4. Wyjaśnienia pełne kłamstw


– Teodor i Konrad, moi... kuzyni – skłamała mniej gładko, niż miała nadzieję. Aby zabrzmieć pewniej, dodała odrobinę prawdy – wychowaliśmy się razem.

– Kuzyni?

– Tak, są trochę nadopiekuńczy... – pozwoliła sobie na delikatne pociągnięcie Teo w tył za twardy materiał kurtki. Chłopak się nie opierał. – ...ale raczej niegroźni.

Po chwili stanął obok nich jego brat, najwyraźniej czując, że niebezpieczeństwo rzeczywiście minęło. Bernadeta zawsze uważała go za lekkiego tchórza, nie mogła powstrzymać się przed rzuceniem mu niezadowolonego spojrzenia.

Miriam niepewnie odwróciła się w ich kierunku. Miała na sobie podziurawione dresy i koszulkę z wielką plamą na brzuchu, ciemny warkocz rozplątał się podczas szamotaniny. Z natury była dość wysoką dziewczyną, ale w porównaniu z braćmi wyglądała wyjątkowo delikatnie. Berni zrobiło się niedobrze na myśl, że wbrew zamierzeniom wciągnęła ją w świat, który nie traktował zwykłych ludzi łagodnie. Przyszła prawniczka nawet nie zdawała sobie sprawy, jaka tragedia jej groziła przed sekundą.

– Przepraszam, Miriam, chłopaki lubią mnie straszyć. Całkowicie przegięli.

Współlokatorka wydawała się nieprzekonana. Spoglądała to na dziewczynę, to na braci, najwyraźniej szukając rodzinnych podobieństw.

– Jak się tutaj dostaliście? Przecież nie przyszliście z Berni.

Konrad wzruszył ramionami.

– Weszliśmy oknem...

– Ha! – Bernadeta spróbowała go zagłuszyć parsknięciem. Perspektywa wdrapania się na trzecie piętro ciemną nocą raczej nie wydałaby się dla współlokatorki tak normalna, jak dla braci. – Przestań, bo Miriam ci jeszcze uwierzy! I tak wystarczająco ją wystraszyliście.

Otrzepała wymięte ubranie koleżanki.

– Dawno temu dałam im klucze – ponownie skłamała wyciskając na ustach niezręczny uśmiech, jakby chciała przeprosić za trzymanie tego w tajemnicy. – W międzyczasie się pokłóciliśmy, więc nie sądziłam, że kiedyś mnie odwiedzą. Musieli czatować w pokoju przez ten cały czas.

Miriam obrzuciła braci podejrzliwym spojrzeniem, choć na szczęście na jej twarzy niepewność zaczynała ustępować irytacji.

– Jesteście strasznie dziwni, wiecie o tym? Jeśli chcieliście zrobić jej niespodziankę, mogliście mnie przynajmniej uprzedzić, nie robiłabym z siebie idiotki.

– Następnym razem będziemy się z tobą konsultować – obiecał Konrad sarkastycznym tonem.

Jego wzrok skupiony na Miriam wydał się Berni nawet bardziej niepokojący niż minione zamieszanie. W sztucznym świetle żarówki przypominał leśnego upiora czającego się na ofiarę.

– Jeszcze raz przepraszam – powiedziała, nienachalnie kierując współlokatorkę w stronę wyjścia. – Obiecuję, że nie będziemy przeszkadzać. 

– Zostawimy cię samą, abyś przebolała zrobienie z siebie idiotki – dodał Konrad. – I tak musimy się gdzieś wybrać.

Berni nie skomentowała tego, choć nie mogła się powstrzymać przed trzaśnięciem drzwiami za wychodzącą Miriam. Zrzucenie z ust nieszczerego uśmiechu sprawiło niemal taką samą ulgę, co zdjęcie stanika po całym dniu użerania się z wbijającymi fiszbinami. Odwróciła się do braci z grymasem na twarzy.

Stali w tym samym miejscu na środku pokoju – Konrad z rękami butnie założonymi na piersi, Teo z odchyloną w tył głową, jakby wciąż próbował się uspokoić.

Berni westchnęła i schyliła się po więcej lawendy.

– Nie muszę wam chyba mówić, co by było, gdybyście skrzywdzili osobę postronną – burknęła, wręczając Teo bukiecik fioletowych gałązek.

– Chciała nas zaatakować. Poza tym Teodor ma taryfę ulgową.

– Powinien być pilnowany bardziej niż inni. Jest teraz jednym z nas – Berni powiedziała z naciskiem, próbując sprowokować Teo do spojrzenia w jej kierunku. Owszem, czuła się współodpowiedzialna za to, kim się stał, ale nie mogła pozwolić, by atakowanie zwykłych ludzi uchodziło mu na sucho.

Chłopak podniósł wzrok – czysty, ludzki, w którym wcale nie było wyrzutów – i w końcu się odezwał.

– Lepiej chodźmy porozmawiać w jakimś bezpieczniejszym miejscu – zaproponował spokojnie. – Nie chciałbym przypadkiem wygryźć dziury w twojej podsłuchującej koleżance.

***

Na zewnątrz pierwsze, co rzuciło się Berni w oczy, to księżyc – ogromny, jasny i niemal całkiem okrągły. Zabawne, że wcześniej nie zwracała na niego uwagi. 

Gdy już uświadomiła sobie, że zbliża się pełnia, niespodziewany atak Teo okazał się zrozumiały. Tym bardziej jednak z niepokojem spoglądała w jego kierunku, oczekując najmniejszych objawów przemiany.

Wolałaby nigdzie nie wychodzić z braćmi, szczególnie, że na dworze mroźny blask księżyca tylko podnosił jej włoski do pionu, nie miała jednak wyboru. Trzęsła się z zimna, mimo puchowego płaszcza, nie rozgrzał jej nawet trening zafundowany przez braci. Chłopcy bowiem gnali przed siebie ulicami miasta, a ona musiała niekiedy truchtać, żeby dotrzymać im kroku.

– Gdzie my w ogóle idziemy? – marudziła pod nosem, chowając głowę w szalik. Nie miała odwagi bezpośrednio zgłosić jakichkolwiek obiekcji.

Był dopiero październik, ale pogoda postanowiła zabawić się tej nocy w zimowy zwiastun. Berni ciarki przeszły po plecach na myśl, że ten mróz mógł wcale nie pochodzić z przyczyn naturalnych.

Co powodowało obniżenie temperatury? Drogę uprzykrzała sobie wyliczaniem: błędnica i martwiec, zjawy, a nawet gorzej – Mróz lub Jurata.

Musiała przywoływać się do porządku, żeby panika nie wzięła góry. Jej niepokój był irracjonalny. Owszem, pozostawała ostrożna przez te cztery lata życia na własną rękę, ale nigdy nie obawiała się ataku nadnaturalnej istoty. Słowiańskie demony bywały złośliwe, lecz Zrzeszenie trzymało je w karbach.

A jednak było coś mistycznie niepokojącego w podążaniu pustym miastem razem z dwoma chłopakami, którzy przypominali o porzuconym świecie. Zwłaszcza, że jeden z nich sam stanowił zagrożenie większe niż większość podrzędnych demonów.

– Gdzie idziemy? – powtórzyła głośniej, podbiegając do braci.

– Do motelu – odpowiedział w końcu Konrad, stawiając kołnierz kurtki. Z jego ust ulatywały blade obłoczki, a twarz rumieniła się z zimna. Na ten widok Bernadeta podziękowała w duchu za szalik.

Z drugiej strony Teo wcale nie wydawał się przejęty chłodem. Może dzięki temu, że miał na sobie strój bojowy, a może była to zasługa klątwy, dziewczyna sama nie wiedziała.

– Zatrzymaliście się w motelu?

Bracia najwyraźniej założyli, że było to pytanie retoryczne, bo żaden nie kwapił się do odpowiedzi. Berni musiała cierpliwie poczekać, aż oddalą się od centralnej części miasta, gdzie budynki nie wznosiły się nad ziemią wyżej niż jedno piętro, a krajobraz stał się bardziej szary i przerzedzony. Okazało się, że motel położony był niemal poza miastem. W pewnym momencie wyszli na drogę, sąsiadującą po jednej stronie z tonącym w mroku polem, nad którym niebo przybierało kolor przydymionego szafiru.

Doszli do podłużnego budynku, wyglądającego jak nieudana imitacja staropolskiego dworku i dopiero tam bracia się zatrzymali. Wymienili się spojrzeniami, po czym Teo bez słowa ruszył wzdłuż ściany budynku i zniknął w ciemnościach. Konrad poprowadził Bernadetę do środka, niczego jej nie wyjaśniając.

Motel okazał się malutki. Wejście skromnie umeblowano: biurko, na którym przysypiała jakaś kobieta, opatrzone zostało zabezpieczającą ścianką z pleksy, za nią pochylały się regały wypchane segregatorami i papierzyskami. Konrad nawet nie zerknął w tamtym kierunku, ruszył ciemnym korytarzem, w którym cisza wydawała się lepić do ścian niczym pajęczyna. Berni bała się głośniej przełknąć ślinę, poddana zaklęciu tego miejsca.

Zatrzymali się przed drzwiami opatrzonymi plakietką z numerem 013. Konrad otworzył je sprawnie. Szczęk zamka rozerwał ospałą ciszę, wywołując u dziewczyny serię dreszczy. Zaczynała się obawiać, że nie były to tylko irracjonalne wrażenia, ale czekało ją tej nocy coś niedobrego.

Zawsze słuchaj swoich przeczuć – powtarzała babcia.

Wchodząc Konrad od razu zapalił światło, dzięki czemu Berni mogła szybko rozejrzeć się po pokoju. Nie był on zresztą wielki i wystarczył jeden rzut oka, by zauważyć drzwi do łazienki, kremowe gołe ściany, dwa proste łóżka, z czego jedno skotłowane, szafki nocne, a na koniec fotel w rogu pomieszczenia.

Bernadeta jednocześnie poczuła rozczarowanie, bo naprawdę spodziewała się zastać coś niezwykłego w pokoju, oraz ulgę, że złe przeczucia były tylko wytworem wyobraźni.

Ale Konrad również wyglądał na skonfundowanego. Rozejrzał się po pokoju, po czym podbiegł do skotłowanego łóżka.

– Alek!

Ze zdziwieniem patrzyła jak podciąga z podłogi ciało młodego chłopaka. Potrzebowała dwóch chwil, żeby uzmysłowić sobie, że był nim właśnie Aleksander, młodszy brat Konrada i Teodora.

Natychmiast podbiegła, by pomóc wciągnąć półprzytomnego chłopaka na łóżko.

Ostatnim razem, gdy go widziała, był jeszcze niskim i chudym czternastolatkiem. Teraz musiał mieć lat osiemnaście. Urósł, możliwe, że zrównał się z Konradem, nabrał też ciała, jak przystało na wojownika. I jak przystało na wojownika, był ranny. Przez rozerwaną koszulę widziała bandaże i siniaki, a skóra okazała się gorąca niczym piec.

– Co się stało? – wysapała, zrzucając ciężar chłopca na poduszki. Jęknął niezrozumiale i zapatrzył się półprzytomnie w sufit.

– Teodor go pogryzł.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top