Poranek, jaskółki i burza
Powoli jaśniejące niebo było upstrzone kilkoma białymi obłokami, które podświetlało na różowo powoli wyłaniające się zza horyzontu słońce.
Kiedy o poranku zakładała jedną ze swych wyblakłych sukien, bezwiednie potarła bliznę, która biegła przez lewe ramię, czując, jak ją pobolewa. Była niezawodna jak barometr. Będzie padać,pomyślała.
Spojrzała na wciąż zaspaną twarz w lustrze stojącym na toaletce. Pokręciła z niezadowoleniem głową, widząc swoje potargane snem włosy. Wzięła szczotkę, by rozczesać bujne kasztanowe pasma, które wywoływały zazdrość u niejednej kobiety. Gęste włosy wiły się niczym węże wokół palców, kiedy splatała je w warkocz. Przejrzała drobiazgi leżące na toaletce w poszukiwaniu wstążki, ale najwyraźniej zapodziała gdzieś kolejną. Dlaczego zawsze musi być taka roztargniona?
Cóż, musi dać sobie jakoś radę bez niej. Rozczesane włosy pomierzwiła palcami tak, że dookoła jej twarzy powstała cienista lwia grzywa. Rozdzieliła pasma na trzy części i zaczęła je splatać na powrót. Spojrzała w lustro na dół warkocza. Uśmiechnęła się do siebie, widząc, jak sposób, którym podzieliła się z nią Colett, działa. W dole pasm, które splatała, pojawił się delikatny kołtun. Wystarczyło teraz tylko przepleść włosy w splocie warkocza i gotowe. Oceniła z zadowoleniem swoje odbicie w srebrnej tafli. Przewiązała się fartuchem i wyszła z pokoju, cicho, podśpiewując skoczną piosenkę.
W drodze do stajni zajrzała do kuchni. Było to duże pomieszczenie z kamiennym kominkiem, w którym można było upiec sporej wielkości prosię. Pośrodku kuchni stał duży dębowy stół z wypolerowanym na wysoki połysk blatem, nad którym wisiały na hakach miedziane garnki i patelnie różnych rozmiarów. Ścianę po lewej stronie ozdabiał piękny kredens w ręcznie malowane kwiaty, wypełniony srebrną i porcelanową zastawą. Ruszyła w głąb kuchni, kierując się do spiżarni. Przez dwa ogromne okna wpadały nieśmiało pierwsze promienie świtu, rozjaśniając wnętrze kuchni i oświetlając kilka skrzyń z ozdobnymi okuciami, które kryły w sobie, gliniane naczynia do gotowania sosów, żeliwne rondle do pieczenia mięs i formy do ciast. Obok wejścia do spiżarni znajdowała się studnia z niewielką pompą wodną, która bardzo ułatwiała pracę i życie w pałacu.
O tak wczesnej porze nie było tu jeszcze nikogo. Kucharz, który powinien już tu być, zrezygnował z posady trzy dni temu, z tylko sobie znanych powodów. Może spowodowały to zbyt częste kłótnie z panią Bazin, która posądzała go o zbytnią rozrzutność.
Weszła do spiżarni. Było tu wszystko. Smaczne ciasta, sery, peklowane mięso w słojach, marynowane warzywa wszelkich rodzajów i egzotyczne owoce w syropach, których pani Bazin zazdrośnie strzegła niczym skarbów. Głębiej, gdzie było znacznie zimniej, wisiały wędzone boczki, szynki. Na hakach kruszały zające, bażanty i przepiórki. W koszach leżały dostarczone z miasteczka świeże owoce i warzywa. Wsunęła do kieszeni fartucha dwie bułeczki ze słodką marmoladą. W chusteczkę zawinęła kilka okrągłych ciasteczek posypanych grubo siekanymi orzechami i cukrem, które też znalazły swoje miejsce w kieszeni. To, co wzięła, miało być jej późnym śniadaniem. Pochyliła się do kosza po marchew dla koni.
Bertuccio wszedł do kuchni. Drzwi od spiżarni były uchylone. Najwyraźniej ktoś w niej buszował. Zajrzał tam zaciekawiony. Zobaczył Miriam pochylającą się nad koszem z marchwią i wypinającą się zgrabnie w jego stronę. Jej biodra lekko kołysały się w takt melodii, którą cicho śpiewała. Oparł się o framugę, splótł ręce na piersi i przyglądał się dziewczynie, jak wybiera najdorodniejsze warzywa.
— Cóż za przyjemny widok z samego rana.
Przestraszona gwałtownie wyprostowała się i obróciła w stronę drzwi. Serce tłukło się w jej piersi jak przerażony ptak w klatce. Nie spodziewała się w kuchni nikogo o tak wczesnej porze, a już na pewno nie... woźnicy.
— Błagam o wybaczenie — skłonił lekko głowę.
Półuśmieszek czający się na jego ustach i błysk w niemal czarnych oczach mówiły jej coś innego. Przez sekundę albo dwie wpatrywał się w nią tak intensywnie, że aż zabrakło jej tchu.
W białej niby niedbale zarzuconej na ramiona koszuli, w czarnych jedwabnych spodniach noszonych na wschodnią modę i boso, wyglądał, szukała odpowiedniego słowa, zmysłowo.
— Śniadanie? — zapytał, patrząc to na nią to na marchew.
— To dla koni — lekko przechyliła głowę, a jej wzrok podążył za długimi palcami, przeczesującymi pomierzwione snem włosy. Nie mogła oderwać od niego wzroku.
— A dla pani?
— Nie jadam śniadań — odparła krótko, zgrabnie wymijając go w drzwiach. Zrobiła to szybko, bo chciała ukryć oszołomie, jakie wywołał w niej jego wygląd.
Była zmuszona przejść bardzo blisko niego, bo poczuł, jak skraj sukni przesunął się po jego bosych stopach, co było bardzo przyjemnym doznaniem. Obejrzał się za nią z uśmiechem.
Potrafił ocenić ludzi w ciągu kilku chwil. Ten talent w przeszłości wiele razy ratował mu życie. Coś mu szeptało na ucho, że pod tą niemodną suknią kryła się kobieta o silnym charakterze.
Miriam weszła w plątaninę ścieżek w ogrodzie. To była jedna z krótszych dróg prowadzących do stajni. Wesoła piosenka, którą jeszcze chwilę temu nuciła, uleciała z głowy, a jej miejsce zastąpiły myśli o tym, kogo zobaczyła przed chwilą w kuchni. Nie potrafiła sobie przytomnieć czy kiedykolwiek spotkała mężczyznę, który przyglądałby się jej tak prowokacyjnie i bezczelnie. Nawet jeśli to trwało tylko kilka sekund.
— Czy powinnam się tym martwić? Być przerażona? — myślała, kopiąc drobne kamyczki i przyciskając do piersi pęk marchwi, czując coś, czego nie potrafi nazwać.
Czemu widok tego mężczyzny ją tak poruszył? Odpowiedź była prosta. Bo wzbudził w niej emocje, o których już dawno zapomniała. W jego wyglądzie było coś zmysłowego i niepokojącego. Dwie diametralnie różne siły. Dzikość i łagodność. Poruszył jej zmysły w ten szczególny sposób, którego nie potrafiła nazwać.
— Nie bądź niemądra — zganiła się w duchu.
Dlaczego nie mogła pozbyć się wrażenia, że dzisiejszego poranka jej idealnie poukładany świat został wywrócony do góry nogami?
Nagle zatrzymała się, bo ścieżka pod jej stopami zniknęła. Podniosła wzrok i zobaczyła, że stoi przed ceglaną ścianą, której piękny czerwony kolor łamała zieleń trójkątnego bluszczu. Poczuła się, tak jakby rzucono na nią jakieś zaklęcie.
— Gdzie ja jestem? — rozejrzała się dookoła. — Jeszcze tego brakowało, żeby zgubić się we własnym ogrodzie.
Skrzywiła lekko usta zirytowana własnym zachowaniem. Zebrała fałdy dołu od sukni i przeszła przez niewielki klomb, by wejść na ścieżkę prowadzącą do kamiennych schodków. Weszła po nich, przebyła kilka metrów wzdłuż pergoli, która niemal uginała się pod kwiatami róży damasceńskiej, by wejść na szeroką aleję, wzdłuż której rósł szpaler potężnych lip. Wystarczy, że poczeka jeszcze pół miesiąca i drzewa obsypią się małymi niepozornymi kwiatami, od których powietrze nasyci się fantastyczną słodyczą, a ta będzie spowijać w ciepłe dni ogrodowe ścieżki i szturmem wdzierać się przez okna do pałacu.
Wieczorami otwierała okno i pozwalała, by ten cudownie intensywny zapach, usypiał łagodnie jej zmysły i przynosił ukojenie, po ciężkim dniu spędzonym na pracy.
Chłodne poranne powietrze przyniosło bryzę pachnącą świeżo skoszonym sianem, wilgotną ziemią i ziołami. Zatrzymała się w alei patrząc, jak słońce uparcie przedziera się przez konary bardzo starych dębów. Ci trzej strażnicy, od niepamiętnych czasów strzegą stojącego pomiędzy nimi menhira. Tutejsza legenda mówi, że to jeden z rzymskich żołnierzy zamieniony w kamień przez świętego Korneliusza*. Raz do roku dęby - strażnicy pozwalają mu opuścić swoje miejsce, by mógł pójść do pobliskiej rzeki La Vilaine i napić się z niej wody.
Kiedy tylko miała czasu, przychodziła tu i odpoczywała po nim. Kochała to miejsce i ten dom. Tu poczuła się szczęśliwa i bezpieczna. Tak bezpieczna, iż pozwalała sobie na komfort zapomnienia o wszystkich przeciwnościach losu, jakie sprowadziły ją tu wiele lat temu. Teraz jednak nie zawracała sobie głowy przeszłością, patrząc, jak słoneczny blask przebija się złocistymi promieniami przez korony drzew i tańczy w unoszącej się delikatnej mgle poranka, czyniąc to miejsce jeszcze bardziej magicznym.
Zza parawanu drzew wyłonił się duży budynek o pobielonych ścianach i brązowym dachu. Minęła sporej wielkości staw, po którym pływała para łabędzi. Uśmiechnęła się na widok pięciu szarych maleństw, które trzymały się blisko rodziców. Podeszła do bramy, otwierając jedno ze skrzydeł broniących dostępu do środka. Przez okna wpadało tu mnóstwo światła, przez co wnętrze stajni było jasne i przestronne. Drobinki kurzu mieniły się jak drogie klejnoty, wirując w powietrzu.
W progu powitało ją rżenie Gideona, do którego dołączyła reszta stada. Jej ulubieniec to olbrzymi shire. Wałach o skarogniadym umaszczeniu z białą gwiazdą na czole, białymi puszystymi szczotkami, które podczas galopu nadawały niezwyklej lekkości jego potężnym kopytom i masywnym nogom.
Sama go wychowała od źrebaka. Pięć lat temu na padoku dzikie psy, zagryzły jego matkę. Klacz dzielnie broniła swoje dziecko, ale nim ktokolwiek zorientował się, co działo się na odległym pastwisku, było już za późno. Źrebak miał poranione nogi i otwartą ranę na brzuchu. Jedyne wyjście, jakie widziano to dobicie go, ale Miriam nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby na to pozwoliła i nie spróbowała go uratować. Dziś był posłusznym i wdzięcznym olbrzymem. Z uśmiechem patrzyła, jak wygarnia słodka marchew z jej dłoni. Jeśli było coś, co kochała najbardziej, to był ten koń. Potargała go pieszczotliwie za gęstą i twardą grzywę.
Obok Gideona stała Bekiesza, gniada arabka, zawsze wysoko nosząca głowę tak jakby miała świadomość swojego doskonałego pochodzenia. Dalej stały dwie zgrabne, czystej krwi angielskiej, Wendeta i Hera o maści jesiennych kasztanów. Świetnie nadające się pod siodło, jak i do eleganckiego powozu.
Miriam podeszła do kolejnego boksu, w którym stała Czandra, piękna srebrzysta andaluzyjka. Ulubienica jej poprzedniej pracodawczyni hrabiny Penelopy Pomeroy. Smutek ogarniał ją za każdym razem, kiedy patrzyła na klacz.
Hrabina Pomeroy była wdową po generale wojsk napoleońskich i kobietą o niezwykłej urodzie. Po śmierci męża wyjechała z Paryża, mając dość napastliwych mężczyzn, którzy starali się zbyt nachalnie o jej rękę. Urodziła się i wychowała w Vitré i tu postanowiła wrócić. Niewielki pałac, który należał do jej rodziny, wyremontowała i zamieszkała w nim.
Hrabina żyła pełnią życia i po swojemu, łamiąc wszelkie konwenanse i formy towarzyskie. Miriam nie raz towarzyszyła hrabinie w salonach eskapadach i niebezpiecznych przejażdżkach konnych. Trzy miesiące temu wszystko nagle się skończyło. Będąc w gościnie, pewna swoich umiejętności jeździeckich, hrabina wsiadła na młodą, ale bardzo narowistą klacz. Koń stanął dęba i wywrócił się na plecy wraz z jeźdźcem. Skutkiem czego były liczne złamania, które unieruchomiły kobietę na kilka tygodniu w łóżku, by końcu przyczynić się do jej śmierci.
Przez długą chwilę przyglądała się z przygnębieniem dostojnemu zwierzęciu. Z ciężkim westchnieniem ruszyła w stronę reszty stada, które zniecierpliwione zbyt długim oczekiwaniem na smakołyk głośno się go domagały. Gdy rozdała resztę marchwi, wypuściła bulony na padok przed stajnią, a gdy pojawili się pomocnicy stajenni Bastien i Gaspard nakazała im wyprowadzić resztę niewielkiego stada na pastwisko i natychmiast wracać, bo lada moment mieli wyruszyć na łąkę, by zebrać resztę siana. Spojrzała jeszcze raz w niebo. Jeśli się pomyliła co do pogody i nie będzie padać, to przytnie żywopłoty, które za bardzo wybujały przed wejściem do pałacu.
Lubiła swoją pracę, mimo że w miasteczku patrzono na nią jak na dziwadło, które przywieziono z dalekich krajów i pokazywano w cyrku objazdowym. Czasem nawet wytykano ją palcami, kiedy pojawiała się tam raz na jakiś czas. Jednak kiedy działo się coś złego z koniem w któryś z okolicznych rezydencji, natychmiast po nią posyłano. Wiedziano, że wszelkie choroby tych zwierząt nie miały przed nią żadnych tajemnic. Przez te wszystkie lata, uratowała wiele koni.
Jaskółki przelatywały nad głową, głośno, pokrzykując. W pamięci znów pojawił się obraz mężczyzny, który z całą pewnością zwracał uwagę niejednej kobiety. Mimo że po jego ustach błąkał się zarozumiały uśmieszek, to jego oczy patrzyły na nią łagodnie niemal z czułością. Przez głowę przemknęła jej dziwna i niepokojąca myśl, której nie mogła pochwycić. Szybka jak ptaki szybujące nad głową. Znów spojrzała w niebo, na którym pojawiało się coraz więcej szarawobiałych obłoków.
— Trzeba jednak pospieszyć się ze zwózką siana — pomyślała, patrząc na tę leniwą zmianę pogody. Obraz, jaki zobaczyła tego ranka, bardzo długo ją prześladował. Starała się wyrzucić go z głowy, pogrążając się w pracy, ale on cały czas balansował gdzieś na granicy jej pamięci.
Pociemiało w bibliotece z powodu nadchodzącej burzy. Szarogranatowe chmury ścigały się po niebie. Mocny ciepły wiatr zrywał liście z drzew, podnosił kurz na wysypanym piaskiem padoku i plątał się w muślinowych zasłonach. Gdzieś z oddali dochodziły pierwsze groźne pomruki burzy, brzmiące jak warknięcia rozdrażnionego zwierzęcia. Bertuccio zapalił świece na kandelabrze stojącym obok biurka, przy którym siedział hrabia.
— Chcesz być kucharzem w tym domu? — Ludwik włożył pióro do kałamarza.
Przed nim leżał niemalejący stos dokumentów. Powinien zatrudnić sekretarza, ale spraw dotyczących nowo nabytego majątku wolał dopilnować sam. Westchnął i napiął ścierpnięte mięśnie pleców i ramion, przeciągając się.
— Widzisz w tym coś złego? — zapytał, stając w szeroko otwartych drzwiach z widokiem na padok i stajnie.
— Właściwie to nic — hrabia skrzywił się lekko, czując ból pod łopatką.
— Potrzebuje jakiegoś zajęcia. — Bertuccio popatrzył na coraz bardziej ciemniejące niebo. — A tak pięknie zaczął się dzisiejszy dzień — wymruczał, uśmiechając się na wspomnienie zgrabnych kształtów Miriam, wypiętych w jego stronę.
— Co mówiłeś?
— Wiesz, że lubię gotować — odetchnął głęboko powietrzem, w którym poczuł deszcz. Gdzieś poza zasięgiem jego wzroku, błyskawica rozdała granatowe, ciężkie niebo.
— Prędzej uczynię cię zarządcą.
— Przyjemnie jest mieć władzę, ale wydawanie rozkazów i poleceń niespecjalnie mnie podnieca. Poza tym zobowiązałeś się niczego nie zmieniać w majątku przez najbliższy rok.
Odgłos gromu przetoczył się po niebie.
— Tak wiem — Bertuccio usłyszał rozbawienie w głosie hrabiego.
— Dlatego pozwól by kierowaniem tym domem, zajmował się twój aktualny zarządca, pani Bazin.
Hrabia musiał przyznać Bertucciowi rację. Na razie nie miał powodów, by cokolwiek zmieniać w tym miejscu. Zerknął na długoletniego przyjaciela. Wysoki, wydawałoby się wręcz chudy, gustujący w ciemnych, prostych i praktycznych strojach.
Poznali się na statku płynącymi z Algierii do Francji w dość nietypowych okolicznościach. Czterech młodych i elegancko odzianych mężczyzn próbowało go okraść. Kiedy Ludwik przyłapał ich na tym, wszczęli bójkę, by odwrócić uwagę reszty pasażerów od niecnego procederu, jaki uprawiali. Zapewne by dał sobie sam radę, ale był osłabiony po niedawno przebytym durze brzusznym, którego nabawił się w czasie podróży po Algierii. Spośród wszystkich gapiów, jedynie Bertuccio pomógł mu rozprawić się z opryszkami.
W zamian za okazaną pomoc Bertuccio stał się jego najlepszym przyjacielem, powiernikiem wszelkich tajemnic i towarzyszem licznych podróży. Pomimo że Ludwik traktował go jak równego sobie, on zawsze trzymał się o jeden krok z tyłu.
— Dobrze, jeśli twoim życzeniem jest być kucharzem.
— Dziękuję — odparł, jego przyjaciel, powoli tak jakby w tym momencie zobaczył cos interesującego.
Ludwik podniósł się z krzesła i stanął obok Bertuccia zaintrygowany jego zachowaniem. Pierwsze duże krople zabębniły o taras. Podążył za jego spojrzeniem. Niewielkie stado koni było prowadzone przez dziewczynę, która jechała na grzbiecie karego olbrzyma. Obejmowała jego boki błyszczącymi od deszczu nogami odsłoniętymi niemal aż do kolan.
— Ten widok jest wart zatrzymania w pamięci — pomyślał, czując dziwny niepokój pomieszany ze szczyptą ekscytacji. Było w niej coś, co bardzo mu się spodobało.
— Czarująca — Ludwik przerwał jego rozmyślania.
— To prawda — Bertuccio uśmiechnął się do siebie.
— Przed przyjazdem w to miejsce wspominałeś coś o nudnym życiu na prowincji — w głosie hrabiego pobrzmiewały wesołe nuty.
— Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo cieszy mnie ta pomyłka.
Św. Korneliusz — papież, męczennik, święty kościoła katolickiego
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top