ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

xxxiv.❝Rozwijaj skrzydła, dziecino❝.

                              ⋆ ˚。⋆୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

PEŁNIĘ DZIŚ NAJPRAWDOPODOBNIEJ OSTATNI W MOIM ŻYCIU DYŻUR W SZKOLNYM SKRZYDLE SZPITALNYM. Do końca roku pozostały niecałe trzy dni i mimo moich wielu zapewnień, że mogę odbywać staż aż do ostatniego dnia Poppy zadecydowała inaczej. A jest naprawdę niezwykle uparta.

Co chwilę nachodzi mnie ochota aby się rozpłakać. Będę za tym tęsknić.

Praca w szkolnej przychodni przecież wiele mnie nauczyła – pokory, zrozumienia, szacunku, odpowiedzialności. I choć na początku byłam tym absolutnie przerażona to nie było podczas mojego stażu ani chwili podczas której żałowałabym podjętej przeze mnie decyzji.

Poppy Pomfrey przy okazji stała się dla mnie drugą matką. Zdążyłam nauczyć się ulubionego smaku jej herbaty, iloma łyżeczkami cukru słodzi kawę. Tego,
że jej ulubiony kolor to bordowy, nie lubi pomidorów i od kiedy tylko pamięta zawsze chciała mieć córkę.

Nauczyła mnie wszystkiego, od początku do końca. Nigdy we mnie nie zwątpiła. Zawsze ciągnęła mnie w górę, nawet jeśli sama zataczałam się w dół.

Zdecydowanie będę tęsknić też za Poppy Pomfrey. Moją nauczycielką, mentorką, przyjaciółką, wzorcem i za jej niemalże matczyną miłością, troską i oddaniem.

Za Rosettą również. To ona wielokrotnie wciskała mi śniadanie, gdy zapominałam jeść. I to ona stawała w mojej obronie za każdym razem przed Poppy, kiedy tylko coś przeskrobałam.

Wzdycham ciężko ścieląc kolejne łóżko z rzędu. Jest godzina dziewiąta dwadzieścia trzy, na sali mamy aktualnie tylko jednego pacjenta.

Jerry Austin, złamał nogę w zeszłym tygodniu. Dziś na szczęście czeka go wypis. Aktualnie śpi już czternastą godzinę.

— Kochanie, dobrze, że jesteś!

Słyszę znajomy głos starszej kobiety i obracam się momentalnie w jego stronę. Widzę w jej dłoniach ubrania lub prześcieradła, bądź coś podobnego złożone w równą kostkę. Trudno mi dokładnie stwierdzić.

— Dzień dobry, Poppy — witam się z uśmiechem na twarzy. — U Austina wszystko gra, trochę tylko niepokoi mnie jego porażająca ilość snu. To już prawie piętnasta godzina.

Pielęgniarka macha na to lekceważąco ręką i wkłada mi w ręce materiały.

— To całkowicie normalne u dzieciaków w jego wieku, nie przejmuj się — mówi spokojnie Pomfrey i klepie mnie lekko po ramieniu. — Zakładaj. To uniform jaki dostaje każda pracująca uzdrowicielka w Hogwarcie.

Oczy niemal wychodzą mi z orbit.

Tak, nosiłam fartuch już wielokrotnie, jednak nigdy nie był to cały strój uzdrowicielki. Takowy składał się z nieco innego fartucha niż tej mój, ciemnej, czerwonej sukienki oraz malutkiego nakrycia głowy. Tak zwanego czepka.

Chociaż Rosetta nigdy go nie nosi. Uważa, że to dla starych bab.

Przypomnę tylko, że Rosetta już dawno temu powinna przejść na emeryturę. Kocham mentalność tej kobiety.

— Ale ja nie jestem...

— Ino raz, bo cię trzepnę! — krzyczy Poppy wskazując dłonią na jej gabinet. — Radzisz sobie o niebo lepiej niż laleczki w Mungu którym rodzice zapłacili za dyplom. Idźże, no już!

Pokornie zmykam do pomieszczenia wskazanego przez kobietę i się w nim zamykam. Szybko przebieram się w nowe ubrania, a moje składam i zostawiam na krześle stojącym pod ścianą. Wiążę jeszcze mocno fartuch, tak aby idealnie dopasował się do mojej talii.

No i na koniec wkładam na głowę biały czepek ze zwisającym z tyłu materiałem. Biorę głęboki oddech kiedy tylko podchodzę do lustra stojącego nieopodal.

Na gacie Merlina.

Wyglądam... poważnie. Dorośle. Dziwnie.

Prędko wychodzę z gabinetu i łapię się za dłonie chcąc tym samym rozładować te dziwne napięcie które we mnie siedzi. I nagle słyszę pochlipywanie.

— Moje drogie dziecko — zaczyna Poppy podchodząc do mnie z drugiego końca sali. Rumienię się pod wpływem jej wzroku i widocznego wzruszenia i dumy na twarzy. — Wyglądasz cudownie. Pasuje ci jak ulał.

— Ojej.

Słyszymy obie trzask tacki (na całe szczęście pustej) upuszczonej przez stojącą w drzwiach przychodni Rosettę, która uderza z lekkim hukiem o podłogę.

Uśmiecham się szeroko i okręcam wokół własnej osi aby pokazać się z każdej strony. Na koniec wykonuję nieco przerysowane dygnięcie i ukłon, na które obie kobiety reagują gromkim śmiechem i przyklaskiwaniem.

Austin dalej śpi. Patronusem tego chłopca jak nic jest leniwiec. Jestem tego bardziej niż pewna.

— Ustaw się ładnie, gdzieś tu mam aparat. Zrobię ci zdjęcie.

Słyszę z ust madame Pomfrey, która migiem zaczyna szukać w pobliskich szufladach owego sprzętu. Ustawiam się przy jednym ze szpitalnych łóżek starając się zapozować jak najbardziej naturalnie.

Kobieta już z aparatem w rękach podchodzi do mnie i po chwili na sekundę oślepia mnie flesz, a z urządzenia od razu drukuje się fotografia.

— Hej, a może zrobię wam zdjęcie razem?

Męski głos odzywa się z daleka, na co wszystkie trzy przenosimy w jego stronę swoje ciekawskie spojrzenia.

Remus stoi luźno oparty o kamienny filar z uśmiechem na twarzy i złożonymi na piersi rękami, a Rosetta ponownie uradowana klaszcze w swoje pulchniutkie, małe dłonie.

— To genialny pomysł!

Madame Pomfrey przytakuje i podaje sprzęt trzymany w dłoniach Huncwotowi. Razem z dwoma starszymi ode mnie pielęgniarkami ustawiam się do pamiątkowego zdjęcia. Ja stoję w środku, Poppy po mojej prawej, Rosetta zaś po lewej. Obie kobiety obejmują mnie delikatnie ramionami, a ja staram się nie uśmiechać zbyt szeroko, żeby na zdjęciu nie wyglądać jak psychopatka.

I po sekundzie zdjęcie już jest zrobione. Wystarczy parę ruchów różdżki aby powielić wykonane fotografie dzięki czemu jednocześnie ja mogę zabrać je do domu i Poppy może powiesić je w swoim biurze.

To urocze, swoją drogą.

Rosetta atakuje Lupina o eliksiry, które ten musi brać przed pełnią i wręcz siłą usadza go na jednym z łóżek aby go kontrolnie przebadać, a ja w tym czasie wymykam się z drugą pielęgniarką do jej gabinetu. Fala nostalgii przelewa się przez moje ciało kiedy przypominam sobie moją pierwszą wizytę w trym miejscu.

— Od zawsze wiedziałam, że coś w tobie jest, dziecino — odzywa się Pomfrey kładąc mi dłonie na barkach. Spogląda na mnie niemal z matczyną czułością. — Od kiedy tylko przyszłaś tu zapłakana ze skaleczonym na zielarstwie palcem. Już wtedy widziałam w tobie zafascynowanie tym miejscem, aż rwałaś się żeby pomagać ludziom. A teraz...

W moich oczach mimowolnie stają łzy. To miłe słyszeć takie słowa od kogoś, kto jest dla ciebie niemałym autorytetem.

— A teraz idziesz studiować magomedycynę — pielęgniarka pociąga nosem i jedną dłoń zdejmuje z mojego barku aby otrzeć łzy. — Mam dla ciebie list polecający. W razie gdyby eliksiry ci nie poszły, z tym masz pewność, że cię przyjmą.

— Ja... nie wiem co powiedzieć — wyrzucam przez zbierające się w moich oczach łzy. Kobieta zabiera dużą, białą kopertę ze swojego biurka i wkłada mi ją w dłonie. — Dziękuję, Poppy. Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tutaj.

Madame Pomfrey bierze mnie w swoje ramiona i kołysze mną delikatnie na boki. Układam swoją głowę wygodnie na jej ramieniu i pozwalam sobie płakać.

— Będę za wami tęsknić, bardzo.

— My za tobą też, Adelko. Pamiętaj, że zawsze znajdzie się tu dla ciebie miejsce.

Przytakuję nie będąc w stanie powiedzieć nic więcej.

— Rozwijaj skrzydła, dziecino.

Jeśli ktoś kiedyś zapyta mnie, komu zawdzięczam swój sukces, moja odpowiedź będzie szybka i jasna.

Bo zawdzięczać go z pewnością będę Poppy Pomfrey.

•••

Stojąc przy malutkim porcie łzy spływają mi licznie po policzkach, a ja nawet nie staram się ich powstrzymywać. Ostatni dzień mojej edukacji dobiega powoli końca, a ja nie mogę zrobić nic aby go w jakikolwiek sposób wydłużyć. Pociągam nosem i czuję jak Padme głaszcze mnie uspokajająco po plecach, sama będąc lekko wzruszona.

Hagrid wpuszcza nas po kolei do łódek uśmiechając się pokrzepiająco.

— Cholibka, jak to zleciało — mówi olbrzym spoglądając na nas z góry. — Przecie pamiętam jak was, takie małe brzdące do łódek wkładałem, szczerze mówiąc to bałem się lekko, że Padme wyrzuci kogoś za burtę.

Parskam śmiechem przez łzy, a to samo robi Scamander i Zabini stojący obok.

— Mam jeszcze czas żeby naprawić fakt, że tego nie zrobiłam.

Rubeus śmieje się głośno na słowa mojej przyjaciółki i wskazuje dłonią na kolejną, pustą łódkę. Przyszła nasza kolej.

Odwracam się jeszcze w stronę zamku spoglądając na niego tęskno. Spędziłam tu ostatnie siedem lat mojego życia, to miejsce stało się moim drugim domem.

To tu poznałam moich przyjaciół i narzeczonego.

Merlinie, jak to poważnie brzmi.

Wsiadam jako druga, zaraz po Brunonie, a za mną Padme i Gwenog Jones. Ustaliliśmy wcześniej, że wrócimy w tym samym składzie w którym tutaj po raz pierwszy przypłynęliśmy.

Cała podróż przez jezioro wydaje się jakby wyjęta z rzeczywistości. Czas przestaje płynąć, powoli oddalamy się od zamku.

Boję się wody. I drewnianych łódek. A drewnianych łódek w wodzie to już tak serio, serio.

Ale ten pan, który każe zwracać się do siebie Hagrid mówi, że mam tam wejść. Więc wchodzę. No i nie jest tak źle. Jednak się aż tak nie boję. Ale jakaś głupia dziewucha od razu szturcha mnie w ramię.

— Myślisz, że przestraszy się jak zacznę krzyczeć, że jest dziura w naszej łódce?

Ciemnoskóra dziewczynka wskazuje ukradkiem palcem na chłopca siedzącego nieopodal i szepcze do mojego ucha. Spoglądam na nią spod zmarszczonych brwi.

— Dlaczego chcesz żeby się bał? Przecież to nie jest fajne.

Pytam nie rozumiejąc celu jej działania. Dziewczynka marszczy swoje czoło.

— To tylko kawał. Tak w ogóle, jestem Padme Zabini. I teraz jak tak myślę, to faktycznie masz trochę racji.

Uśmiecham się na słowa ciemnowłosej i podaję jej swoją rączkę, którą ona chętnie ściska.

— Adelaide Fauntleroy, ale wszyscy mówią na mnie Adela. Hej, jak się nazywacie?

Pytam pozostałą dwójkę moich rówieśników, a blondynka siedząca po prawej stronie momentalnie obraca swoją głowę podekscytowana.

Chłopiec za to wygląda na przerażonego. Cały jest blady i spogląda na mnie nieufnie.

— Gwenog Jones. Mówcie mi Gwen, nie lubię tego imienia. Brzmi jak nazwa jakiejś zupy.

— No faktycznie.

— Padme!

Krzyczę na nową koleżankę szturchając ją ostrzegawczo w ramię, ale na całe szczęście Gwen śmieje się na jej komentarz. Widzę dalej trzęsącego się chłopca więc podejmuję szybką i arcy nieodpowiedzialną decyzję.

Zniżam się i staram przeczołgać na stronę chłopaka, zmuszając tym samym blondynkę do usadowienia się na moim miejscu.

— No głupia!

Nie zwracam uwagi na wtrącenie ciemnoskórej i siadam obok przerażonego chłopca. Ten spogląda na mnie, a ja uśmiecham się do niego lekko.

— Wszystko w porządku? Boisz się wody?

Pytam spokojnie, a rówieśnik przytakuje mi nieznacznie głową. Zaciskam usta w prostą linię.

— Złap mnie za rękę i patrz na mnie. Razem damy radę.

Chłopiec po raz pierwszy od kiedy tylko go zobaczyłam uśmiecha się delikatnie i łapie za moją dłoń. Uznaję to za mój sukces.

— Jestem Adelaide. Ja też się czasem boję.

— B-Brunon Scamander. Ale wolę Bruno.

— Ten Scamander? Moja mama ma książkę twojego taty!

Mówi od razu Gwen, a chłopak przytakuje nieśmiało.

I tak mija nam reszta podróży, Brunon coraz mniej się boi, Padme coraz więcej gada, a Gwenog zastanawia się czy aby nie woli wyskoczyć stąd z własnej woli.

Wspomnienie odgrzewa się we mnie na nowo. Chwytam Bruna siedzącego obok za dłoń, a ten spogląda na mnie z błyskiem w oku.

— Wiesz co, Ad? Teraz jak tak sobie myślę, to nie bez powodu trafiłaś do Hufflepuffu.

Uśmiecham się szczerze na słowa chłopaka.

— Ale Padme będzie dla mnie wieczną zagadką. Już jako jedenastolatka byłaś istnym demonem.

Jones i Zabini parskają śmiechem na słowa Scamandera. Ja również.

— Poprosiłam tiarę gdy tylko zobaczyłam, że oboje tam trafiliście. Nie chciałam trafić do Slytherinu i tak jakoś wyszło.

Ciepło rozpływa się po mojej klatce piersiowej gdy słyszę słowa Padme. Urocze.

Teoretycznie niemal wszyscy zdaliśmy już egzaminy umożliwiające nam legalną deportację i mogliśmy być już w domu - w praktyce zaś chcieliśmy ostatni raz poczuć się jeszcze jak dzieci. Jak uczniowie.

No i część dalej radzi sobie z tym niezbyt dobrze więc mogłoby się to skończyć niezłym fiaskiem.

Dlatego też kisimy się w tych łódkach. Kolana mam przyciśnięte do piersi i zaraz dosłownie stracę oddech. Ale nie narzekam.

Poprawiam swój żółty krawat gdy tylko moje stopy dotykają powierzchni ziemi. Ostatni raz noszę na sobie borsucze barwy.

— Żegnaj, Hagridzie.

Mówię, gdy tylko olbrzym zbliża się do nas po udzieleniu pomocy w wyciągnięciu wszystkich uczniów z łódek. Ten kręci głową jakby w niezgodzie.

— Do zobaczenia, malutka. Jeszcze nie raz się zobaczymy.

Przytakuję. Mam nadzieję, że gajowy się nie myli.

Razem z przyjaciółmi zajmuję wolny przedział w pociągu stojącym na stacji w Hogsmeade. Wkrótce dołączają do nas Huncwoci i cała reszta.

James, jak zwykle zresztą, zajmuje swoje zwyczajowe miejsce obok mnie. Padme usadza się obok Syriusza kładąc się mu niemal na udach. Nogi ułożyła na ścianie przedziału.

Lily dosiada się z drugiej strony Pottera, Remus z drugiej strony mnie, Peter na przeciwko, a obok niego Bruno.

Marlene i Dorcas wbiegają do naszego przedziału niemal z gwizdkiem, który oznacza odjazd. Obie zdyszane siadają na podłodze nie przejmując się zbytnio zasadami bezpieczeństwa.

Bawię się odruchowo pierścionkiem, który noszę na serdecznym palcu.

Część trasy spędzamy rozmawiając. Wspominamy niemal każdą chwilę spędzoną w szkole - wspólne patrole, kawały, urodzinowe imprezy, mecze qudditcha. James przytacza moment w którym Padme i Syriusz przebili sobie razem sutki, na co oni zbijają ze sobą piątkę. Lily opowiada o czekoladowej żabie, która skoczyła jej niegdyś na twarz gdy otworzyła drzwi do naszego przedziału, a ja o tym, jak Syriusz przez pół dnia łaził za mną w postaci psa, bo przegrał ze mną zakład.

Dobrze jest być tutaj, wśród nich. Jednak dwudziesty piąty czerwca to wyjątkowy dzień nie tylko przez oficjalne zakończenie przez nas szkoły.

Jest coś jeszcze.

Muszę się wymknąć. Jak najszybciej.

— Słuchajcie, ja pójdę na chwilę do Severusa. Zaraz wrócę.

Padme i Brunon od razu rzucają mi jednoznaczne spojrzenie. Syriusz również.

No cóż, nie spodziewałam się, że się nie domyślą. Nie znam ich od wczoraj.

— Pozdrów go ode mnie — rzuca niczego nieświadoma Lily. Przytakuję na jej słowa z uśmiechem i prędko wychodzę z przedziału. Odprowadza mnie palący wzrok trójki oświeconych, którzy wiedzą do kogo tak naprawdę zmierzam.

Szczerze mówiąc, liczę głównie na to, że uda mi się fartownie spotkać go gdzieś po drodze. Nie mam najmniejszej ochoty wchodzić do części Slytherinu.

Ściągnęłabym tym tylko niepotrzebnie na siebie uwagę.

Nie zauważam Regulusa ale w zamian widzę Narcyzę kroczącą swoim pełnym gracji krokiem w moją stronę. Tak w zasadzie to w stronę przedziału Ślizgonów.

Uśmiecham się miło. Dobrze ją widzieć.

Ja... naprawdę ją lubię. Nie taki diabeł zły jak go malują.

— Cześć, Narcyzo. Mogłabyś powiedzieć Regulusowi, że tu na niego czekam? Sama rozumiesz, nie chcę się tam zbytnio zapuszczać.

Gestykuluję energicznie dłońmi ale momentalnie przestaję gdy tylko zauważam jak wzrok Narcyzy umiejscawia się wprost na moim zaręczynowym pierścionku. Blondynka jednak na całe szczęście nic nie mówi, uśmiecha się tylko.

— Bez problemu, już idę.

Dziewczyna znika, a ja czekam. I czekam. I dalej czekam.

A gdy w polu mojego widzenia pojawia się w końcu mój narzeczony wręcz wrzucam go natychmiast do najbliższego pustego przedziału. Ten nawet jakoś szczególnie temu nie protestuje.

— Myślałeś, że mi uciekniesz?

Pytam żartobliwie, łapiąc ciemnowłosego za ciemną koszulkę.

— Tak, miałem ogromną nadzieję na to, iż cię nie spotkam, Fauntleroy.

Nie potrafię powstrzymać rumieńców, które pieką moją twarz jak oszalałe. Czuję mocny ucisk w podbrzuszu gdy chłopak siada i wciąga mnie jakimś cudem na swoje kolana.

Zakładam odruchowo ręce za jego kark i uśmiecham się lekko. Dłonie Ślizgona mocno trzymają się moich pleców nie przekraczając żadnych granic dopóki mu na to nie pozwolę.

— W takim razie może pójdę?

Udaję, że się podnoszę tylko po to, aby momentalnie zostać ponownie przyciągnięta w to samo miejsce. Black przysuwa mnie do siebie bliżej, a ja już bezwstydnie przekładam jedną z nóg przez te jego, siadając na nim okrakiem.

Jego ręce przenoszą się od razu na moje odsłonięte uda, a ja swoimi przesuwam je nieco wyżej na co ciemnowłosy rzuca mi zawadiackie spojrzenie.

Mam tylko nadzieję, że nikomu nie wpadnie do głowy tutaj zajrzeć.

— Wyciągnęłaś mnie z iście doborowego towarzystwa tylko po to aby mnie macać? — pyta żartobliwie Regulus gdy tylko moje dłonie dotykają jego klatki piersiowej. Peszę się delikatnie i opieram swoje czoło o te jego.

— Chciałam złożyć ci życzenia. To ty nie potrafisz trzymać rąk przy sobie.

Ciemne brwi chłopaka natychmiast unoszą się do góry w rozbawieniu, a ja wyciągam z kieszeni mojej szaty (gdyż jeszcze się nie przebrałam, w przeciwieństwie do Blacka) małe pudełko, nie przerywając kontaktu wzrokowego między nami.

Chwytam jego dużą dłoń w swoje i wkładam na jego serdeczny palec złoty, zdobiony sygnet. W środku wygrawerowana jest data.

Data naszych zaręczyn.

— Wszystkiego najlepszego, Reggie.

Szepczę do jego ucha w czasie gdy ciemnowłosy z ciekawością wypisaną na twarz ogląda biżuterię. Nagle zaczynam się stresować. Co jeśli to zbyt obciachowe?

Moja wewnętrznie ukryta dusza romantyczki tego nie zniesie, przysięgam.

Nagle z zamyśleń wyrywa mnie zderzenie się naszych ust zainicjowane przez Regulusa. Łapię za jego policzki pozwalając mu w trakcie pogłębić pocałunek, nieświadomie przysuwając się do niego jeszcze bliżej.

Moje palce wplątują się w jego ciemne loki i delikatnie za nie ciągną. Ciało przylega do ciała, zupełnie tak jakbyśmy mieli stać się zaraz jednością.

Pudełko od prezentu spada gdzieś na podłogę z hukiem ale jest to ostatnia rzecz jaką się teraz przejmuję. Dłonie Blacka zahaczają o krawędź mojej spódnicy. Elektryzujące dreszcze przechodzą przez moje podbrzusze.

Chłopak się ode mnie odrywa dalej jednak jedną ręką przytrzymując moją głowę.

Jego wzrok to nieme pytanie o zgodę. Zamiast odpowiadać, całuję go znów, tym razem mocniej i namiętniej, a jego dłonie sama wkładam pod materiał mojej koszuli, wpierw ją rozpinając. Czuję jak Ślizgon się uśmiecha i w końcu zjeżdża pocałunkami na moją szyję.

Palce należące do Blacka tworzą niezbadane ścieżki na moich plecach i talii.

Czy będzie kiedykolwiek istniał lepszy dzień na zrobienie czegoś nielegalnego niż ostatni dzień szkoły?

Stwierdziłam, że nie. I dlatego właśnie moja koszula wylądowała zaraz na siedzeniu obok, a koszulka Regulusa chyba gdzieś na przedziałowej podłodze.

A wkrótce za nimi podążyła reszta.

•••

Poprawiam się zanim wejdę do przedziału w którym siedzą moi przyjaciele. Moja koszula jest trochę pomięta ale nie ma tragedii. Włosy próbowałam ogarnąć zaklęciem, ale nie wiem czy dałam radę patrząc na to w jakim jestem stanie.

Euforia dalej nie zeszła ze mnie całkowicie. Stale czuję na moim ciele dłonie Regulusa, a na swoich ustach te jego.

Powoli wchodzę do przedziału i wszystkie (prawie bo Peter i Dorcas śpią) oczy kierują się wprost na mnie. Uśmiecham się niezręcznie i wracam na swoje miejsce.

James korzystając z tego, że rozmowa zaczęła się na nowo i uwaga rozproszyła się po ludziach odchyla nieznacznie moje włosy i dotyka różdżką mojej szyi. Rzucam mu zdezorientowane spojrzenie, a ten wygląda jakby miał zaraz paść ze śmiechu.

— Powiem ci, że nieźle się bawiłaś — szepcze mi do ucha wykorzystując fakt, iż Lily usiadła akurat obok Marlene na podłodze. — Z Severusem, hm?

Całą twarz płonie mi rumieńcem kiedy dociera do mnie fakt, że zostałam zupełnie przejrzana. Przełykam powoli ślinę starając się nie patrzeć na iście rozbawionego tą sytuacją Pottera.

— Z twoją matką — rzucam kąśliwie w odpowiedzi. — Bądź łaskaw i zamknij jadaczkę, proszę.

Chłopak śmieje się w głos, a reszta dopiero wtedy skupia na nas swoją uwagę. Posyłam im kolejny niezręczny uśmiech udając, że James siedzący obok mnie po prostu
sobie z czegoś żartuje.

— Adela, myśleliśmy aby pójść razem na grób Mary w któryś dzień wakacji. Nie mogliśmy być na jej pogrzebie więc choćby tak moglibyśmy się z nią pożegnać.

Lupin do mnie zagaduje, a ja momentalnie kieruje swój wzrok na Scamandera. Ten przytakuje mi nieznacznie, jakby ukazując mi tym, że on sam jest na tak.

— To...świetny pomysł. Może nigdy nie byłyśmy blisko ale ja również chciałabym ją należycie pożegnać. Macie całkowitą rację.

Remus i Brunon uśmiechają się w moją stronę lekko, a ja biorę głęboki oddech delikatnie poprawiając się na siedzeniu.

To dziwne. Jeszcze niedawno kłóciłam się z Macdonald o jej niewyparzoną gębę, a teraz już nigdy nie będę miała okazji aby to zrobić.

Czy nie jesteśmy na to wszystko za młodzi? Na pogrzeby, pożegnania, strach o własne życie?

Czy nie powinniśmy żyć teraz pełnią życia? Poznawać świat?

Nigdy się tego raczej nie dowiemy.

•••

Peron dziewięć i trzy czwarte, stacja King's Cross. Spoglądając już ostatni raz na szkolny pociąg nie mogę powstrzymać łez cisnących mi się do oczu.

Nagle silne ramiona mnie obejmują z jednej, a później z drugiej strony. James i Syriusz.

Remus rzuca swoją torbę na podłogę i przyłącza się do grupowego uścisku. Po chwili dołącza również Peter.

Moja rodzina. Moi bracia.

— Luniu — chlipię pod nosem, starając się wycierać spływające mi po policzkach łzy. — Pamiętaj o piciu naparu z tojadu, dobrze?

Ostatnio odkryliśmy, że to naprawdę działa. Im więcej naparu Lunatyk wypije przed przemianą, tym spokojniejszy po niej jest. Wiadomo, że efekt po jakimś czasie zanika, ale to ogromny przełom.

— Dobrze, mamo. Hope chętnie cię zobaczy, musisz nas odwiedzić.

Przytakuję ściskając chłopców mocniej.

— Euphemia też ciągle narzeka, że dawno cię nie widziała. Mam wrażenie, że nasze matki uważają cię za jakąś boginię i to tylko przez to, że jesteś laską!

— James, po prostu jestem jedyną dziewczyną która dała radę wytrzymać tyle czasu z całą waszą czwórką. I nie zwariowałam.

— Nie byłbym tego taki pewny — wtrąca Łapa, a ja uderzam go w tył głowy na co reszta wybucha śmiechem.

— Odsuńcie się, matoły — mówi Padme, przepychając się do mnie razem z Brunonem. — Divy muszą porozmawiać.

— Tak, wiem — od razu mówię podnosząc swoje ręce do góry. — Wszystko wiem.

Ciepły uścisk moich przyjaciół wprawia mnie w kolejną salwę płaczu.

— Będę tęsknić — ledwo wysapuję. — Za posiadaniem was codziennie obok mnie. Nie wiem jak dam sobie bez tego radę.

— Ja też — odpowiada Bruno, opierając w tym samym czasie swoją głowę o moją. — Kogo zapytam o najlepszy kolor koszuli? Kto ułoży mi włosy na randkę? Kto wmusi we mnie śniadanie w gorszy dzień?

— Przestańcie, bo ja zaraz też się poryczę — wtrąca Zabini pocierając dłońmi swoją twarz. — Przecież możemy zamieszkać razem na studiach. Chociaż na te dwa lata.

Przytakuję. To świetny pomysł. Dobrze będzie się tym pocieszać.

Bo z realizacją może być ciężko.

— Hej, kochani — dopada do naszej trójki Dorcas trzymająca Marlene za rękę. — Przyszłyśmy się pożegnać. Trzymajcie się wszyscy.

Meadows całuje mnie w policzek, a Mckinnon przyciąga do uścisku. Pocieram plecy blondynki we wspierającym geście.

— Odzywaj się czasem. Jeśli tylko z Dorcas uda nam się wybudować swój dom nad morzem, to wiedz, że jesteś zaproszona.

Przytakuję, a ciepło rozlewa się po moim wnętrzu. Dziewczyny odchodzą, a ja wymieniam się z Scamanderem, Zabini i Huncwotami ostatnimi pożegnaniami.

— Powodzenia w dorosłym życiu, Adelaide!

Słyszę z daleka z ust Lily i mimowolnie się uśmiecham.

— Tobie też, Evans!

Rudowłosa odwzajemnia mój uśmiech i chwyta Jamesa za rękę po czym oboje się deportują. Macham do znajomych po raz ostatni i oddalam się w stronę miejsca, w którym umówiłam się z moim tatą i Aegonem.

Niemal wskakuję w ramiona ojca gdy tylko dostrzegam jego strudzoną twarz. Ten od razu owija wokół mnie swoje długie ramiona i kołysze nas na boki.

— Dobrze cię widzieć, tato.

Ignoruję brata stojącego obok. Ten nawet na mnie nie spogląda.

— Ciebie również, kochanie. Mamy z mamą dla ciebie w domu małą niespodziankę.

Ochoczo chwytam za dłoń ojca i wycieram z policzków łzy. Ostatni raz przed deportowaniem się pod dom spoglądam na odjeżdżający z niego pociąg.

Oficjalnie skończyłam szkołę Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.

                              ⋆ ˚。⋆୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top