Pola Marsowe
W dniu targów na Polach Marsowych, Miriam obudziła się bardzo wcześnie. Zerknęła na miejsce obok niej. Tak jak każdego poranka i dziś pościel była w nieładzie. Pod dwóch nocach czuwania i usilnych próbach przyłapania Bertuccia, na zakradaniu się do jej sypialni, zrezygnowała. Doszła do wniosku, że jego postępowanie nie wprawiało jej w zakłopotanie, a wręcz przeciwnie. Cieszyło ją to, że dba o zachowanie pozorów nawet przed służbą i... sprawiało to jej nawet małą przyjemność. Przeciągając się, wygięła w uśmiechu usta, na widok odrzuconej kołdry i pomiętej pościeli.
Zapowiadał się przyjemny, ale niezbyt ciepły dzień. Wyjęła z szafy elegancki strój do jazdy konnej. Spódnicę w ciemnozielonym, soczystym kolorze i frak rozłożyła na łóżku. Obok położyła białą koszulę i wygodny gorset. Mogło, choć niekoniecznie, zdarzyć się, że będzie musiała wsiąść na konia, więc po chwili zastanowienia, zdecydowała, że pod spódnicę założy bryczesy. Wyjęła też eleganckie wysokie buty do konnej jazdy i rękawiczki z delikatnej skóry. Buty i strój do jazdy konnej otrzymała w prezencie od hrabiny Pomeroy. Ciche pukanie do drzwi oderwało ja od przeglądania ubrania. Do sypialni weszła Edith.
— Dzień dobry — skłoniła się lekko. — Czy w czymś pomóc? — zapytała, widząc, jak Miriam ogląda koszulę. Koronki przy rękawach i stójce były wygniecione.
— Chciałabym ją wyprasować.
Edith spojrzała na nią zdumiona.
— Proszę mi ją dać. Ja to zrobię — wzięła koszulę. — Czy buty też przeczyścić? — Edith starała się być pomocna.
— Tak, poproszę i... dziękuję — odparła cicho Miriam, wciąż zażenowana posiadaniem służącej.
Jako że śniadanie było dopiero o dziewiątej to miała sporo czasu, by napisać list do Colett. Obiecała, że będzie wysyłać jej po jednym liście raz w tygodniu. Uśmiechnęła się na myśl o przyjaciółce. Marzeniem Colett było zostać krawcową. Chciała mieć własny zakład i sklep, dlatego odkładała wszystkie zarobione pieniądze, by na początek wynająć niewielkie pomieszczenie w Vitré. Miriam nauczyła ją czytać, pisać i liczyć. Te umiejętności bardzo jej pomogły, bo zdarzało się, że Colett była oszukiwana przez nieuczciwe klientki.
Usiadła przy biurku i zaczęła pisać. Opisała dom, ogród, sąsiadów i niepokój związany z przyjazdem do Paryża. Dom w odosobnionym miejscu był dla niej idealnym schronieniem. Ale dziś musiała opuścić to bezpieczne miejsce a jej jedyną ochroną był... czas. Działał na jej korzyść. Miała szesnaście lat, kiedy opuściła Paryż w tragicznych okolicznościach. Teraz miała niemal dwadzieścia pięć i była dorosłą kobietą. Zmieniła się i w tym widziała jedyny ratunek.
Opisała też deklarację Bertuccia, która ją tak bardzo poruszyła. Napisała o swoich odczuciach i niepokoju z tym związanym. Podniosła głowę i spojrzała przez szeroko otwarte drzwi od tarasu, na ogród oblany porannym światłem. Pierwsze promienie słońca skrzyły się w porannej rosie rozświetlając magicznie drzewa i kwiaty.
Bertuccio. A co, jeśli jest dla niego tylko zabawką? Interesującym dodatkiem, przy którym można spędzić miło czas na prowincji. Nie byłaby pierwsza, ani też ostatnia omamiona słodkimi słówkami. Kiedy o tym pomyślała, coś niespodziewanie przyszło jej do głowy. Gdyby nawet, coś takiego się jej przydarzyło, to choć nie jest bogata, miała wystarczającą ilość pieniędzy, by kupić bilet na statek do Ameryki. Może nawet, by zabrała ze sobą Colett i tam zaczęłyby nowe życie. Jakiś czas później znów usłyszała ciche pukanie. To Edith, przyniosła jej koszulę i idealnie wyczyszczone buty.
— Mam prośbę — zwróciła się do Edith. — Chciałabym wysłać ten list. Jak mogę to zrobić?
— Mój mąż to zrobi — dziewczyna wzięła kopertę.
— Dziękuję — Miriam zerknęła na zegar stojący na eleganckim kominku. Urzadzenie wskazywało pół godziny przed dziewiątą. Odświeżyła się i zeszła na śniadanie.
Przy stole starała się nie zwracać uwagi na delikatny uśmieszek, jaki błąkał się po ustach Bertuccia, kiedy na nią patrzył. Był pełen przekory, tak jakby mówił, że czego by nie zrobiła on i tak dopnie swego. Bardzo absorbował ją swoją obecnością. Kiedy pochylił się nad nią, podsuwając jej krzesło, poczuła, przyjemny męski zapach zmieszany z wonią kwiatów unoszącą się z ogrodu i ciepłem wilgotnej ziemi. Jej nieznośna wyobraźnia zaczęła ją dręczyć obrazem rozgrzanej słońcem łąki, ciasno splecionych ze sobą ciał wśród pachnących uwodzicielsko kwiatów i ziół.
Kiedy wróciła ze śniadania do swojej sypialni, nie potrafiła utrzymać nawet szczotki w drżących dłoniach. Zmusiła się do opanowania, tłumacząc sobie, że niepotrzebnie oddaje się jakimś głupim i nierealnym marzeniom.
— Mogę pomóc — zaofiarowała się Edith, widząc jej nerwowość.
Miriam zerknęła na odbicie Edith w lustrze i skinęła głową na zgodę.
Kiedy skończyła upinać włosy w prosty kok, stanęła obok łóżka i spojrzała na Miriam wyczekująco.
— Dziękuję, to wszystko.
— Zwykle pomagam też przy ubieraniu.
— To nie będzie potrzebne — Miriam, nie mogła nie zauważyć, zdumionej miny Edith. Miała tylko nadzieję, że jej odmowa zabrzmiała grzecznie, bo nie chciała obrazić tak miłej i uczynnej osoby.
Po wyjściu Edith rozebrała się do naga, starając się nie patrzeć na swoje odbicie w lustrze, ale gruba blizna przechodząca w poprzek jej ramienia przyciągała wzrok.
Wzięła z łóżka gorset i założyła go na siebie. Jego wiązanie miała z przodu, dlatego sprawnie się z nim uporała. Kolej przyszła na koszulę, którą przykryła kamizelką o męskim kroju i halkę, pod którą wciągnęła spodnie do jazdy konnej. Szeroka spódnica i żakiet dopełniały reszty jej strój. Włożyła buty, a na głowie upięła niewielki kapelusik ozdobiony białym czaplim piórkiem. Przejrzała się z zadowoleniem w lustrze. Wzięła z łóżka rękawiczki i sakiewkę, w której miała kilka drobiazgów i niewielki woreczek, w którym trzymała suche skórki od chleba dla koni, które z całą pewnością przydadzą się na Polach Marsowych.
Zeszła do holu. Przez otwarte na oścież drzwi, widziała czekający powóz.
— Miriam?
Obróciła się i zobaczyła Bertuccia. Zakładał na siebie czarny frak sięgający mu do połowy ud. Jedynym jasnym akcentem jego stroju był skrawek białego kołnierza wystający ponad stójkę równie czarnej kamizeli.
Zlustrował ją zachwyconym spojrzeniem. Ciemna, soczysta zieleń jej stroju idealnie podkreślała kolor oczu i włosów. A elegancko skrojony żakiet pięknie akcentował walory jej figury.
— Wyglądasz... wspaniale.
— Dziękuję — skinęła głową, a na jej policzkach pojawiły się delikatne rumieńce.
— Jestem już gotowy — hrabia wyszedł z gabinetu, który mieścił się kolo schodów. — Miriam wyglądasz przeuroczo — skinął głową.
Jeszcze raz podziękowała, pozwalając, by Bertuccio delikatnie ujął ją pod ramię i pomógł jej wsiąść do powozu.
Na ulicach Paryża panował ogromny tłok. Wszędzie było słychać nawołujących sprzedawców, pokrzykiwania chłopców sprzedających gazety. Zewsząd dochodziły miarowy stukot końskich kopyt i rytmiczne dudnienie kół o bruk. Miasto było dokładnie takie samo jak je zapamiętała. Eleganckie i tętniące życiem. Panie spacerowały ubrane w wyszukane stroje, ciesząc się ciepłym dniem w towarzystwie eleganckich i usłużnych panów.
Siedząc naprzeciw, Bertuccio otwarcie przyglądał się Miriam. Bardzo miło zaskoczyła go swoim wyglądem. Gdy tak na nią patrzył, przyszło mu do głowy, że z ogromną przyjemnością zadba o jej nową garderobę. Jeśli tak wspaniale wygląda w prostym, ale elegancko skrojonym stroju do jazdy konnej, to jak zjawiskowo będzie wyglądała w sukniach uszytych specjalnie dla niej? Uśmiechnął się do siebie na myśl o wspólnej wizycie u najlepszej paryskiej modystki, madame Campiotti.
Patrzył jak z ostrożnością, wygląda przez okno, obserwując z zainteresowaniem ruch na ulicy. Raz tylko bardziej się wychyliła i patrzyła za stojącym na chodniku mężczyzną, który tulił w ramionach głośno śmiejącego się chłopca. Obróciła głowę i natknęła się na jego spojrzenie. Z całą siłą poczuł jej smutek, a w oczach zobaczył łzy, które natychmiast stłumiła. Przez resztę podróży skrzętnie unikała jego spojrzenia, tak jakby była zawstydzona tym, co zobaczył w jej oczach.
Eleganckie targi koni odbywały się co roku w tym samym miejscu. Przez kilka dni w roku Pola Elizejskie były przemianowywane na marsowe. Stawiano tymczasowe stajnie wynajmowane przez bogatych kupujących i sprzedających konie. Dookoła okólników i wybiegów było gwarnie i tłoczno. Ciepła i słoneczna pogoda przywabiła wielu ciekawskich. Powóz, którym jechali, zatrzymał się obok olbrzymiego namiotu, w którego cieniu wypoczywały zmęczone lub znudzone damy. Tu mogły dzielić się ze sobą zasłyszanymi nowinkami i plotkami. Chwalić się swoimi kosztownymi toaletami i delektować się ulubionymi słodyczami, popijając je modnym kawowym napojem. Wysiedli. Aleksander dostał dokładne instrukcje od Bertuccia, gdzie i kiedy się spotkają.
— Kochanie, pozwól — Miriam ujęła Bertuccia pod ramię.
— Nie mów do mnie kochanie, bo cię kopnę.
— Tylko spróbuj, a urządzisz tu niezłe przedstawienie — odparła, patrząc na niego ze słodkim uśmiechem na ustach. Po smutku, jaki jeszcze niedawno widział w jej szmaragdowych oczach, nie było już najmniejszego śladu.
— Jędza — szepnął i dyskretnie musnął wargami płatek jej ucha.
— Przyjmuję to jako komplement — odparła, starając opanować drżenie ciała, jakie wywołał tym delikatnym dotykiem.
Bertuccio uśmiechnął się i przycisnął mocniej jej dłoń do swojego boku, tak, że poczuła ciepło bijące od jego ciała. Ruszyli za Ludwikiem, powoli, zanurzając się w kolorowy tłum.
Dziś można było tu oglądać i kupić konie niemal z całej Europy. Kłusaki z Rosji, konie brytyjskie i niemieckie. Ze Szwecji i Włoch. Siwe, posągowe, andaluzyjczyki, urocze kuce czy zachwycające portugalskie lusitano o pięknym paradnym kroku. Przez kilka chwil zastanawiała się, czy nie wybrać właśnie ten konia, ale czuła, że nie jest on tym jakiego szuka. Hrabia pozostawił jej wolną rękę, zdając się na jej gust i doświadczenie. Zbliżyli się do okólnika, po którym kłusował koń czystej krwi arabskiej. Wszyscy, którzy tu stali zachwycali się jego uroda i płynnością ruchu. Ludwik zerknął na Miriam, chcąc poznać jej zdanie na temat tego konia. Zdziwił się, widząc, jak szybko straciła zainteresowanie tym wspaniałym zwierzęciem. Patrzyła w zupełnie inną stronę.
— Co myślisz o tym koniu? — zagadnął Miriam.
— Nie chce pan wiedzieć — spojrzała na konia i na hrabiego.
— Dlaczego? — zapytał, zdumiony.
— A co może być pięknego ze skrzyżowania konia ze szczurem? — zapytała bez ogródek. — Niech pan spojrzy na ten koszmarne wygięty łuk pyska. Przecież to wybryk natury.
Mimo że powiedziała to ściszonym głosem, to jej słowa dotarły do uszu stojącej obok kobiety. Fuknęła z oburzenia, obrzucając Miriam, karcącym spojrzeniem tak, jakby ta obraziła bożka, któremu właśnie oddawano hołd. Ludwik i Bertuccio również wydawali się zaszokowani jej stwierdzeniem. Jak to piękne stworzenie mogło się jej nie podobać?
— Miriam?
— Ostrzegałam — lekko skrzywiła usta. — Możemy iść dalej? — poprosiła.
Skinął głową, zupełnie, nie wiedząc co powiedzieć. Spojrzał na Bertuccia, a ten starał się nie wybuchnąć śmiechem.
Nic, nic, nic. Kompletnie nic ciekawego nie widziała. Żaden koń nie zwrócił jej uwagi. Zrezygnowana rozglądała się dookoła, kiedy nagle coś jej przyszło do głowy. Było jedno miejsce potocznie zwane śmietnikiem.
Poszła w kierunku zagrody znajdującej się już niemal na obrzeżach Pól Marsowych. Podeszła bliżej ogrodzenia, za którym stały konie. Oburzała się na takie traktowanie mniej atrakcyjnych i słabszych zwierząt, ale nie była w stanie zmienić mentalności ludzkiej. Patrzyła na kłębiące się zwierzęta. Niektóre z nich będą miały trochę szczęścia i zostaną kupione ale reszta trafi do rzeźni. Patrzyła ze smutkiem na źrebaki z matkami, kuce, wiekowe konie i takie, które są okaleczone w bardziej lub mniej widoczny sposob. Trafiały tu nie tylko z powodu starości, czy braku urody, były tu też tylko dlatego, że znudziły się swoim właścicielom, którzy nie znaleźli na nich kupca.
Ruszyła w stronę niewysokiej platformy, na ktorą prowadziło kilkoro schodów. Weszła po nich, a za nią Ludwik i Bertuccio. To podwyższenie było zbudowane tak, by można było oglądać stado ze znacznej wysokości. Przez bardzo długą chwilę, uważnie lustrowała każdy kawałek padoku. Jej uwagę zwrócił jeden z koni, który oderwał się od marnych kępek trawy pod kopytami. Podniósł głowę i spojrzał na nią. Miał brzydką głowę ośle uszy i bladoniebieskie oko. Miriam zmarszczyła brwi.
— Nie, to nie możliwie — szarpnęła do siebie, czując jak jej serce lekko zakołysało się z ekscytacji. Zeszła z platformy.
— Miriam, gdzie idziesz? — usłyszała pytający ton w głosie Bertuccia.
— Chcę coś sprawdzić — odpowiedziała, ruszając wzdłuż ogrodzenia i nie spuszczając oka ze zwierzęcia.
Koń patrzył na nią z zainteresowaniem i choćby dlatego był wart tego, by poświęcić mu chwilę uwagi. Nie posłuchała protestów mężczyzny, który pilnował koni. Zgrabnie przeszła pomiędzy belkami, które stanowiły ogrodzenie. Zwinnie poruszała się pod szyjami i pomiędzy zadami końskimi. Po drodze zwróciła uwagę na zaniedbaną, ale wciąż bardzo piękną kasztankę.
— Idealnie będzie się nadawać do dwukołówki dla Zofii — pomyślała.
Koń, który ją interesował, okazał się klaczą o bardzo dziwnym, jasnym umaszczeniu. Chwyciła ją za kantar i wyprowadziła ze stada. Przywołała ruchem dłoni mężczyznę, który zaniepokojony jej zachowaniem kręcił się nerwowo przy ogrodzeniu. Cichym głosem poprosiła go o uwiąz, który zaraz został jej przyniesiony. Kiedy uwiązała klacz, zaczęła oglądać jej nogi i stwierdziła, że są stworzone do szybkiego biegania. Długie, mocne i gładkie. Kopyta były zdrowe i twarde, choć wymagały dodatkowej pielęgnacji.
Kiwała z zadowoleniem głową. Brzydka głowa osadzona na długiej szyi, mocna pierś, długi grzbiet i silnie umięśniony zad. Wszystko się zgadzało. Miała przed sobą wyjątkowo mało urodziwą klacz, która pochodziła z azjatyckiego, prastarego rodu koni wyścigowych nazywanych achał-tekin. Dobry stan klaczy oznaczał, że jeszcze do niedawno musiała mieć właściciela. Sprowadzenie jej z Azji z pewnością kosztowało majątek, choć ostatnio wyczytała w biuletynie o koniach pewną ciekawostkę. Napisano tam o tym, iż stworzono hodowlę tych koni w Prusach. Zrezygnowała jednak z domysłów, bo wiedziała z własnego doświadczenia, że los potrafi być okrutny i przewrotny, nie tylko dla ludzi, również dla zwierząt.
Jej umaszczenie wprawiało Miriam w zakłopotanie. Sierść była tak bardzo jasna, że przebijał przez nią różowy pigment skóry. Nigdy nie widziała konia o takiej maści. Odwiązała uwiąz i poprosiła, by mężczyzna, który pilnował stada, przespacerował się z klaczą kilka metrów w jedną i w drugą stronę. Miriam pilnie obserwowała jej ruch, ale wyglądało na to, że wszystko jest porządku.
— Znalazłam dla pana konia do wyścigów — uśmiechnęła się promiennie, do hrabiego, gdy obaj z Bertucciem podeszli do niej.
Klacz zastrzygła olbrzymimi uszami, a Ludwik zrobił minę, jakby nie zrozumiał, o czym jest mowa. Patrzył zdumiony to na konia, to na Miriam.
— To? — w końcu wykrztusił zaskoczony.
— Tak — odparła, w pełni, rozumiejąc jego zdumienie.
— No dobrze, ale... — chciał zaprotestować, ale od Miriam biła taka pewność siebie, że zrezygnował. Lekko pochylił się i zajrzał pod brzuch konia. — Ona jest niezbyt urodziwa.
— To prawda — zgodziła się z jego opinią. — Jednak w wyścigach, a szczególnie w tych, których chce się wygrać, bardziej liczy się szybkość. Uroda konia i jego wygląd jest na drugim miejscu. To achał-tekin. Słyszał pan o tej rasie? To konie, które są wprost stworzone do wyścigów. Ich atutem jest to, że są bardzo wytrzymałe, co oznacza, że ta klacz może startować w kilku wyścigach z rzędu. Poza tym są bardzo inteligentne, odważne i godne zaufania w przeciwieństwie do koni czystej krwi arabskiej.
Nie mogła się powstrzymać. Musiała to powiedzieć, by usprawiedliwić swą niechęć do rasy konia, którą wcześniej skrytykowała.
Ludwik spojrzał na Bertuccia, tak jakby u niego szukał pomocy.
— Ja się nie znam na koniach wyścigowych — ten splótł ramiona na piersi, ale jego mina dobitnie świadczyła o tym, że doskonale się bawi.
Miriam z wyczekiwaniem patrzyła na hrabiego, kiedy nagle jej uwagę zwrócił zbierający się nieopodal tłum i rżenie konia. Nie było w tym nic dziwnego, bo przecież to miejsce było pełne koni, ale w tym rżeniu, Miriam usłyszała strach i panikę.
Co kilka krótkich chwil ponad tłumem ukazywała się głowa stającego dęba zwierzęcia. Co tam się dzieje?
— Przepraszam — wręczyła zaskoczonemu hrabiemu wiąz, zebrała spódnicę i niemal pobiegła w tamtą stronę.
— Konia, który kosztuje tyle, co wygodny dom w centrum Paryża, nazwała wybrykiem natury i zachęca cię do kupienia najbrzydszego stworzenia, jakie w życiu widziałem — Bertuccio parsknął śmiechem. — Kocham tę kobietę.
— Zauważyłeś, że ona jest jakby hmmm... różowa?
— Kto? Miriam? — zapytał, patrząc rozmarzeniem, za znikającym w tłumie, obiektem swoich westchnień.
— Ta klacz! — Ludwik, spojrzał zrezygnowany na przyjaciela.
— Owszem — Bertuccio wzruszył ramionami, tak jakby codziennie widywał różowe konie.
— Ja rozumniem, że kobiety potrafią stracić rozsądek na widok pięknego zwierzęcia... — urwał szukając pomocy u przyjaciela. — Co ja mam... z tym zrobić?— spojrzał na klacz, która niespodziewanie wcisnęła mu łeb pod ramię. Mimo zaskoczenia, w jakie go wprawiła, podniósł dłoń i podrapał ją za wielkim uchem.
— Kupić. — Dla Bertuccia pewne rzeczy były proste i nie trzeba ich komplikować. — Jeśli Miriam powiedziała, że ta klacz jest doskonałym biegaczem, to tak jest. Przekonasz się o tym, wystawiając ją w wyścigach. Poza tym myślę, że cię polubiła, więc chyba jej tu nie zostawisz. — Bertuccio uśmiechnął się szeroko.
Ludwik spojrzał na klacz. Była najbrzydszym koniem pod słońcem, ale to, co przed chwilą zrobiła skradło mu serce, okazując nieznanemu jej człowiekowi niezwykłą jak na zwierzę ufność.
— Chodź, sprawdzimy co, tam się dzieje.
Ludwik zamienił kilka słów z mężczyzną pilnującym koni i ruszył za Bertucciem, który wypatrywał w tłumie ciemnozielonego kapelusika ozdobionego białym piórem.
Miriam dopchała się do samego ogrodzenia. W okólniku potężny koń fryzyjski szarpał się z dwoma mężczyznami.
— Jest piękny — wyszeptała niemal z nabożną czcią, widząc, że mężczyźni dołączyli do niej.
— Podoba ci się? — hrabia popatrzył na jej twarz pełną zachwytu.
— Byłby doskonały dla pana.
Tym razem musiał przyznać Miriam rację. Koń był rzeczywiście piękny. Kary olbrzym o błyszczącej w słońcu sierści, dumnie wygiętej, masywnej szyi, ozdobionej niewiarygodnie długą, pofalowaną grzywą. Jedynym akcentem była krwista czerwień rozchylonych nozdrzy.
— Witam, panie hrabio. Cieszę się, że znów pana widzę w Paryżu.
Do hrabiego podszedł mężczyzna, który rozgarniał tłum końcem eleganckiej laski, co wywoływało pełne protestu i oburzenia głosy wśród otaczających ich ludzi. Miriam miała wrażenie, że ten człowiek obawia się zetknięcia z ludzką ciżbą.
— Dzień dobry — na twarzy hrabiego nie pojawił się żaden grymas, ale uprzejmie uścisną wyciągniętą w jego kierunku dłoń. Nie chciał i miał najmniejszej ochoty na rozmowy z tym człowiekiem.
Mężczyzna, któremu hrabia podał rękę, nazywał się baron Hippolyte le Cagot, który to wyznawał pewną zasadę. Nie podawał ręki nikomu poniżej tytułu hrabiego. Skinął tylko głową Bertucciowi, a Miriam obdarzył jedynie przelotnym spojrzeniem, co jej ani trochę nie zmartwiło, gdyż od pierwszej chwili ten człowiek napawał ją obrzydzeniem. Był elegancko ubrany, a mimo to wydawało się, że w jakiś dziwny sposób niechlujnie. Czarne krótkie włosy tłusto błyszczały w słońcu od olbrzymiej ilości pomady, a w bladozielonych oczach czaiła się chytrość i wyrachowanie. Krótkie czarne wąsy poruszały się przy każdym skrzywieniu z niezadowolenia ust, kiedy ktoś z tłum za blisko niego stanął. Hrabia również starał się utrzymać dystans, a Miriam dyskretnie ujęła Bertuccia pod ramię, jakby instynktownie szukała u niego ochrony.
— Czyżby interesował pana ten koń? — le Cagot zwrócił się z tym pytaniem do Ludwika.
— Owszem. To bardzo piękne zwierzę. Może wie pan, kto jest jego właścicielem? — Bardzo rzadko zdarzało się Ludwikowi, by kogoś nie lubił. Tego człowieka wprost nie znosił.
— Tak się składa, że to jest moj koń.
— Dzień dobry, pani — Miriam, usłyszała za plecami powitanie. Obejrzała się i zobaczyła Olivera i Zofię.
— Pięknie, pani wygląda — Oliver pochyli głowę nad podaną mu przez Miriam dłoń. Bertuccio zerknął przelotnie na twarz żony. Zauważył delikatny rumieniec na jej policzkach. Uprzejmym gestem przywitał panią Budhon.
— Chce pan kupić to piękne zwierzę? — Zofia podała dłoń Ludwikowi, którego twarz niemal natychmiast się rozjaśniła na jej widok.
— Jeśli tylko cena będzie rozsądna — odparł, patrząc w fiołkowe oczy.
Baron skinął niemal niezauważalne glowa, na powitanie Oliverowi, ale na widok Zofii oczy rozbłysły mu niezdrowym podnieceniem.
— Znalazłam dla pani idealną klacz do niewielkiej bryczki — Miriam, zwróciła się do Zofii.
— Oh, to wspaniale! Dziękuję! — Zofia, spojrzała z wdzięcznością na Miriam.
— A gdzie jest Filip?
— Został w domu. Dziś ma jeden z tych dni, kiedy zachowuje się jak stary zgorzkniały człowiek. — Twarz Zofii w jednej chwili posmutniała. Oliver delikatnie pogodził siostrę po dłoni.
— Przykro mi z powodu jego stanu — powiedziała, Miriam ze współczuciem.
— Proszę mi wybaczyć. Nie chciałam popsuć tak pięknego dnia, moim melancholijnym nastrojem.
— Czy mógłbym zrobić coś, co sprawi, że on zniknie? — zapytał, cicho Ludwik.
— Myślę, że pana towarzystwo będzie najlepszym lekarstwem — uśmiechnęła się nieśmiało do mężczyzny.
— Wciąż jest pan, hrabio, zainteresowany kupnem konia? — wtrącił się bezpardonowo baron.
Ludwik przeniósł spojrzenie z Zofii na zagadującego go mężczyznę, marszcząc brwi.
— Proszę poważnie przemyśleć swoją decyzję. To pięcioletni ogier. Jest młody, krnąbrny i nieujeżdżony — powiedział, niezrażony zimnym spojrzeniem hrabiego.
Miriam spojrzała na konia. Ci, którzy się z nim szarpali, puścili go. Stał na środku okólnika, uderzając olbrzymim kopytem o ziemię, tak jakby chciał w ten sposób wyrazić, swoje niezadowolenie z powodu złego traktowania.
— Ja to bym zaraz takiego nauczył posłuszeństwa! — usłyszała słowa płynące z tłumu.
— Wystarczą mi dwie godziny, by osiodłać tego konia — usłyszała samą siebie. Wszyscy w zdumieniu spojrzeli na Miriam, która nie odrywała wzroku od zwierzęcia.
— Co powiedziałaś?!
— Proszę zwracać się z szacunkiem do mojej żony! — cichy pomruk wyszedł z gardła Bertuccia, a ciemne oczy błysneły groźbą.
Powinna była to przemyśleć, ale nie była w stanie zapanować nad sobą, kiedy zewsząd otaczały ją konie i ludzie pełni buty i arogancji.
— Powiedziałam, że jestem w stanie w ciągu dwóch godzin osiodłać tego konia i posadzić na nim jeźdźca.
Ci, którzy stali bliżej i przysłuchiwali się tej rozmowie ucichli na kilka sekund. Gwar wybuchł ze zdwojoną siłą, a nowina była podawana sobie z ust to ust. To sprawiło, że tłum mocniej zacisną się dookoła okólnika, licząc na świetne widowisko.
— Ja jestem poważnym handlowcem i wiem, że takie rzeczy wykonuje się miesiącami przy koniach. To był żart, prawda? — popatrzył na nią z pobłażaniem.
Miriam dumnie uniosła podbródek i spojrzała na mężczyzn.
— Dwie godziny — odparła twardo.
Bertuccio nie mógł się doszukać w jej głosie śpiewnego tonu, który tak uwielbiał. Miriam była kobietą, a co za tym idzie, niewiarygodnym przeciwnikiem dla barona.
— To niedorzeczne! — wybuchnął le Cagot. — To są jawne kpiny!
— Dlaczego słowa mojej żony uważa pan za niedorzeczne? — W głosie Bertuccia pojawiło się coś, co sprawiło, że Miriam spojrzała na niego.
— Bo to... — Baron stracił animusz i zająknął się pod wpływem niewypowiedzianej głośno groźby czającej się w oczach stojącego naprzeciw mężczyzny. — To niemożliwe!
— Jeśli moja żona sprawi, że ten koń w ciągu dwóch godzin zostanie osiodłany i wsiądzie na niego któryś ze znajdujących się tu mężczyzn, to sprzeda pan hrabiemu tego konia, za najniższą cenę jak tylko będzie możliwa.
— Proszę pana, ta rozmowa jest niepoważna, ale dobrze — zgodził się i głaszcząc się po wąsach, spojrzał na Miriam z politowaniem. — Żeby było jeszcze bardziej groteskowo, oddam tego konia hrabiemu za darmo, jeśli pańska żona okaże się takim cudotwórcą.
— Świetnie — zgodził się Bertuccio.
— Jak się nazywa? — zapytała cicho Miriam.
— Efendi.
— To piękny koń, ale... — Olivier z niepokojem spojrzał na drobną kobietę stojącą naprzeciw.
— Proszę się nie obawiać, dam sobie radę — uśmiechnęła się uspokajająco.
— Miriam, wierzę w twoje umiejętności, ale uważaj na siebie — poprosił cicho Bertuccio. Zobaczyła w czarnych oczach troskę i niepokój.
— Przecież będziesz obok — uśmiechnęła się ciepło do niego.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, podniosła rękę i delikatnie musnęła palcami jego policzek. Ciemne oczy rozszerzyły się z zaskoczenia i radości. Odwdzięczyła mu się za jego wiarę w jej umiejętności, swoją wiarą w to, że jeśli będzie działo się coś złego, to on pospieszy jej z pomocą. Nagle zorientowała się, że niemal wszyscy na nich patrzą. Szybko zabrała rękę.
Stojąca obok Zofia z zazdrością obserwowała sposób, w jaki tych dwoje okazywało sobie uczucia. Marzyła, by znaleźć mężczyznę, który będzie patrzył na nią w taki sam sposób. Zerknęła na stojącego obok Ludwika, a ten pochwycił jej spojrzenie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest ideałem piękna. Uważał za niemal przekleństwo swoją olbrzymią sylwetkę i twarz pozostawiającą wiele do życzenia. Jednak ciepło, jakie zobaczył w jej pięknych oczach i zainteresowanie jego towarzystwem, obudziło w nim nadzieję.
Szybko jednak porzucił te rozmyślania, bo musiał się skupić na tym, co za chwilę miało się dziać w okólniku. Dałby głowę, za to, że Miriam jest zbyt rozsądną, by porywać się na coś takiego, ale widać nie tylko mężczyźni potrafią stracić głowę dla pięknych koni.
Zanim otworzyli bramkę, Miriam zgrabnie przecisnęła się przez prześwit w ogrodzeniu. Wzięła wiąz i stanęła pośrodku okólnika, przez chwilę podziwiając piękno zwierzęcia, jednocześnie je obserwując. Koń niespokojnie zastrzygł uszami.
Miriam nagle rozłożyła szeroko ramiona i zrobiła w jego kierunku dwa gwałtowne kroki. Odskoczył przestraszony i zaczął galopować dookoła niej. Długie włosy u kopyt sprawiały, że jego galop wydawał się lekki i elegancki. Znów powtórzyła ten sam gwałtowny ruch.
— Co ona robi? Przecież go płoszy! — usłyszała głosy dochodzące z tłumu, ale je zignorowała.
Zaczęło ją dręczyć coś innego. Jej własna nieodpowiedzialność, bo przecież jutro cały Paryż będzie mówił o tym, co zdarzyło się na Polach Marsowych. Przez własną próżność i nieostrożność może znaleźć się w niebezpieczeństwie, ale na rozmyślanie o tym było już za późno. Miała tylko nadzieje, że zmieniła się na tyle, by nie poznał jej mężczyzna, dla którego była martwa. Jego obecności w tym miejscu nie musiał się obawiać. Konie interesowały go tylko, wtedy gdy były pewniakiem w wyścigach. Mimo to była zła na samą siebie. Teraz jednak musiała skupić się na galopującym dookoła niej zwierzęciu.
Dwie godziny. Określiła czas na wyrost. Znała rasę fryzów i wiedziała, że to są bardzo spokojne i łagodne zwierzęta. Jeśli ten byłby tak narowisty i niebezpieczny jak twierdzi jego właściciel, to nie pozwoliłby podejść do ogrodzenia, usiłując gryźć i kopać. A o wejściu do okólnika można by było tylko pomarzyć. Uważnie przyglądała się zwierzęciu i z zadowoleniem stwierdziła, że są na dobrej drodze, by mogli nawiązać ze sobą bliższy kontakt. Nie widziała coraz bardziej gęstniejącego tłumu. Nie widziała zdumionych spojrzeń i nie słyszała pełnych zdziwienia szeptów. Była tylko ona i Efendi.
Myślała, że będzie trudniej, bo dookoła było pełno innych koni, których co prawda nie widział, ale słyszał, a to wystarczało, żeby utrudnić jej zadanie. Na szczęście koń był pojętny i ciekawy. Obróciła się, tak by teraz stać do konia bokiem, a to sprawiło, że już nie wydawała się mu tak straszną istotą. Koń z galopu zwolnił do kłusa, a po kilku krokach zatrzymał się. Powoli podeszła do niego lekko opuszczając głowę. Wyglądało to tak, jakby interesowały ją jego kopyta. Wyciągnęła dłoń, by koń poznał jej zapach.
Przyjmował jej pieszczoty, ufnie pochylając olbrzymią głowę, by mogła go poskrobać po szerokim czole i za uchem. Jej cichy, miękki głos sprawiał, że koń stał się ufny i spokojny.
Z woreczka, który miała ze sobą, wyjęła skórkę chleba i nagrodziła zwierzę. Cofnęła się kilka kroków, a Efendi natychmiast przysunął się do niej. Miriam ruszyła wzdłuż ogrodzenia, a koń za nią, jakby prowadziła go na niewidzialnej nici. To zawsze wprawiało oglądających w zdumienie.
Bertuccio rozejrzał się dookoła. Miał wrażenie, że Miriam zaczarowała nie tylko konia, ale i ludzi. Jego też.
Miriam podeszła do chłopca stajennego, który przypatrywał się temu pokazowi z otwartą buzią. Pochyliła się nad nim i coś do niego szepnęła. Ten na chwilę znikną w tłumie, by zjawić się tak szybko, jakby bał się, że coś mu umknie z tego niewiarygodnego pokazu. Przyniósł ogłowie, o które go poprosiła. Odpięła nachrapnik, sprawnie poluzowała, kilka pasków i rozpięła wodze. Nie minęła chwila, a Efendi smakował wędzidło razem z kawałkiem suchego chleba. Miriam z zadowoleniem pogładziła go po pięknej lśniącej czernią szyi.
— Siodło — poprosiła przyciszonym głosem.
Przyniesiono je wraz z kilkoma popręgami różnej długości. Miriam wybrała najodpowiedniejszy i doczepiła do siodła. Podeszła do Efendiego nie patrząc mu w oczy. Koń cofnął się gotowy do ucieczki, ale ciekawość zwyciężyła. Obwąchał to, co przyniosła ze sobą, a nawet pozwolił sobie chwycić zębami wystające części siodła. Kiedy uznał, że jest niegroźne, pozwoli jej przesunąć się w stronę jego grzbietu. Z ust Miriam nieprzerwanie płynął potok cichych i uspokajających słów. Stanęła na palcach i powoli położyła mu siodło na grzbiecie. Kiedy to zrobiła, natychmiast wynagrodziła go smakołykiem.
— Spełniasz moje życzenia, dostajesz nagrodę — szeptała cicho, obchodząc go i głaszcząc po głowie.
Kiedy znalazła się po drugiej stronie, ostrożnie poprawiła siodło. Delikatnie sprawdziła, czy nie ma łaskotek, ale zdał tę próbę bez problemów. Zapięła popręg i sięgnęła do kieszeni jego głowa już tam była. Szybko się uczył. Z uśmiechem obserwowała, jak wygarnia aksamitnymi wargami smakołyk z jej dłoni. Kiedy udawało się jej okiełznać konia w tak łagodny sposób, zawsze czuła dreszcz emocji i dumę.
— Jeszcze jeździec! — przypomniał jej, le Cagot z jakimś nieprzyjemnym błyskiem w oku. Chyba czuł, że jest bliski przegranej i będzie musiał oddać konia za darmo.
— Panie hrabio, czy może mi pan pomóc?
— Oczywiście — Ludwik przyjął to wyzwanie z radością.
Wybierając jeźdźca, świadomie zdecydowała się na hrabiego, który był postawnym mężczyzną, doskonale trzymającym się w siodle.
— Co ma robić? — zapytał, kiedy stanął obok Miriam.
— Niech pan włoży nogę w strzemię i ostrożnie uniesie się do góry, ale proszę nie przekładać nogi.
Zrobił to, o co go poprosiła. Efendi niespokojnie zastrzygł uszami, przestępując z nogi na nogę. Poklepała go po szyi i nagrodziła chlebem.
— Teraz proszę powoli przerzucić nogę na druga stronę i delikatnie usiąść w siodle.
Koń gwałtownie poruszył się, czując ciężar na grzbiecie, ale dzięki swojemu i hrabiego opanowaniu szybko uspokoiła zwierzę.
— Proszę wziąć wodze do ręki i trzymać je luźno — zwróciła się do hrabiego, jednocześnie nagradzając skórką chleba Efendiego.
Kiedy uznała, że koń jest wystarczająco spokojny, trzymając delikatnie za wodze przy pysku, ruszyła wzdłuż ogrodzenia, wywołując szepty zdumienia i zachwytu. Widzowie bali się głośniej odezwać tak jakby to, co zobaczyli, było złudzeniem, które w każdej chwili może zniknąć.
Metoda ujeżdżania koni, którą opisałam w tym rozdziale, była i jest stosowana w treningu koni przez rdzennych Amerykanów. Została też opisana przez Mnonty Roberts'a, w książce Człowiek który słucha koni i z powodzeniem praktykowana przez koniarzy na całym świecie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top