Dni zapomniane [JeanMarco]
Szkarłatem płynęły sny Jeana Kirschteina. Szkarłatem i brązem oczu bezmyślnie wpatrzonych w przestrzeń, jakby ich posiadacz nie widział już sensu w obrotach okrutnego świata.
Szatyn też go nie widział.
Sens życia, spopielony, przeżuty przez gorejącą czerwień. Za prawdę, śnili poeci o lepszym bycie, podczas gdy cały jego świat rozpadł się na kawałki, zupełnie jak Jeanowe serce.
Rysunki rozrzucone po pokoju, różnobarwny miszmasz na przeciw szarości życia codziennego i świateł przytłumionych przez ciężkie zasłony powieszone na okiennicach.
Żałoba.
Płacząc, dalej tęsknię po tobie, wychodząc samotnie naprzeciw grozie świata, jakby utrata promyczka nadziej nie była pokutą wystarczającą jako win odkupienie.
Wołając w ciemności, po omacku szukał ukojenia, znajomego ciepła, które bezpowrotnie zastąpić miał chłód skrzących się bielą prześcieradeł.
Nie wiedząc, co niesie przyszłość, niepewna, niczym wodny miraż zdolna jeszcze tyle razy zmienić swój bieg, trwał. Trwał w pułapce umysłu, własnoręcznie stworzonej klatce, gdzie kraty uplecione były z myśli, a słowa klucza układały się w imię Marco Bodt.
Więzienie.
Dzień przeznaczony na śmiech, noc na płacz. Bo Jeanowi wydawało się, że wieczorami dalej słyszy głos znajomy, świeży, utęskniony, niczym zapach kwiatów polnych za murami. Dni minione, dni zapomniane, gdzie trwoga, mroczne widmo przyszłości, będąc jedynie mrzonkąnikomu nie zagrażały.
Oh, gdzież jest mój kochanek?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top