*~I~*
Po raz kolejny tego dnia usłyszałam brzęk metalu uderzającego o betonową posadzkę. W ciągu kilkunastu minut treningu zdążyłam znienawidzić ten dźwięk. W głowie cały czas słyszałam instrukcje Bruna, który uporczywie powtarzał co i jak mam robić, ale ni cholery nie działało. Potrafiłam rzucać nożami, ale, jak łatwo można było się domyślić, wampirowi nie podobała się moja technika. I właśnie dlatego stałam kilka metrów od tarczy, w którą trafiłam zalewie raz, kiedy ze złości cisnęłam ostrzem byle jak.
Robiłam tak, jak mi kazał. Przyzwyczaiłam się do ciężaru noża w dłoni, obracając go między palcami. Okrągłymi ruchami rozluźniłam ramiona. Wycelowałam i wypuściłam broń. Sekundę później rękojeść odbiła się od tarczy, a po chwili znów usłyszałam ten dźwięk, który wydawał metal uderzający o beton.
Warknęłam wściekle na własną nieudolność i bez zastanowienia rzuciłam kolejny nóż. Zacisnęłam powieki gotowa na sygnał porażki, jednak on nie nastąpił. Zamiast tego po sali rozniosło się echo przebijanego drewna. Wygrana mile połechtała moje ego i później ćwiczyłam już ze szczerą chęcią.
Na piętnaście rzutów spudłowałam tylko raz. Przyozdobiłam tarczę z namalowanym konturem człowieka nieregularnym okręgiem sterczących rękojeści, z czego byłam niesamowicie dumna. Kombinowałam z różnymi pozycjami ataku, aż przeceniłam swoje umiejętności. Podrzuciłam nóż, skupiając wzrok na celu, i nie miało to szczęśliwego zakończenia. Kiedy broń opadała, zacisnęłam palce na ostrzu.
- Cholera - zaklęłam, przyglądając się idealnie równym rozcięciom. Klinga bez najmniejszego problemu przecięła moją skórę. Kilka kropel krwi opadło na podłogę, jednak nie przywiązywałam o tego zbyt wielkiej wagi.
Usłyszałam cichutki szczęk zamka. W następnej sekundzie wykonałam szybki obrót, równocześnie wypuszczając zakrwawiony nóż, który z hukiem utkwił w drewnianej framudze drzwi.
- A mama mówiła, nie baw się bronią.
- Przeszkadzasz mi - oświadczyłam, mierząc mojego gościa spojrzeniem.
Przenikliwy wzrok szarych tęczówek spoczął na wciąż drżącym ostrzu, a dokładniej na kropli mojej krwi. Jednym ruchem wyrwał nóż i zbliżając się do mnie, zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Przysunął metal do ust i czubkiem języka zlizał z niego bordową ciecz.
Z trudem oparłam się pokusie wykrzywienia twarzy w grymasie obrzydzenia. Scott był najbardziej poranionym wampirem, jakiego spotkałam w swoim życiu. Przechodził okresy buntu tak często, że ciężko było mi nadążyć za zmianami w jego stylu, a dwa tygodnie wcześniej upodobał sobie image metalowca. Chodził na czarno, zrobił kilka paskudnych tatuaży i kolczyków na twarzy, przez co wyglądał jak choinka w Boże Narodzenie.
- Bruno pyta, jak idzie nauka – rzucił, zlizując ostatnią kroplę mojej krwi z noża, po czym oddał mi go. – Ale sądząc po celności, chyba dobrze – dodał wskazując kciukiem drzwi.
- Nie, Scotty, próbowałam trafić w ciebie – warknęłam, celowo używając znienawidzonego zdrobnienia.
- W takim razie musisz jeszcze poćwiczyć, Kotku – odgryzł się, a po chwili wystartował z miejsca, biegnąc do drzwi z wampirzą szybkością.
Chwyciłam kolejny nóż, posyłając go za uciekającym Scottem. Chybiłam o centymetry! Wiedziałam, że powinnam być dla niego milsza i próbować wkupić się w jego łaski, ale to było sprzeczne z moją naturą. Mimo że minęło pięć lat od kiedy zabiłam jego brata, wciąż żywił do mnie urazę. Jednak z drugiej strony, gdybym nie rzuciła się na pomoc i nie zabiłabym tamtego wampira, nigdy nie spotkałabym Bruna.
Rana na dłoni zaczęła mnie piec, sygnalizując o rozpoczętym procesie leczenia. Opuszki palców lekko zdrętwiały, przez co nie mogłam dalej ćwiczyć i szczerze powiedziawszy, było mi to na rękę. Wróciłam na trzecie piętro z zamiarem pójścia pod prysznic, jednak nie było mi to dane. Ledwie zdążyłam domknąć drzwi, już usłyszałam wołanie Bruna dochodzące z jego gabinetu. Westchnęłam, przewracając oczami, ale jak posłuszny piesek podreptałam do odpowiedniego pokoju.
Nie do wiary, że wykonywałam polecenia wampira. Nie do wiary, że wykonywałam czyjekolwiek polecenia.
Przekręciłam gałkę i pchnęłam białe drzwi, wkraczając do świątyni jednego z niewielu wampirów, które lubiłam. Ba, był jedynym przedstawicielem swojej rasy, którego pragnęłam. Jego gabinet nie był zbyt duży, jednak wystarczający, by pomieścić wszystko, czego potrzebował. Przytulnego charakteru nadawały mu odcienie granatu, bieli i beżu. Nie dziwiłam się, że tak rzadko z niego wychodził.
- Zraniłaś się? – zapytał na wstępie.
Momentalnie znalazł się przede mną, chwytając moją prawą dłoń. Dokładnie przyjrzał się nacięciom, a w jego oczach pojawiła się troska. Właśnie to w nim uwielbiałam. Stał się wampirem blisko dwa tysiące lat temu, ale nigdy nie zapominał o tym, że kiedyś był człowiekiem. Nie zachowywał się jak osoba, która widziała tak wiele, że nic nie może jej zaskoczyć. Nie był oschły, zimny albo wycofany. Był dokładnym przeciwieństwem wiekowego wampira. Uwielbiał się śmiać, kiedy oglądaliśmy głupie komedie w każdy piątkowy wieczór, lubił uczyć się wszystkiego, co akurat danego dnia mu odpowiadało. Ciekawił go świat, ludzie, kosmos, a dzięki temu wiedział więcej, niż niejedna encyklopedia.
- Nic mi nie jest – uspokoiłam go, delikatnie odtrącając opiekuńcze dłonie, które wciąż dotykały mojej skóry. – Tylko się skaleczyłam.
- Mam nadzieję, że będziesz w stanie walczyć – powiedział, błyskając śnieżnobiałym uśmiechem.
Wszystko było w nim idealne, od roztrzepanych czarnych włosów, przez lekko zgarbiony nos, aż po czubki palców. Nawet wykruszona górna jedynka w jakiś sposób podkreślała jego piękno. Jednak była taka cecha, która sprawiała, że każda kobieta pragnęła go posiąść tylko dla siebie. Jego czarne jak węgiel oczy promieniujące niesamowitym magnetyzmem. Kiedy tylko chciał, mogła z nich wyzierać zapowiedź niebezpieczeństwa, a kiedy indziej troska i najzwyklejsza radość. Do tej pory dziwiłam się, że nie posiadał stałej partnerki.
- Co mamy tym razem? – zapytałam dopiero po kilku sekundach. Bruno wiedział, w jaki sposób działa na kobiety i czasem to wykorzystywał. Wystarczał jeden uśmiech, a padały mu do stóp.
- Niespodzianka – odpowiedział z entuzjazmem, a widząc grymas na mojej twarzy, dodał: - Uwierz mi, spodoba ci się.
~•●☆●•~
- Właśnie wszedł do mieszkania. Jesteś gotowa?
Głęboki baryton ze słyszalnym rosyjskim akcentem popłynął ze słuchawki, wytrącając mnie ze stanu idealnego opanowania.
- Spróbuj go jakoś wykurzyć i zwabić na ulicę – rozkazałam, patrząc przez celownik mojej snajperki. Kochałam tę broń. Wzorowana na cudownym karabinie SW-01 celowała doskonale nawet na odległość kilometra. Byłam o wiele pewniejsza, czując zimną stal pod palcami i na policzku.
Leżałam nieruchomo na dachu dziesięciopiętrowego budynku, obserwując przez lunetę broni wyjście sąsiedniego bloku. Palce niemal błagały, by Blagier wreszcie wylazł na ulicę, żebym mogła nacisnąć spust. Wyjątkowo nie lubiłam tej rasy. Parszywce opanowały oszustwa do tego stopnia, że ich serca nawet nie przyśpieszały podczas kłamstwa. Doskonale wiedziały, jak kogoś omamić, nakłonić do swoich racji, żeby ofiara nawet nie podejrzewała przekrętu.
- Cat, właśnie wchodzę do jego mieszkania.
- Przyjęłam – szepnęłam, chociaż nie było to konieczne. Blagierzy nie posiadali wyostrzonego słuchu, ale i tak czułam potrzebę zachowania ostrożności. Jeśli nie on, ktoś inny mógł mnie usłyszeć.
Ostatnim razem gdy spotkałam tego konkretnego oszusta, przywalił mi tak mocno, że nawet z moimi zdolnościami regeneracji chodziłam z gigantycznym siniakiem pod okiem przez kilka dni. Urwałam rozmyślania o tym, jak oddam Blagierowi z nawiązką, słysząc stłumione uderzenie oraz szybkie kroki. Rozluźniłam mięśnie, szykując się do oddania precyzyjnego strzału. Miałam tylko jedną szansę. Jeśli źle bym wycelowała, mogłabym go zabić, a najpierw musieliśmy go przesłuchać. Wzięłam wdech, kiedy męska sylwetka wyłoniła się z budynku, wypadając na środek opuszczonej ulicy. Zdążyłam zobaczyć, jak otwiera usta do krzyku, a z okna jego mieszkania wyskakuje Alaric – mój partner.
Wycelowałam. Wypuściłam powietrze, naciskając spust snajperki. Tłumik broni całkowicie usunął odgłos wystrzału, który mógłby przyciągnąć na nas niechcianą uwagę. Blagier zwalił się na ziemię, cicho pojękując, jednak Alaric błyskawicznie dopadł do niego i zakneblował mu usta. Z zadowoleniem złożyłam broń, schowałam ją do torby i bez pośpiechu zeszłam po schodach pożarowych. Z kilku okien wciąż wylewało się światło, przez co na tych poziomach musiałam zachować szczególną ostrożność. Skończyło się na tym, że miałam dość zakradania się i po prostu przeskoczyłam ponad barierką czwartego piętra.
Wszystkie wspaniałe lądowania na ugiętych nogach, które pokazują w filmach, nijak mają się do rzeczywistości. Owszem, dotknęłam asfaltu zginając kolana, jednak tylko taka reakcja nie wystarcza. Dodatkowo wyhamowałam siłę spadania, przetaczając się przez prawy bark. W przeciwnym wypadku skończyłoby się na kilku złamaniach.
Zarzuciłam czarną torbę z ukrytą bronią na ramię i przemknęłam ulicą, chowając się w cieniu budynków. Alaric właśnie stawiał Blagiera do pionu, równocześnie sprawdzając więzy na jego nadgarstkach. Aż wstyd się przyznać, że ten na oko czterdziestoletni oszust nas wykiwał.
- Celny strzał – pochwalił mnie partner, obserwując moją sylwetkę. – Wspominałem, że pięknie wyglądasz w czarnym uniformie?
Przewróciłam oczami na jego bezpośredniość. Dokładnie ten sam komentarz wypowiedziany rosyjską nutą słyszałam za każdym razem, gdy szliśmy na akcję. Kombinezon, który nosiłam, idealnie nadawał się do walki, bo nie krępował moich ruchów, a także miał sporo ukrytych kieszonek na niewielką broń. Coś za coś. Był wygodny, ale też przywierał do ciała w każdym możliwym miejscu, podkreślając moje kształty.
- Czy każdy wilkołak musi pożerać mnie wzrokiem? – zapytałam Alarica, opierając wolną rękę na biodrze.
- Kotek – zaczął, kręcąc głową – jeśli paradujesz w takim obcisłym wdzianku, uwierz mi na słowo, nawet klecha się na ciebie skusi.
Prychnęłam pod nosem, choć nie ukrywałam, że jego uwagi nawet mi schlebiały. Jak każda kobieta lubiłam słuchać pozytywnych komentarzy na temat wyglądu.
- Czyń honory – szepnął, odbierając ode mnie torbę.
Na moich ustach momentalnie pojawił się uśmiech. Zalotnie kręcąc biodrami, zbliżyłam się do Blagiera, który ledwo trzymał się na nogach. Wreszcie mogłam się odpłacić. Kiedy przeniósł na mnie wzrok, nieświadomie uniosłam górną wargę i wydałam z siebie coś na kształt gardłowego pomruku zadowolenia. Błyskawicznie wykonałam zamach nogą. Ciężka podeszwa buta niemal roztrzaskała mu nos, a siła ciosu pozbawiła przytomności.
- Tego mi było trzeba – dodałam z westchnieniem, patrząc na nieruchome ciało Blagiera i stróżkę krwi obok jego twarzy.
- Mówiąc „czyń honory", miałem na myśli odprowadzenie go do auta! – warknął kipiący ze złości Alaric.
- Spokojnie, piesku, bo jeszcze ci piana z pyska poleci – zakpiłam. – Waruj, on nie może znów uciec – dodałam wskazują palcem nieprzytomnego mężczyznę.
Jego oczy momentalnie zmieniły kolor z lodowego błękitu na żółte, równocześnie z gardła popłyną warkot tak głęboki, że czułam jego wibracje w całym ciele. Może gdybym nie mieszkała z wilkami na co dzień, przestraszyłabym się, ale po latach obcowania z tą rasą przywykłam do mruczenia na pokaz. Machnęłam na niego ręką i poinformowałam, że idę po samochód.
Pięć minut później wsiadłam za kierownicę czarnego GMC Yukona i odpaliłam silnik. To auto było dla mnie zdecydowanie za duże, ale nie mogłam narzekać, kiedy trzeba przewieźć pakunek wielkości postrzelonego mężczyzny. Zaparkowałam blisko wilkołaka, żeby nie musiał męczyć się z tachaniem Blagiera do bagażnika, zaciągnęłam ręczny i zostawiłam samochód na chodzie.
- Ja ci, cholera, dam „waruj" – burknął Alaric, kiedy opuszczałam ostatni rząd siedzeń.
Całkowicie ignorując jego humory, złapałam za nogi mężczyzny i zaczekałam, aż pomoże mi z załadunkiem. Bez trudu wpakowaliśmy go do bagażnika i kilka chwil później sunęliśmy niemal pustą drogą, jadąc w kierunki Manhattanu. Usadowiłam się wygodnie na fotelu pasażera i wyciągnęłam komórkę ze schowka. Szybko streściłam przebieg akcji i poinformowałam, że wracamy, na co Bruno ucieszył się jak małe dziecko. Uwielbiał moment przesłuchań.
Kilka minut później zatrzymaliśmy się pod naszym blokiem, na co szczerze się ucieszyłam. Zegarek na desce rozdzielczej wskazywał trzecią dwadzieścia, a ze zmęczenia nie mogłam utrzymać otwartych oczu. Dopóki w moich żyłach krążyła adrenalina, byłam maksymalnie skupiona, ale gdy siedziałam w samochodzie i opadły emocje, nie miałam już na nic siły.
- Od kiedy to ja karmię twojego kota? – zapytał Cody, kiedy odświeżona, najedzona i ubrana w piżamę wskoczyłam na wyspę kuchenną.
- A od kiedy karmisz mnie? – odpowiedziałam pytaniem, przesuwając rękę po aksamitnie miękkim futrze Daisy i tłumiąc ziewnięcie.
- Rozumiem, że byłaś dzisiaj zajęta, ale to nie znaczy, że ktoś inny cię wyręczy – oświadczył, grożąc mi palcem.
Oparłam się chęci przewrócenia oczami, bo, znając Cody'ego, wygłosiłby na ten temat kazanie. Gdybym miała jeszcze siłę, zrobiłabym mu na złość, jednak czwarta na zegarze całkowicie ostudziła mój zapał. Wampir jeszcze przez chwilę wbijał we mnie zielone spojrzenie, jakby czekał, aż palnę coś głupiego, a kiedy to się nie stało, przeczesał brązowe włosy, poprawił marynarkę i zniknął za drzwiami do swojego pokoju.
- On i tak będzie dawał ci jedzenie – powiedziałam do mojej kotki, biorąc ją na ręce. – Lubi cię bardziej ode mnie, skoro nie przeszkadza mu biała sierść na drogich garniakach.
Cody zawsze prezentował się nienagannie, niezależnie od pory dnia i nocy. Wiecznie miał na sobie perfekcyjne koszule, marynarki, idealnie skrojone spodnie i lakierki. Brakowało mu tylko laski i monoklu.
Futrzana kulka wciąż mruczała, ocierając łepek o moją twarz, kiedy ułożyłam się na łóżku. Daisy to kot birmański o wspaniałej sierści i jeszcze lepszym charakterze. Dostałam ją od znajomego wilkołaka, więc nie wariowała w pobliżu przedstawiciela tej rasy, a nawet potrafiła postawić się wilkom. Alaric często powtarzał, że kotka i ja mamy taki sam charakter i dlatego się rozumiemy. Nie mogłam zrobić nic innego, niż przyznać mu rację.
Zasnęłam ukołysana donośnym mruczeniem i ciepłem ciała Daisy, które przyjemnie mnie ogrzewało, równocześnie rozluźniając spięte mięśnie. Mimo nieznośniej wręcz ciekawości o przesłuchanie, odpłynęłam naprawdę szybko. Tym razem zmęczenie wygrało.
~~~~~~~~~~~
Proszę o wskazanie mi wszystkich błędów! Czytałam ten rozdział setki razy, żeby wyłapać wszelkie literówki, powtórzenia... cokolwiek. Powoli mam go dosyć. W każdym razie mam nadzieję, że niczego nie przeoczyłam, a nawet jeśli, proszę o upomnienie.
Co sądzicie o rozdziale pierwszym?
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top