Jeżeli umrę młodo [JeanxMarco]

Zepsute rzeczy da się łatwo poskładać. Wystarczy odrobina kleju, kapka żywicy i gotowe. Przedmiot naprawiony, mimo że już używany, dalej potrafił służyć godnie. 

Inaczej było z sercem. Połamane na kawałki serce Jeana było nie do naprawienia. Raz użyte, czy raczej oddane piegowatemu chłopcu, po jego śmierci nie chciało działać jak należy. 

Bo tak.

Po prostu i bez powodu. 

Raptem kilka godzin od identyfikacji zwłok, a on, zagubiony Jean czuł się, jakby spoglądał w niewidzące oko Marco w innym życiu. Czas przecież nie grał roli. Groteskowo blada twarz i zamglone spojrzenie, samo ich wspomnienie wywoływało odruch wymiotny, niby w trzewiach Jeana siedział potwór, próbujący oddalić okrutną prawdę. 

Uśmiech Marco, ciągle żywy w pamięci. Jean obwiał się, że mimo upływu raptem kilku godzin, obraz Bodta zacznie zacierać się w jego umyśle, czyniąc bruneta jedynie senną mrzonką o szczęściu, którego głupi Jean Kirschtein nie mógł ochronić. 

Nie tylko szczęścia nie udało mu się uratować. 

Pluł sobie w brodę, wyrzucał i przeklinał, za dopuszczenie bliżej siebie kogokolwiek. Dać omotać się uczuciami to jedno, a stracić to wszystko było sprawą inną, trudniejszą. Nie bez powodu był samotnikiem. Jeśli potencjalnego przyjaciela nie odstraszył paskudny charakter, to z pewnością zrobiła to nieprzystępność i, co by powiedzieć otwarcie opryskliwość Jeana. Jednak Marco był inny. Nie lękał się Jeanowego pesymizmu, a początkowo rzucane docinki były mu obojętne. 

Marco był.

Czas przeszły był tu kluczowy. Bolesny. 

W umyśle Jeana wciąż żywe były momenty wspólnych przesiadywań w ustronnych miejscach, subtelne chwile, teraz wypalające w sercu dziury. Blizny, czy z mógł nazwać się już weteranem?

Marco mówił o wszystkim, miał delikatny, spokojny głos. Rozmawiali o rodzinie, o innych kadetach, Kirschtein przychodził ze swoim szkicownikiem, kresląc na białych kratkach kolorowe portrety uśmiechniętego chłopca. 

Przynajmniej to po nim pozostanie. 

Mimo, niczym widma, wiszącego nad nimi zagrożenia, każdy wspólnie spędzony dzień wydawał się tak słoneczny, radosny. A może to tylko piegi Marco, niczym miniaturowe gwiazdozbiory, rzucały światło na szare życie Jeana?

Dopiero tracąc coś tak ważnego zrozumiał, ile tak naprawdę znaczyły dla niego wspólne minuty. Godziny, sekundy, miesiące. 

Próbował płakać. Czuł że tego potrzebuje, że nadarza się okazja niepowtarzalna, bo łzy wylane w samotności stanowią perspektywę lepszą, niż łzy przelane przy innych. 

A mimo to, jak na złość, oczy Jeana pozostawały suche. Boleść była zbyt wielka, by płakać. 

 Skulił się mocniej, tak, by cień całkowicie ukrył go przed niechcianym wzrokiem. W tym miejscu bywali najczęściej. Poddasze stajni może i nie było wyszukaną kryjówką, jednak dla szatyna liczyły się wspomnienia z nim związane. Ból nieodłącznie za nimi idący i godziny, jakie z Marco tu spędzili. Zupełnie, jakby to wszystko teraz płonęło, zostawiając po sobie jedynie dziury w pamięci i zgliszcza.   

  - Kurwa! Obiecałeś, że zawsze będziesz obok - wysyczał, dalej cicho łkając. Bez łez.

Odpowiedziała mu tylko głucha cisza. 

Wobec niej, Jean czuł się tak mały, tak bezużyteczny.  Przytłoczony jej ogromem, jakby pomieszczenie, teraz ponure i szare, powinno rozbrzmiewać echem śmiechu Marco Bodta.

Ukradkowe spojrzenie na ścianę obok i zakrwawiony strzęp kurtki zawieszony na wystającym kołku. 

Ulubione miejsce bruneta. Siadając, zawsze opierał się o ścianę i narzekał na wbijający w jego plecy drewniany bolec.

  - Jeżeli umrę młodo - wyszeptał w stronę przykurzonego kawałka podłogi - To nie chcę niczego żałować. Ani żebyś ty żałował. 

W tym momencie, jak nigdy, poczuł nienawiść do tytanów, pożogę od środka zżerającą go. Chciał zemsty. Chciał wolności. 

Kłamstwem byłoby powiedzieć, że się nie bał, bo bał się cholernie, jak jeszcze nigdy w życiu. W końcu bycie zwiadowcą od zawsze napawało lękiem. Podobnie, jak utrata ukochanej osoby.   

Szkoda tylko, że Marco musiał ponieść najwyższą cenę, by ktoś tak narcystyczny jak Jean Kirschtein mógł dostrzec coś, co nie było czubkiem własnego nosa. 

Stokrotka znaleziona wieczorem spłonęła wraz z poległymi w bitwie o Trost, z dymem unosząc się ku rozgwieżdżonemu niebu.  



W sumie to piszę tak na dobrą sprawę dla siebie. Cała ta książka to jednopartówki o shipach, na które mam ciśnienie "bo tak". Dużo monologów, mało akcji i dialogów. 2/10 za opisy przeżyć wewnętrznych. 10/10 za ból i moje wylane nad postaciami łzy. 

Jean i Marco poszli na pierwszy ogień, bo wczoraj nadrobiłam kilka zaległych odcinków SnK i przypomniało mi się, czemu nie chciałam tego oglądać c""":

Wytykanie mi błędów mile widziane

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top