Vitré
Poranek był chłodny. Miriam ciaśniej owinęła się cienkim płaszczem, narzuconym na ramiona. Letnie, zimne mgły unosiły się pasmami nad łąkami, a słońce oświetlało pajęcze nici ozdobione kroplami rosy. Szła brzegiem drogi. Błoto, które na niej zalegało, co jakiś czas było rozjeżdżane przez mijające ją powozy, spieszące na targ do miasteczka.
Kilkudniowe ulewy zatrzymały prace prowadzone w opactwie. Wody jeziora nieznacznie podniosły się, zalewając piwnice, w których hrabia zamierzał trzymać beczki z calvadosem. On i jeszcze dwóch mężczyzn, przez kilka godzin szukali przecieku, a kiedy go znaleźli, ciężko pracowali, żeby zabezpieczyć piwnice przed ponownym jej zalaniem.
Zauważyła, że hrabia de Saint — Chasseur należał do tych przedsiębiorczych mężczyzn, którzy potrafią zrealizować każde podjęte przez siebie ambitne plany. Usłyszała od Colett, że to na morzach południowych, zdobył swój majątek.
Tak rozmyślając, zatrzymała się na rozstaju dróg. Miała do wyboru. Albo pójść na skróty przez las wąską ścieżką, albo tą główną, dłuższą drogą wzdłuż ściany lasu. Skróty były kuszące, bo las kończył się niemal pod samymi murami Vitré*.
Nie była bojaźliwa i nie wierzyła w duchy, lecz krzyże powrastane w drzewa budziły w niej uczucie lęku. Martwa cisza zalegała przestrzeń, w której nie śmiał się odezwać żaden ptak. Mieszkańcy Vitré nazywali to miejsce „diabelskim cmentarzem” i wierzyli, że jest nawiedzone.
Legenda mówiła o młodej, pięknej dziewczynie z Vitré, którą pozostałe zazdrosne mieszkanki, oskarżyły uwodzenie czarami mężów i narzeczonych. Przerażona zarzucanymi jej pomówieniami, uciekła do lasu. Tam ukryła się w wydrążonym pniu drzewa. Jednak prześladowcy znaleźli ją w jej kryjówce i uwięzili w niej na zawsze. Mówią, że wciąż jest w tym drzewie, a jej żałosne zawodzenie słychać podczas wietrznych i burzliwych dni. Ktoś usłyszał, jak dziewczyna rzuca klątwę na miasteczko. By się przed nią bronić, niemal na każdym drzewie powieszono krzyż.
Przeszła tą ścieżką tylko raz. Z ciekawości. Dzień był jasny i pogodny. Weszła do lasu cicho, podśpiewując. Im głębiej wchodziła, tym mocniej czuła niepokój. Pomimo pięknego dnia i przedzierającego się przez gałęzie światła, nie słyszała w tym miejscu ptaków. Nie przeleciał obok niej żaden, nawet najmniejszy owad. Cisza przytłaczała i niemal raniła uszy. Słyszała tylko swój oddech i czuła jak jej serce bije coraz mocniej, od narastającego w niej strachu. Oglądała się coraz częściej za siebie, mając przeświadczenie, że zza każdego drzewa, coś lub ktoś ją obserwuje. Ogarniało ją uczucie lęku i paniki, z którym nie potrafiła już walczyć. W końcu skapitulowała. Pamiętała, jak zebrała spódnicę i niemal pędem, przebiegła resztę drogi, mając wrażenie, że coś ruszyło za nią w pogoń.
Obiecała, że już nigdy więcej nie przejdzie przez ten las i teraz też tego nie zrobi. Ruszyła przed siebie głównym traktem, kiedy jedna z furmanek zatrzymała się obok niej.
— Panienka idzie do miasteczka?
Osłoniła dłonią oczy przed słońcem, by przyjrzeć się woźnicy. Starszy, szpakowaty mężczyzna spoglądał na nią z góry. Błękitne oczy patrzyły, śmiało i prostolinijnie. Obok siedział niespełna dziesięcioletni chłopiec o jasnych włosach i równie niebieskich oczach.
— Tak.
— To niech panienka wsiada.
— Nie chcę robić kłopotów.
— A jaki tam kłopot — machnął ręką.
Przez kilka chwil nie mogła się zdecydować, ale perspektywa wygodnej jazdy powozem, wygrała.
— Dziękuję.
— Zmiataj do tyłu. Już! — mruknął na chłopca, widząc jego opieszałość. Ten spojrzał na Miriam ze złością, ale posłuchał mężczyzny i usadowił się na koszach pełnych młodej marchwi, buraków i cebuli.
Woźnica skubnął konia lekko batem po zadzie. Wozem szarpnęło i ruszyli w dalszą drogę. Ciemna ściana lasu wciąż była nieprzeniknioną gęstwiną, ale łąki z wysokości kozła, na którym siedziała, wyglądały bajecznie. Rosa, która je pokrywała, mieniła się delikatnymi kolorami tęczy.
— Idziesz do miasteczka spotkać się z chłopakiem?
Miriam lekko obróciła głowę i spojrzała w stronę, z której dobiegł ją cieniutki głosik. Drobna dziewczynka o potarganych jasnych, długich włosach, spoglądała na nią z ciekawością w jasnoniebieskich oczach. Nie zauważyła jej wcześniej.
— Lucie, zachowuj się! Nie wypada pytać o takie rzeczy! Niech, panienka wybaczy — mężczyzna zwrócił się do Miriam.
— To nic złego, że zapytała — uśmiechnęła się do małej.
— Masz piękne włosy — nieśmiało pogładziła Miriam po warkoczu.
— Twoje też są piękne.
— Możliwe, ale nie tak ładnie zaplecione.
— A chcesz mieć taki sam warkocz?
Lucie z entuzjazmem pokiwała głową.
— Tatko? Mogę? — spojrzała błagalnie na ojca. Mężczyzna uśmiechnął się i skinął głową. Przesunęła się odrobinę, a dziewczynka usiadła obok niej.
Miriam łatwiej było zabawić małe dziecko rozmową, niż prowadzić konwersację z nieznajomym mężczyzną siedzącym obok. Jemu to jednak najwyraźniej nie przeszkadzało. Zerkał to na drogę, to na córkę i cieszył się jej małą radością.
Miriam rozczesała palcami jej miękkie i delikatne włosy, by chwilę później dobierając pasmo po paśmie, zapleść je tak jak ją uczyła Colett. Zakończyła splatanie warkocza, własną szafirową aksamitką, której kolor pięknie odcinał się od jasnych włosów Lucie.
— Dziękuję! — pisnęła, zachwycona swoją nową ozdobą. — Tatko popatrz, tylko! Jean zobacz co mam!
Naburmuszony chłopiec popatrzył na siostrę i wzruszył tylko ramionami.
Pierwsze uderzenia kopyt konia o bruk, przerwało radosne szczebiotanie dziewczynki. Miriam podniosła głowę i z niezmiennym zachwytem, podziwiała budowlę, która ukazała się jej oczom. Jechali kamienną drogą wzdłuż murów potężnego zamku, którego wieże okryte spiczastymi dachami wyglądały, jak ostrza wymierzone wprost w niebo. Na jego murach straż trzymali żołnierze w królewskich barwach.
Spojrzała na dzieci, które najwyraźniej widziały zamek po raz pierwszy w życiu. Rozdziawione buzie wyrażały podziw i zdumienie na widok tak ogromnej budowli.
Ona sama za każdym razem była pod jej wrażeniem. Czasem wyobrażała sobie, jak przez bramę wyjeżdża orszak rycerski, a tam gdzieś w górze, ktoś żegna go zasmuconym spojrzeniem.
Wóz wjechał przez bramę i przeciskał się wąskimi uliczkami. Domy pochylające się nad brukiem wyglądały jak kamraci wracający z hucznej zabawy. Ich pobielone ściany były poprzecinane pionowymi grubymi, czarnymi belkami, ozdobione oknami, w których połyskiwało słońce. Im bliżej było do targowiska, tłum bardziej gęstniał. Woźnica co chwilę pokrzykiwał na ludzi, którzy nieostrożnie przechodzili zbyt blisko wozu lub konia. Coraz głośniej było słychać muzykę i pokrzykiwania kupców, zachwalających swoje towary.
Mężczyzna zatrzymał wóz, a Miriam zgrabnie ześlizgnęła się z kozła.
— Nie przyjmę zapłaty! — zaprotestował, kiedy zobaczył, że dziewczyna rozwiązuje sakiewkę.
— Proszę przyjąć choć kilka groszy — prosiła.
— Dobry chrześcijanin zawsze pomaga potrzebującemu. Lucie, oddaj panience wstążkę.
Dziewczynka zrobiła smutną minę, ale widać była nauczona posłuszeństwa. Miriam szkoda zrobiło się dziecka.
— Czy ta wstążka może być zapłatą za podwózkę? — zapytała, widząc natychmiastową zmianę na twarzy Lucie, która popatrzyła błagalnie na ojca.
— No dobrze — zgodził się, patrząc to na córkę to na Miriam.
— Jeszcze raz dziękuję za pomoc — skłoniła się lekko, a wóz ruszył w stronę targowiska.
Przez chwilę patrzyła, jak chłopiec wraca na miejsce obok ojca, a mała Lucie macha jej rączką na pożegnanie. Odwdzięczyła się jej tym samym gestem i ruszyła w stronę apteki. Chciała kupić papier, atrament i kilka świec, poza tym czekało tam na nią coś jeszcze. Książka. Sama myśl o niej sprawiła, że uśmiechnęła się do siebie, pełna radosnego zniecierpliwienia.
Skręciła w jedną z wąskich uliczek, by wyjść na rynek pełen kolorowych straganów. Minęła rzeźnika, piekarnię i znalazła się pod dobrze utrzymanym domem. Napis nad drzwiami głosił, że jest we właściwym miejscu. Weszła do środka. Tu powitał ją zapach słodkiego pieczonego ciasta, wymieszany z zapachem ziół i czymś, czego nie potrafiła rozpoznać.
Zza lady pozdrowił ją starszy jegomość o czerwonej twarzy i dwóch podbródkach. Zapytała o książkę.
— A co, jeśli jeszcze nie dotarła? — pomyślała z niepokojem.
Mężczyzna przez chwilę marszczył krzaczaste, czarne brwi, przyglądając się jej z uwagą.
— A tak. Jest książka — powiedział. Wziął niewielką paczkę z półki i położył przed Miriam.
Nie mogąc opanować ciekawości, rozpakowała ją w aptece i z czułością pogładziła po ciemnobrązowej okładce, ozdobionej jedynie tytułem.
— Daniel Defoe Przypadki Robinsona Kruzoe* — przeczytała bezgłośnie.
— Czy panienka sobie jeszcze czegoś życzy? — usłyszała zniecierpliwiony głos aptekarza.
Wyrwana z radosnego podniecenia otrzymaną przesyłką, na wpół przytomnie spojrzała na mężczyznę stojącego przed nią.
— O co prosiła Colett? A tak — przypomniała sobie. Przyjaciółka skarżyła się na popękaną i suchą skórę dłoni. Zerknęła na swoje ręce. Też powinna o nie zadbać.
— Poproszę o małą buteleczkę oliwy z oliwek... nie dwie buteleczki — poprawiła się. — Siemię lniane, cztery świece, papier i atrament — wyliczyła.
Zebrała zakupione towary i ukryła w torbie przewieszonej przez ramię, pożegnała się z aptekarzem i wyszła na ulicę. Gwar, muzyka i kolorowy tłum przywabił ją na targowisko. Weszła w plątaninę straganów. Jakiś umalowany jak błazen chłopiec, zakręcił się dookoła niej i skłonił się dwornie. Uśmiechnęła się do niego i rzuciła mu drobną monetę. Zapach świeżych maślanych bułek przypomniał jej o śniadaniu. Kupiła jedną i skubiąc ją, rozglądała się dookoła siebie z ciekawością.
W niedzielny poranek rynek wypełniał się gwarem, kłótniami straganiarek i odgłosami wydawanymi przez kury, gęsi i owce. Miriam przechodziła od straganu do straganu, przyglądając się zachwalanym towarom. Była zaczepiana co krok i namawiana na kupno, a to pięknie zdobionego kubka z gliny albo śnieżnobiałej gęsi, która będzie doskonałą pieczenią na niedzielny obiad. Z uśmiechem odmawiała i szła dalej.
Jej uwagę przyciągnął stragan z kolorowymi materiałami na suknie. Kupony kolorowych, połyskujących w słońcu jedwabi i atłasów, aż prosiły się, by jej pogładzić palcami. Cieniutki batyst na delikatne koszule leżał pomiędzy lnem a grubą bawełną na gorsety.
Lubiła praktyczne, wygodne stroje i nie przywiązywała uwagi do ich wyglądu. Codzienne obowiązki, jakie wykonywała, raczej nie zachęcały do strojenia się, a mimo to jej uwagę przyciągnął piękny, jasnoszmaragdowy odcień jedwabiu. Zastanawiała się, jak by wyglądała w sukni o takim kolorze i co, by pomyślał na jej widok pewien ciemnooki mężczyzna, który bardzo dziwnie na nią działa. Nie chciała za nic w świecie, przyznać się do tego, że naruszył jej święty spokój i równowagę, jaką zaprowadziła w swoim życiu. Kiedy go spotyka czerwieni się, traci oddech i ledwo kontroluje swoje ciało.
— Zachowujesz się przy nim, jak słodka idiotka — skarciła się w myślach.
Uszycie sukni z takiego materiału kosztowałby niemały majątek, a jej nie stać było na tak rozrzutność, więc co ona sobie właściwie wyobraża? Mimo to ciężko jej było oderwać wzrok od materiału i jego koloru.
Kupiła zapas aksamitek, a płacąc za nie, usłyszała trzask bata i głośne przekleństwa. Zmarszczyła brwi i ruszyła w stronę miejsca, z którego dobiegł ją hałas. Jej oczom ukazał się przeładowany wóz, który ugrzązł w błocie, czerwony od krzyku mężczyzna i niewielka klacz. Ta pomimo wysiłków, jakie czyniła pod uderzeniami bata, nie mogła wyciągnąć wozu z błota. Miriam podeszła bliżej. To, co zobaczyła, przyprawiło ją o mdłości i wypełniło złością.
— Panie! — krzyknęła. — Przestań bić to nieszczęsne zwierzę! Zejdź z kozła i pomóż!
Kilka osób zatrzymało się, patrząc z zaciekawieniem. Mężczyzna nawet na nią nie zwrócił uwagi, tylko kolejny raz chlasnął batem koński zad. Skóra pękła, klacz zarżała z bólu, a w Miriam zagotowało się z wściekłości. Spojrzała po ludziach, ale nikt z gapiów nie miał najmniejszego zamiaru zareagować.
— Przestań! — wrzasnęła i weszła w błoto.
Ludwik przyjechał do Vitré wygodną czterokołową kariolką, by spotkać się z merem miasteczka, a towarzyszący mu Bertuccio zamierzał uzupełnić zapasy do spiżarni.
— Gaspard, zatrzymaj konie! — hrabia nakazał, woźnicy, widząc zamieszanie.
— Co tam się dzieje? — Bertuccio podniósł się z siedzenia. — To Miriam.
— Miriam? — Ludwik również wstał.
Zaskoczeni patrzyli na małą rozzłoszczoną istotę, zapadającą się po kostki w błocie, ale uparcie przedzierającej się w stronę powozu.
— Przestań! — krzyknęła ponownie.
— Odsuń się! — warknął, widząc, jak jakaś nieznana kobieta podchodzi do furmanki.
— Masz natychmiast przestać! — zażądała.
— Już ja cię oduczę wtrącania się w nieswoje sprawy! — giętka końcówka bata poleciała w stronę jej twarzy.
Miriam uchyliła się i zasłoniła otwartą dłonią głowę. Kiedy bat uderzył ją we wnętrze dłoni, ta odruchowo zacisnęła się na niej. Nie czując bólu, szarpnęła za bat, próbując go wyrwać mężczyźnie. Ten stracił równowagę i wpadł z mlaśnięciem w błoto, wprost pod nogi dziewczyny. Nieudolnie próbował się podnieść i uderzyć Miriam, ale poślizgnął się i przewrócił, wywołując tym ogólną wesołość. Nie myśląc o tym, co robi, połamała bat.
— Dość tego! — hrabia niemal wyskoczył z powozu. — Bertuccio, pomóż Miriam. Gaspard wóz trzeba wypchnąć z błota!
Woźnica zabezpieczył lejce, zeskoczył z powozu, ruszając za mężczyznami.
— Zranił cię? — usłyszała za sobą.
Obróciła się tak gwałtownie, jakby chciała go zaatakować. Na jej twarzy zobaczył wściekłość pomieszaną z bezsilnością i zaskoczeniem.
Bertuccio bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, wziął ją na ręce. Odruchowo objęła go za szyję, zaskoczona jego zachowaniem. Poczuła, jak otacza ją przyjemny cedrowy zapach, pomieszany z jakimś znajomym, słodkim aromatem. Wyniósł ją z błota i postawił na ziemi.
— Dziękuję — powiedziała, wbijając oczy w całkiem zniszczone błotem trzewiki.
Chyba tego nawet nie usłyszał, bo natychmiast dołączył do hrabiego i Gasparda. Razem wypchnęli wóz z błota, a Ludwik ku zaskoczeniu gapiów i właściciela wozu, zaczął wyprzęgać stojącą na drżących nogach klacz.
— Złodzieje! — rozdarł się na całe gardło jej właściciel.
— Ucisz go! — Ludwik wyjął z kieszeni surduta podłużne, skórzane etui i wybrał z niego kilka banknotów, które podał Bertucciowi.
Ten przez chwilę przyglądał się z wyraźnym obrzydzeniem, mężczyźnie leżącemu w błocie. Pieniądze wylądowały na jego brudnym surducie, a on pochwycił je łapczywie.
Miriam patrzyła, jak w ręce Bertuccia nie wiadomo skąd, pojawił się ostry nóż. Przeciął kilka pasków, połączył ze sobą, zarzucił rannej klaczy na szyję i delikatnie pociągnął za sobą.
Ta uwolniona drżąc podeszła do kariolki.
— Gaspard, zabierz pannę Miriam do pałacu — nakazał hrabia. — Wróć po mnie za dwie godziny.
— Pojadę z wami — rzucił od niechcenia Bertuccio, przywiązując klacz do powozu.
— A twoje zakupy? — Ludwik spojrzał na przyjaciela, lekko marszcząc jasne brwi.
— Później — Bertuccio, jakby od niechcenia wzruszył ramionami.
— Panie hrabio — spojrzała na Ludwika. — Dziękuję — powiedziała cicho i z onieśmieleniem, bo nagły obrót wydarzeń wprawił ją w zakłopotanie. Zerknęła ostrożne na hrabiego, ale ten tylko uśmiechnął się łagodnie. Gdyby nie to nagłe pojawienie się mężczyzn, to tak naprawdę nie miała pojęcia co, by zrobiła.
— Miriam — Bertuccio, wyciągnął rękę w jej stronę. Rzuciła mu spłoszone spojrzenie, ale podała mu dłoń.
Kiedy ich ręce zetknęły się, syknęła z bólu. Niemal wyrwała mu swoją dłoń. Uśmiechnął się przepraszająco. Wyjął z kieszeni pięknie haftowaną chusteczkę i owinął nią zranioną dłoń. Onieśmielona wsiadła do powozu, a siadając, wbiła spojrzenie w ubłocone koronki na sukni. Czuła zakłopotanie sytuacją, w jakiej się znalazła i zawstydzona wydatkiem, na jaki naraziła hrabiego.
Cichy i uspokajający głos przyprowadził Ludwika do jednego z boksów w stajni. Miriam klęczała obok jasnogniadej klaczy i smarowała jej pokaleczony zad.
— Co z nią? — zapytał, podchodząc bliżej.
Podniosła głowę i spojrzała na niego. Zobaczył w jej oczach smutek i rozżalenie.
— Jeśli do jutra się podniesie i coś zje, to będzie dobrze, ale jest słaba, zaniedbana i na dodatek źrebna. Jak można doprowadzić zwierzę do takiego stanu? — głos Miriam niemal się załamał.
Ludwik przyklęknął obok. Sierść klaczy była matowa, a całe ciało miała pokryte strupami lub
niezagojonymi ranami, do których teraz doszły kolejne. Pogładził konia po chrapach. Nie odezwał się, bo jemu też zabrakło słów.
— Ja zwrócę pieniądze, które pan za nią zapłacił — powiedziała cicho.
— Jakie pieniądze? Nic nie wiem o żadnych pieniądzach — zerknął na nią. Lekko otworzyła usta i spojrzała na niego zdumiona.
— Naraziłam pana, na kłopoty.
— Gdybym znalazł się tam chwilę przed tobą, zrobiłbym dokładnie to samo. Nie znoszę bestialstwa. Zbyt wiele widziałem go w moim życiu — odezwał się cicho.
— Może to jest powodem smutku, który miał w oczach — przeszło jej przez myśl.
Postępowanie hrabiego wprawiało ją w osłupienie na każdym kroku. Nie był taki jak inni arystokraci. Zimni, wyniośli czy cyniczni. Hrabia de Saint—Chasseur był przychylny, życzliwy i... ludzki.
Myśląc o tym, jak potoczyły się wypadki z dzisiejszego dnia, dokończyła smarować rany i zakręciła słoiczek z maścią. Wycierając ręce w fartuch, zrobiła to za mocno i uraziła zranioną dłoń. Syknęła, a Ludwik spojrzał na jej rękę.
— Boli?
— Nie — zaprzeczyła, choć tak naprawdę wnętrze jej dłoni pulsowało tak mocno, jakby miała w niej drugie serce. — No może trochę — przyznała z nieśmiałym uśmiechem.
— Powiem Bertucciowi, to da ci maść, która doskonale goi wszelkie rany i łagodzi obrzmienia.
— Już o to zadbał — powiedziała, pospiesznie odwracając wzrok.
Sięgnęła za siebie po kawałek marchwi, którą podsunęła klaczy. Ta jednak tylko ją powąchała i odsunęła głowę.
— Proszę, może pan spróbuje. Moje ręce czuć maścią.
Nie wzięła. Ludwik wrzucił marchew do żłobu i podniósł się z klęczek. Wyciągnął dłoń do Miriam i pomógł jej wstać.
— Jeszcze raz dziękuję, za to, co pan zrobił — wyszli z boksu, a Miriam zamknęła za nimi drzwi. Zasuwa wydała z siebie głośny nieprzyjemny dźwięk, jaki wydaje metal trący o metal.
— Już raz przyjąłem podziękowania. Więcej nie zniosę.
— No tak. Ze wszystkim zawsze muszę przesadzić — potrząsnęła głową, a kasztanowe włosy błysnęły w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.
Hrabia roześmiał się bezgłośnie, głaszcząc po głowie Gideona, który zaciekawiony hałasem wyjrzał z sąsiedniego boksu.
— Proszę mi wybaczyć, ale mam jeszcze dużo pracy — bąknęła skrępowana jego spojrzeniem.
— Oczywiście — uśmiechnął się, poklepał Gideona po szyi i ruszył w stronę wyjścia ze stajni.
Miriam odprowadziła go wzrokiem.
Wyprostowany, dumny i potężny mężczyzna zniknął jej z oczu. Słyszała już tylko coraz bardziej oddalający się od stajni, zgrzyt kamyków pod jego stopami.
Wzięła miotłę z kąta i zaczęła omiatać stajnię. Jaskółki cicho popiskiwały w gniazdach nad jej głową, a Gideon położył się na słomie, głęboko wzdychając. Z głębi reszty boksów, dobiegały do niej dźwięki przeżuwania siana lub wylizywania żłobu w poszukiwaniu ziarenek owsa. Zajrzała jeszcze raz do rannej klaczy. Nie zamierzała wracać do pałacu na noc. Postanowiła spać w stajni, co zdarzało się jej wówczas, kiedy któryś z koni wymagał wyjątkowo troskliwej opieki. Poduszka i ciepły pled chroniący przed zimnymi nocami miały tu swoje stałe miejsce, a do spania na twardej ławie w siodlarni, była przyzwyczajona.
Kiedy sprawdziła wszystkie kąty, zamknęła drzwi od stajni, usiadła przy niewielkim stole i rozłożyła przed sobą papiery, które przygotowała, by spisać na nich comiesięczny raport dla hrabiego. Przynajmniej chciała to zrobić, ale jej uwagę przykuła torba leżąca na ławie i tkwiąca w niej książka. Sięgnęła po nią i z uśmiechem pogrążyła się w tak długo wyczekiwanej lekturze.
Po przebudzeniu wcześnie rano na stole zauważyła tacę, a na niej w glinianym naczyniu starannie zawiniętym w ściereczkę znalazła gorącą i wspaniale pachnącą jajecznicę, świeży chleb, a ozdobą ucha od dzbanka z wodą, była jej czerwona aksamitna wstążka.
— Bertuccio — pomyślała, a jej oczy
rozbłysły uśmiechem.
*Vitré — Położone na brzegu rzeki Vilaine w Bretanii, w północno-zachodniej Francji, zostało założone w 1000 roku. Nie należy do największych miast Francji, ale jest jednym z najbardziej urokliwych. Atrakcje Vitré to olbrzymi średniowieczny zamek, urzekające wąskie uliczki, zachęcające do wielogodzinnych spacerów i ogród botaniczny.
*Przypadki Robinsona Kruzoe —autorem jest Daniel Defoe. Po raz pierwszy wydana w 1719 roku i do końca XIX była najczęściej wydawaną i tłumaczoną książką. Opowiada o losach marynarza, który trafia na bezludną wyspę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top