz mi wmówić, że to zwierzęca strona pociągnęła za spust? - dopytywałam, w konsternacji unosząc jedną brew.
- A poprawi ci to humor? - Uśmiechnął się niewinnie. W odpowiedzi skinęłam głową. - Więc tak.
Prawie zasypiałam wtulona w jego pierś, kiedy poczułam, jak wziął głęboki oddech i spiął się lekko. Zaniepokojona nagłą zmianą nastroju wampira, podniosłam się i otrzeźwiona ze snu skanowałam jego twarz. Starałam się coś wyczytać z czarnych oczu, które nagle straciły swoje ciepło, ze ściągniętego w zadumie czoła i zaciśniętych warg. W tej chwili piękno jego twarzy stało się wręcz przytłaczające, a nerwowość promieniująca ze skóry błagała mnie, bym ukoiła jego ból.
- Mam cię poganiać czy pozwolić zebrać myśli? – zagadnęłam cicho, wygłodniale wpatrując się w jego twarz.
- W mieście pojawił się potężny wampir – wypalił, kiedy już straciłam nadzieję na to, że cokolwiek mi powie. Tym bardziej jego odpowiedź mnie zdziwiła.
- Co?! – oburzyłam się, marszcząc brwi. – Dlaczego nie zacząłeś od tego?
- To nie jest istotne – niemal warknął, czym całkowicie mnie zaskoczył. Po jego miłej stronie nie został nawet ślad. – Ważne jest to, że jego podwładni zaatakowali Scotta.
A więc dlatego był ranny – pomyślałam, a po chwili dostrzegłam swój błąd. Taka rewelacja powinna wywołać mój szok, może też złość, ale zamiast tego zamarłam w chwilowej zadumie. Bruno zmierzył mnie spojrzeniem i przymrużył oczy.
- Skąd o tym wiesz? – wycedził przez zaciśnięte zęby.
W pierwszym odruchu chciałam powiedzieć mu o szperaniu w gabinecie, ale odpowiednio szybko wyrzuciłam ten pomysł z głowy. Napytałabym sobie biedy, wygadując się.
- Nie spałam, kiedy weszliście do mieszkania – powiedziałam, pocierając dłonią napięte mięśnie jego ramienia.
Bruno westchnął i nieznacznie rozluźnił się pod moim dotykiem, co mnie ucieszyło. Nie wiedziałam, że miałam na niego aż taki wpływ.
- Wybacz mi – poprosił, powoli wypuszczając powietrze z płuc.
Nie patrzył na mnie – jego spojrzenie utknęło w jakimś punkcie sąsiedniego budynku. Siedział w takiej pozycji dobre kilka minut i poza oddychaniem, które było jedyną oznaką, że wciąż żyje, nie drgnął nawet o milimetr. Wyglądał jak idealnie wyrzeźbiony marmurowy posąg.
Nie miałam bladego pojęcia, co takiego zaprząta myśli Bruna, ale byłam pewna, że ma to związek z tym wampirem. Jakakolwiek łączyła ich historia, nie byli sobie przyjaźni i za żadne skarby nie chciałam znaleźć się w pobliżu, kiedy dojdzie do konfrontacji.
~•●☆●•~
Ten poranek nie należał do najprzyjemniejszych. Koszmarny początek i równie koszmarne zakończenie. Całą tę farsę rozpoczął Scott, siłą ściągając mnie z dachu, a właściwie niemal z niego zrzucając. Nie zwracał uwagi na moje przekleństwa, warczenie, prychanie i całą gamę innych kocich dźwięków, których nigdy nie potrafiłam nazwać. Nawet całkowicie olał Bruna, który z niepokojem podążył za nami do mieszkania.
Nie miałam pojęcia, jakim cudem wampir był wypoczęty, skoro zasnęliśmy kilka minut przed wschodem słońca. W przeciwieństwie do mnie Bruno zawsze wyglądał jak młody bóg. Swoją prezencję z samego rana po godzinie snu mogłam opisać wyłącznie jednym słowem – tragedia.
Ale przestałam przejmować się wyglądem, kiedy do moich nozdrzy dotarł zapach stęchłej krwi. Po resztkach snu w moim umyśle nie został nawet ślad. Wpadłam do salonu przez otwarte na oścież okno, rozbieganym wzrokiem szukając przyczyny uciążliwego zapachu.
- Nie musiałeś jej straszyć. Moje życie nie jest zagrożone. – Rozległ się spokojny głos Codyego.
- Ale miałem niezły ubaw – rzucił Scott, trącając mnie ramieniem, kiedy przechodził do kuchni.
Przyrzekam, że próbowałam stłumić warkot, który popłynął z mojego gardła. Po prostu mi się nie udało. Jak również nie powstrzymałam prychnięcia, po tym jak Scott niemal udławił się własnym śmiechem na moje próby przestraszenia go.
Wreszcie swoją uwagę całkowicie skupiłam na rannym wampirze. Z opanowaniem przyjrzałam się jego ręce i wysłałam Bruna po apteczkę. Oczyszczenie rany było konieczne, by uniknąć złego zrośnięcia się kości. Cody jeszcze nie wiedział, że zamierzałam kolejno usuwać fragmenty chrząstek i rozszarpanych mięśni, ale nie chciałam martwić go na zapas. Zresztą dawka morfiny, która powali konia, powinna go porządnie ogłuszyć i wymazać wspomnienie o tym zabiegu.
Smród panujący w pomieszczeniu nie wróżył dobrze. Jakieś ciało obce musiało zagnieździć się w mięśniach, skoro jeszcze nie rozpoczął się proces wstępnego leczenia, a moją teorię popierała gęsta bordowa maź sącząca się na podłogę i kanapę.
Choć ręka była w opłakanym stanie, sam wampir wręcz promieniował spokojem. Jak zawsze zresztą.
- Zaatakowali cię? – zapytał Bruno, kiedy podał mi apteczkę i usadowił się na fotelu stojącym w pobliżu kanapy.
- To sprawka Sabu – wtrąciłam, zanim poszkodowany zdążył się odezwać. –
Pewnie, że miałam rację. Wyraźnie wyczuwałam zapach kociej sierści na ubraniach wampira.
- Tak, to on. Niemniej potrzebuję twojej pomocy.
- Dałbyś sobie spokój z tym tygrysem – rzucił Bruno, wywracając oczami. – Kiedyś cię wykończy.
- Nie mogę porzucić badań. To przełomowy moment! – odpowiedział z ekscytacją wymalowaną na twarzy. – Jego opiekunowie zauważyli poprawę. Mogą podejść coraz bliżej klatki bez obawy o własne życie.
- Lepiej powiedz, czemu rana nie chce się zagoić – przerwałam Codyemu, uważnie przyglądając się palcom rannej ręki – na szczęście mógł nimi ruszać. Zazdrościłam mu tego, jak bardzo potrafił poświęcić się dla sprawy, ale w tamtym momencie ważniejsze było jego zdrowie.
Sądząc po zszarzałej skórze, ciemnemu zabarwieniu rany i widocznych żyłach, stracił dużo krwi. Gdyby nie wampirze zdolności regeneracyjne, pewnie już dawno wąchałby kwiatki od spodu.
- To pewnie przez środek, który podałem Sabu. Lucas podejrzewa, że może inaczej działać na różne gatunki, ale nie mam potwierdzonych informacji. Nie sprawdzaliśmy tego – wyjaśnił, wygodniej układając się na kanapie.
- Albo coś dostało się do rany – zaproponował Bruno. – Zanim zabierzesz się za szycie, dokładnie ją oczyść.
- Dziękuję za rady, doktorku, ale nie robię tego pierwszy raz – oburzyłam się, zerkając kątem oka na pana mądralińskiego. Może i dwukrotnie skończył studia medyczne, ale od kiedy stałam się oficjalnym członkiem tego pokręconego wampirzego haremu, uczył mnie, jak poradzić sobie z najgorszymi zranieniami, krwotokami i wszystkiemu, co może zagrozić życiu. Nie musiał mnie pouczać przy Codym, tym bardziej, że sama wpadłam na przyczynę problemu.
- Podam ci morfinę, obudzisz się, jak skończę – poinformowałam wampira, nabierając odpowiednią ilość substancji do strzykawki.
- Nie – zaoponował - chcę być przytomny. Wystarczy, że znieczulisz mnie miejscowo.
- Spokojnie, nie odetnę ci ręki – zaśmiałam się.
- Ten zabieg nie wymaga tego, by wprowadzać mnie w tak silny stan otępienia.
Niechętnie zgodziłam się na jego prośbę. Doskonale wiedziałam, że będzie cierpiał, ale musiałam uszanować jego decyzję.
Kiedy ja oczyszczałam poszarpane krawędzie rany i składałam kość, Cody z wyraźnym trudem opowiedział mi o całym zdarzeniu. Oczywiście Scott, który paradował z ręką w temblaku, już dawno ulotnił się z mieszkania, a Bruno... właściwie to nawet nie zauważyłam, kiedy i gdzie zniknął.
Tygrys Sabu zaatakował, kiedy wampir próbował podać mu kolejną dawkę eksperymentalnego leku uspokajającego. Stężenie musiało być zbyt małe, bo po chwilowym otępieniu, tygrys rzucił się na niego. Potężnymi szczękami zmiażdżył kości prawego przedramienia, rozszarpał skórę, mięśnie i ścięgna i na dodatek zostawił po sobie ukruszony kieł. To właśnie ząb był powodem tak złego stanu rany.
Podczas opatrywania Codyego byłam spokojna i opanowana. Nawet ręce mi nie drżały, kiedy zagłębiałam palce w miękkiej tkance mięśni. Z przyzwyczajenia robiłam to niemal mechanicznie, ale wampir dygotał z zimna, mimo licznych koców, którymi go okryłam. Co kilka minut podawałam mu kolejny woreczek z krwią, jednak życiodajny płyn działał bardzo wolno, a jego wcześniejsza utrata dodatkowo wydłużała proces leczenia.
Dopiero po złożeniu kości i pozbyciu się odłamanych fragmentów, Cody zasnął na kanapie. Nie dziwiłam mu się: był wykończony, a to dopiero początek zużycia energii, jakiej potrzebował do zasklepienia rany.
Kiedy Cody zbierał siły, posprzątałam całe litry krwi z paneli i zmyłam jej resztki z własnego ciała pod prysznicem. Naprawdę długim i gorącym prysznicem. Nacierając skórę olejkiem, myślałam o wcześniejszej rozmowie z Brunem, a właściwie o niepokojącej informacji, którą mi przekazał. Nowy, potężny wampir w mieście nie wróżył niczego dobrego, tym bardziej, że pojawił się niedługo po moim prześladowcy. To właśnie ze względu na nich nie zamierzałam opuszczać budynku bez wyraźnej potrzeby, a już na pewno nie sama. Nie widziałam sensu, by ryzykować spotkania z nimi, skoro i tak nie miałam szans na pokonanie ich.
Opuściłam kabinę z nowym niepokojem, choć prysznic miał go ze mnie zmyć razem z krwią Codyego. Wrażenie napięcia i gotowości do ataku potęgowało chłodne powietrze wirujące w mieszkaniu. Dopiero ciepłe dresy i sięgająca kolan bluza Alarica pomogły mi podnieść temperaturę i rozluźnić cało. Tego dnia nie zamierzałam ruszać się z fotela, na którym leżałam zwinięta w kłębek. Z tej pozycji mogłam obserwować stan Codyego, osoby przewijające się przez mieszkanie i po części skupić się na ekranie telewizora.
Po godzinie i dziesięciu nadludzkich gościach poszkodowany wampir zaczął się wybudzać, ale nie trwało to długo, bo po kilku minutach bełkotania o niczym ponownie zasnął. Sama miałam na to ochotę i właściwie zamierzałam zdrzemnąć się przez kilka minut, ale nie było mi to dane. Ledwie zdążyłam przymknąć oczy, usłyszałam przyśpieszone kroki na korytarzu. Nie minęła sekunda, a w drzwiach mieszkania pojawił się wciąż nieuczesany Alaric, niosąc ze sobą cudowny zapach jego - i moich – ulubionych perfum, których aromatu nigdy nie potrafiłam określić.
- Właśnie się dowiedziałem, że zamierzałaś uciec! – warknął, mierząc mnie lodowatym spojrzeniem błękitnych oczu.
- Poprawka, wyjechać. I uprzedzając, nigdzie się nie wybieram – odpowiedziałam zadziwiająco spokojnie. – A teraz się zamknij, z łaski swojej. Cody musi odpocząć.
Alaric przeczesał palcami dłuższe jasne włosy i pociągnął je lekko. Irytacją napełnił nie tylko ten gest, kolejne jej pokłady umieścił w zmrużonych oczach i kilku rosyjskich przekleństwach.
- Mów po ludzku! – mruknęłam w tym samym języku, w jakim on bluzgał. Wilkołak warknął pod nosem jeszcze kilka cenzurowanych słów i założył ręce na potężnej piersi.
- W tej chwili idziesz się przebrać. O próbie ucieczki opowiesz mi w samochodzie – rozkazał.
- A dokąd niby jedziemy? – dopytywałam, ale nawet nie ruszyłam się z miejsca.
- Jakieś pięć minut temu Lucas zadzwonił do Bruna. Prosił, żebyś przyjechała ogarnąć tego kotka w paski – wyjaśnił, niemal zgrzytając zębami na wspomnienie o zwierzęciu.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego nie cierpisz tygrysów – żachnęłam się. – Po za tym nie mam ochoty ruszać się z domu.
- A jeśli ci powiem, że zoo zamierza uśpić tego twojego kiciusia?
Momentalnie poderwałam się na równe nogi, niemal przewracając fotel. Nieświadomie wysunęłam pazury, a sekundę później poczułam rozszerzające się źrenice – byłam w gotowości do ataku.
- Po moim trupie – mruknęłam. – Za dziesięć minut w samochodzie.
- I to jest Cat, którą znam – rzucił z uznaniem, kiedy ja byłam już jedną nogą w pokoju.
Nie mogłam pozwolić, by Sabu w jakiś sposób ucierpiał, a tym bardziej, żeby zginął z ręki ludzi, których nienawidzi.
~~~~~~~~~~
Tak, tak... wiem, że zniknęłam na bite dwa miesiące, ale to nie na mnie krzyczeć! Ja chciałam pisać, naprawdę. Po prostu wybitnie ciężko mi to szło. Nawet nie wiem, czy ten rozdział nadaje się do publikacji, ale nie mogłam już dłużej czekać.
Mam nadzieję, że nie zapomnieliście o Cat.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top