11. Do czego lepiej nie wracać


Tego dnia Berni dostrzegła, że zaczynały kwitnąć konwalie.

Wyobrażała sobie nadejście maja, kiedy jaśmin wybuchnie słodką wonią, a białe kwiaty zaleją polankę niczym weselny tren, bo myślenie o miłych rzeczach pomagało znieść szczypiący ból podczas pracy.

– Pamiętaj, żeby obrywać uszkodzone liście – upomniała mama.

Rozłożyły sobie koc nieopodal studni, aby nacieszyć się słońcem. Berni dopiero co wróciła ze szkoły, mama przywitała ją koszem piknikowym i drugim, pełnym świeżo nazrywanych pokrzyw, które zamierzała użyć do magicznych wywarów.

– Babcia mówiła, że jesteśmy jak pokrzywy – wspomniała nastolatka.

Mama z niewiadomego powodu ściągnęła wargi w wąską kreskę.

– To znaczy?

– Chodziło o wiedźmy. Są niepozorne, ale mogą zadać dużo bólu, a przy odpowiednim zastosowaniu pomogą ze wszystkim.

– Berni... – mama westchnęła ciężko, odkładając na chwilę parzące łodygi.

Jej dłonie były czerwone i pokryte pęcherzykami. Bernadeta zastanawiała się kiedyś, czemu nie mogą pracować w rękawiczkach. Z biegiem czasu zrozumiała, jak ważne było bezpośrednie połączenie z naturą, a dzięki tej świadomości ból wydawał się znośniejszy.

– Babcia może mówić rzeczy, które brzmią fajnie, ale nie zawsze należy ich słuchać – stwierdziła kobieta, odgarniając córce kosmyki za ucho. Berni trochę wstydziła się takich emocjonalnych gestów, miała w końcu szesnaście lat! Na szczęście chłopaków nie było w pobliżu.

– Czemu? Babcia umie świetne rzeczy. Gdy opowiedziałam jej o plotkach Elizy na mój temat, pokazała mi, jak rzucać śmierdzącą klątwę. Przez tydzień nikt nie zbliżał się do tej jędzy. Konrad i Teo strasznie się z tego śmiali.

– Inni ludzie rozwiązują problemy w łagodniejszy sposób – wyjaśniła kobieta. – Czary potrafią wyrządzić ogromną krzywdę.

– Daj spokój, mamo, Eliza tylko przez chwilę nie miała z kim gadać. Już nie śmierdzi.

– Ale kiedyś babcia może pokazać ci zaklęcia, które nie zniknął po tygodniu – głos mamy odrobinę stwardniał, przywołując Berni do porządku. – Fakt, że możemy rzucać potężne klątwy, nie znaczy, że powinniśmy to robić.

– Przestań mącić dzieciakowi w głowie – burkliwy głos rozległ się tuż obok.

Obie z mamą spojrzały zaskoczone na babcię, która wyszła z lasu i zatrzymała się nieopodal studni. Przez ramię przewieszoną miała szmacianą torbę z nadrukiem kruka, którą zabierała, ilekroć szła do miasta.

Ku zaskoczeniu Bernadety, obok niej stał Teo – dumnie wyprostowany i milczący. Nie patrzył na koleżankę, tylko na pokrzywy w jej rękach. Miał na sobie czarny, przylegający mundur, który zazwyczaj nosił jego ojciec i inni Strażnicy – na chłopaku nigdy jeszcze go nie widziała. Wyglądał w nim... strasznie dorośle.

– Rozmawiałam z Gabrielem – oznajmiła babcia, spoglądając na córkę twardym wzrokiem. – Już wszystko postanowione, Berni odprawi rytuał.

Dziewczyna zerwała się z koca, nie mogąc opanować ekscytacji.

– Rytuał! W końcu mnie nauczycie? Jaki rytuał?

Do tej pory tylko raz obserwowała, jak babcia z mamą odprawiały rytuał. Było to wyjątkowo upalnego lata. Obie kobiety ubrały się w białe suknie z haftowanymi kwiatami na rękawach i śpiewały unisono do nieba pieśni, tańcząc wokół wyschniętej studni.

To był hipnotyzujący widok. Berni wydawało się, jakby przez moment babcia i mama zamieniły się w leśne duchy: nierzeczywiste i piękne. Na samą myśl, że mogłaby wyglądać tak samo...

Zerknęła mimowolnie na Teo, czerwieniąc się po końcówki uszu. Czy mógłby obserwować, jak przeprowadza rytuał? To byłoby wspaniałe, gdyby zatańczyła z gracją wokół studni, a on przyglądał się temu z zachwytem.

– Nie ma mowy – stanowczy głos mamy wyrwał Bernadetę z marzeń. Kobieta szarpnęła nastolatkę za ramię, również wstawszy z ziemi. – Berni jest zdecydowanie za młoda. Jeśli umyśliłaś coś sobie z Gabrielem, to sama przeprowadź rytuał.

– Mamo – jęknęła zażenowana dziewczyna – ale ja bym chciała...

– Nie odzywaj się teraz – upomniała ostro nastolatkę, po czym ponownie zwróciła się do babki. – Nie wyrażam zgody.

– Dobrze, że nie jesteś jedynym opiekunem – staruszka prychnęła podchodząc bliżej. Rzuciła torbę na koc, przez co wysypały się z niej papiery. Berni nawet nie miała szansy na nie spojrzeć, bo mama z przerażeniem zgarnęła je do siebie.

– Jak mogłaś? – spytała, gniotąc dokumenty w dłoniach.

Bernadeta nie wiedziała, co się dzieje. Miała ochotę podejść do Teo i zabrać go jak najdalej od tej bezsensownej kłótni i przeprosić za całą szopkę. Lecz chłopak wciąż na nią nie patrzył, nie mogła mu nawet posłać głupawego uśmiechu.

– Wychowywałam Berni tak samo, jak ty – zauważyła zimno babcia. – Odpowiadam za nią. To nasza krew, musi nauczyć się rytuałów.

– Ale czemu akurat tego? Teodorze, zgodziłeś się?

Chłopak poczerwieniał i tylko zerknął na mamę Bernadety, szybko jednak odchylił głowę w tył, jakby chmury leniwie przepływające po niebie stanowiły ciekawszy widok. Berni zaczynała się niepokoić. O co im wszystkim chodziło?

– Teo, to jest klątwa – ciągnęła mama nastolatki, dobitnie podkreślając ostatnie słowa. Zawsze emanowała pewnym urzekającym zdecydowaniem, więc szybko przyciągnęła wzrok chłopaka z powrotem. – Nieodwracalna klątwa, która zamieni cię w potwora. Wilkołaki należą do demonów.

Berni aż drgnęła zaskoczona. Słyszała co prawda o wilkołakach mnóstwo zmyślonych bajek ze szkoły, nie miały jednak nic wspólnego z rzeczywistością. Babcia raz opowiedziała jej, jak było naprawdę. O przeraźliwych bestiach, o rzeziach, jakich dopuszczały się zdziczałe wilkołaki i o krucjatach organizowanych przez Zrzeszenie, aby je neutralizować.

– Przecież one już nie istnieją – wtrąciła nieśmiało.

– Berni, proszę cię! Nie odzywaj się.

– Możesz stworzyć wilkołaka, dzieciaku, jeśli chcesz – rzuciła babcia z zachęcającym uśmiechem. – My to potrafimy.

– Teodorze! Nie możesz się zgodzić – jęknęła zdesperowana mama.

Chłopak mimo rumieńca przybrał stanowczy wyraz twarzy. Wyglądał bardzo przystojnie, kiedy się tak skupiał.

– To wielkie wyróżnienie – stwierdził, prostując dumnie pierś. Ręce drgały mu jednak niespokojnie, jakby chciał szybko znaleźć sobie jakieś uspokajające zajęcie. Zazwyczaj miał w kieszeniach gumki recepturki na takie okazje, ale ciasny mundur wyglądał na taki, w którym nie można było nosić zbędności. – Nie każdy przejdzie rytuał. Poza tym, będę mógł ochraniać rodzinę.

– Nie ma o czym dyskutować, Bogna – stwierdziła babcia, niezbyt delikatnie ciągnąc Berni za rękę.

Nastolatka potknęła się, na szczęście Teo w porę ją przytrzymał, w końcu zwracając na nią spojrzenie. Uśmiechnął się lekko, jakby chciał powiedzieć, żeby się nie martwiła, choć jego oczy wydawały się czarnymi dziurami. Był przestraszony.

– W letnie przesilenie, Bernadeto, zobaczysz, co to znaczy mieć w sobie krew Baby Jagi – oznajmiła babcia.

***

– Gdy pada, czuję mrowienie w całym ciele – zdradziła Berni, leżąc obok mamy na hotelowym łóżku.

W pokoju panowała ciemność, którą rozpraszało tylko wpadające przez okno blade uliczne światło. O szybę uderzały krople deszczu, ścienny zegarek spokojnie tykał. To był bardzo leniwy wieczór, choć ani Berni, ani jej mama nie mogły zasnąć.

– Wiedźmy czerpią energię z natury – przypomniała kobieta, otulając się ciaśniej kołdrą. Miała przymknięte oczy, lecz głos rozbudzony. – Deszcz może cię doładowywać. Pamiętasz, jak byłaś mała i podczas burzy tańczyłaś po całej chacie? Rozpierała cię energia.

To było miłe wspomnienie. Babcia często się do niej przyłączała, jeśli nie parzyła akurat żadnych wywarów. Wirowały na bosaka, a krople deszczu im przygrywały niczym najlepsza orkiestra.

– Niedługo moje osiemnaste urodziny – zaczęła niepewnie dziewczyna po dłuższej chwili ciszy. Nie była nawet pewna, czy mama już nie zasnęła. Bogna mruknęła jednak ponaglająco.

– Chciałabym zobaczyć się z babcią.

Natychmiast poczuła, jak mama obok sztywnieje. Kobieta otworzyła oczy i zapatrzyła się w córkę poważnym spojrzeniem.

– Wolałabym nie.

– Ty też za nią tęsknisz – zauważyła Berni, podnosząc się na łokciu. – Poza tym, gdybyśmy wpadły na chwilę i zachowały ostrożność, Strażnicy nawet nie zauważyliby, że tam byłyśmy.

Mama również podciągnęła się w górę. W jej oczach tęsknota i ból mieszały się ze strachem.

– Berni, zarobiłam trochę pieniędzy i szczerze mówiąc myślałam o czymś zupełnie innym. Mogłybyśmy wyjechać za granicę.

– Co?!

Bernadeta całkowicie się podniosła, odrzucając kołdrę na bok.

– Gdzieś dalej, żeby miejscowe Zrzeszenia się nami nie przejmowały – ciągnęła mama. – W Azji mają mnóstwo własnych problemów na głowie, mogłybyśmy się tam zaszyć na dłużej.

Ukrywały się już od niemal dwóch lat, ale Berni nigdy nie brała pod uwagę ucieczki poza Polskę. Dla zwykłych ludzi wyjazd nie stanowił problemu, lecz dla wiedźm... to byłoby jak przenoszenie wilka na pustynne, afrykańskie tereny. Zabójcze. Powinny trzymać się swojego środowiska.

– Oczywiście, najlepiej, gdybyśmy zostały w tej części Europy, nasza magia z pewnością by nie osłabła – przyznała Bogna, jakby czytając w myślach córki. – Ale wciąż musiałybyśmy uciekać jak do tej pory.

Berni chciała stanowczo zaprotestować, choć jakaś jej część również czuła się już zmęczona ciągłym chowaniem. Zanim jednak cokolwiek powiedziała, włoski na jej rękach podniosły się ostrzegawczo.

Instynktownie chwyciła mamę za rękę i wyciągnęła ją z łóżka.

– Coś jest nie tak – szepnęła, próbując zapanować nad narastającą paniką.

Zawsze ufaj instynktom – powtarzała babcia. Szczególnie, że trudno było je zignorować. Berni miała wrażenie, że po jej plecach jeździł walec z kolcami, dziwiła się, że jej mama nie czuje tego samego. Mimo jednak, że Bogna nie została zaalarmowana przez wewnętrzny system wczesnego ostrzegania, nauczyła się przez te lata ufać intuicji córki. Kobieta bez słowa podbiegła do okna i wychyliła się ostrożnie zza firanki.

– Nie możemy tu być – stwierdziła Berni wsłuchując się w wewnętrzny głosik. Gdy spoglądała na drzwi, przez panikę przedzierała się smużka nadziei.

– Samochody – burknęła Bogna, pochmurniejąc. – Znaleźli nas.

Berni nie potrzeba było więcej. Nawet nie przejmowała się pozostawionymi rzeczami – w samych skarpetach oraz znoszonej piżamie w misie wybiegła na korytarz.

Hotel tonął w mroku i ciszy. Nastolatka miała wrażenie, że zanurza się w jeden ze swoich męczących koszmarów, podczas których uciekała opustoszałymi ulicami miasta przed Strażnikami. Tylko to był nowy scenariusz: deszczowa noc, opuszczony budynek i ciągnące się w nieskończoność korytarze.

W całkowitej ciszy prowadziła mamę tam, gdzie czuła się spokojniej: lewy korytarz, schody przeciwpożarowe, w górę, prawy korytarz. Coś jej mówiło, że nie ma drogi w dół, zostały odcięte.

– Musimy się gdzieś schować – stwierdziła jej mama, uświadamiając sobie, że nie znajdą w ten sposób drogi ucieczki.

Niemal w tym samym czasie doszedł do nich skrzypiący odgłos. Kroki, które po nim nastąpiły nie mogły być ciche – to były ciężkie, bitewne buty co najmniej kilku osób.

Mama doskoczyła do pierwszego mijanego akurat pokoju. Był zamknięty, ale drzwi szybko ustąpiły po nakreśleniu śliną znaku otwierania. Wpadły do środka, już nie przejmując się zachowaniem ciszy.

Berni od razu zaczęła kreślić na drzwiach od wewnątrz znak zamknięcia, podczas, gdy Bogna rozglądała się panicznie po pokoju. Był bardzo podobny, do tego, w którym się zatrzymały, identycznie umeblowany, więc i w nim nie było gdzie się schować: jedynie duża szafa pomieściłaby matkę z córką, lecz stanowiła zbyt oczywisty wybór.

– Musimy jakoś uciec – jęknęła kobieta, ryzykując podejście do okna.

Otworzyła je i wyjrzała na zewnątrz, nie przejmując się deszczem, który momentalnie ochlapał jej twarz i skleił włosy w pojedyncze kluski. Berni miała wrażenie, że w jej oczach pojawił się szaleńczy błysk. Bogna była ubrana tylko w zwiewną koszulę nocną; wychylając się z okna z desperacją wymalowaną na twarzy, przypominała porzuconą kochankę oglądającą się za ukochanym. – Spróbujemy zejść po rynnie – zawyrokowała.

– Jest za ślisko – jęknęła Berni, lecz kobieta jej nie słuchała. Przysiadła na parapecie. – Mamo...

– Zabijesz się – warknął z tyłu dziwny, półludzki głos.

Obejrzały się niby na zawołanie. W drzwiach, jakby zaklęcia ochronne nie stanowiły dla niego żadnego problemu, górował Teo - ciemny i straszny. Widać było zarys jego postaci ubranej w mundur Zrzeszenia, oraz świecące w ciemnościach oczy, ostrzegające przed bliską przemianą. Ostatni raz, gdy Berni je widziała, przepełniała je nienawiść, a zęby wilkołaka zaciskały się na jej ramieniu.

– Uciekaj! – krzyknęła matka.

Bernadecie nie trzeba było powtarzać. Skoczyła w bok, aby łóżko oddzieliło ją od napastnika, choć ten ruch nie na długo mógłby jej pomóc. I rzeczywiście, Teo nie wydawał się przejęty. Jednym ruchem odsunął spanie, jakby ważyło tyle co tekturowe pudło.

– Nie macie drogi ucieczki – zauważył niemal znużonym tonem. – Skończmy już tę zabawę.

Zrobił krok do przodu, a gdy Berni chciała umknąć mu pod pachą, jak robiła w dzieciństwie wielokrotnie, przewidział jej ruch i zgarnął w pędzie niby niesfornego dzieciaka.

To było takie dziwne znaleźć się w uścisku kogoś, kogo zapach niegdyś stanowił kwintesencję bezpieczeństwa, a zmienił się symbol strachu. Pachnące wiatrem i deszczem ramiona ścisnęły ją mocno, tak, że nie mogła się ruszyć.

Jej serce zaczynało pompować panikę do całej reszty ciała. Pochyliła się nad dłonią chłopaka, którą nie ochraniał bojowy kaftan, i wgryzła się, aż poczuła na języku krew. Nie wiedziała, czy Teo to w ogóle poczuł, z pewnością jednak był zaskoczony. Puścił ją, dzięki czemu mogła doskoczyć do okna.

Jej mama w tym czasie wygrzebała ze stanika niepozorną fiolkę. Ręce jej się trzęsły, lecz odkorkowała ją i gdy wilkołak ponownie zbliżył się do Berni, Bogna ochlapała go przeźroczystym płynem.

Tym razem musiał poczuć ból. Warknął, cofając się do drzwi, z jego munduru uniosły się smużki dymu, widoczne mimo ciemności. Serce nastolatki się ścisnęło. Chociaż bała się chłopaka, nie chciała, żeby działa mu się krzywda.

– Rynna jest po prawej stronie – ponagliła mama, szeroko rozwierając okno. – Strażników nie widać na dole...

– Berni, nie! – krzyknął chłopak chrapliwie, podnosząc się z kolan. Chwiał się, jakby nie do końca widział, gdzie idzie. – Zabijecie się.

Zawsze, gdy wchodzili z Konradem na wysokie drzewa, mówił to samo. Zabijecie się. Nigdy do tego nie doszło, ale Teo nieustannie się martwił. Berni sama nie sądziła, aby schodzenie po rynnie w deszczu było dobrym rozwiązaniem, ale mama już wychylała się przez okno...

Poślizgnęła się między jednym a drugim mrugnięciem. Nastolatka zareagowała instynktownie. Skoczyła do przodu i w ostatniej chwili złapała rękę kobiety – ciężar wyszarpnął ją z ramy okna i o mały włos nie spadłyby razem w przepaść. Niespodziewanie jednak ręce Teo chwyciły asekuracyjnie Bernadetę od tyłu.

– Cholera.

Połowicznie zwisała z okna, trzymana za uda przez wilkołaka, z przodu obarczona ciężarem matki. Nawet nie miała czasu myśleć o absurdzie sytuacji, bo ręce mamy, mokre i śliskie od deszczu, zaczęły jej się wymykać.

– Mamo! – wrzasnęła spanikowana.

Spojrzała w znajome, zielone oczy, które kilka godzin wcześniej śmiały się do niej beztrosko. Tym razem były szeroko otwarte. Berni miała wrażenie, że coś przeskoczyło w nich, w momencie, gdy dłonie się rozplotły. Przeraźliwy wrzask przetoczył się po ulicy, by po dwóch sekundach gwałtownie ustać. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top