Piękno zwykłych dni

Zofia stała przy oknie i wpatrywała się w ciemność. Jedynym źródłem światła była świeca stojąca na stoliku. Objęła się ramionami i łagodnie się uśmiechała, czując na sobie zapach mężczyzny, którego niewyraźne odbicie widziała w szkle. Ludwik drzemał wygodnie wyciągnięty w pościeli. To była kolejna noc, którą spędziła w jego ramionach. Od powrotu do Paryża, niemal wszystko układało się po myśli. Miała mężczyznę, w którym była bardzo zakochana i który był dokładnie takim, jakiego sobie wymarzyła. Myślała o sobie, jako o jednej z niewielu kobiet z towarzystwa, której się poszczęściło. Jako bardzo młodziutka dziewczyna, zaczytywała się w romansach. Zachwycała się ich męskim bohaterami i bardzo chciała znaleźć kogoś podobnego w realnym życiu.

Bujającą w obłokach dziewczynę, matka ściągała na ziemię. Tłumaczyła, że życie powinno sobie układać rozsądnie, a miłość i porywy serca należy włożyć pomiędzy bajki. Zdawała sobie sprawę, że małżeństwo jej rodziców było aranżowane, ale mimo to razem wyglądali na szczęśliwych i szanujących się wzajemnie, ale ona nie chciała małżeństwa na przymus.

Po śmierci Alberta, uparcie odrzucała wszelkie zaloty, nie przejmując się niezadowoleniem rodziców. I wreszcie znalazła. Postawny, mądry i wielkoduszny mężczyzna, pojawił się najpierw w listach od przyjaciółki. Kojarzył się jej z bezpieczeństwem i opiekuńczością. Może dlatego, kiedy Syriana zaczęła go dokładnie opisywać, poczuła, że powinna wrócić do Francji i Paryża. Miała jednak pecha. Poczuła ogromne rozczarowanie, kiedy dowiedziała się, że hrabia wyprowadził się z Paryża gdzieś na prowincję. Delikatnie i ostrożnie starała się wybadać, gdzie wyjechał, ale nikt nie miał pojęcia. Nie była tym zdziwiona. Plotki, jakie o nich rozpowiadała Elrid de Poussière, z pewnością zraniły obu mężczyzn i chcieli odpocząć, od zamętu, jaki się wokół nich wytworzył, z powodu romansu z jedną kobietą. Ale po dwóch miesiącach uśmiechnęło się do niej niewiarygodne szczęście. Z ogromną ulgą, ale też i przyjemnością przyjęła zaproszenie do L'abri. Pałac i miejsce, w którym stał, okazało się niezwykłe tak, jak ludzie, którzy go zamieszkiwali.

Nie chcąc czuć się jak pasożyt, starała się być przydatna. Zaoferowała Ludwikowi, swój czas i pomoc przy rozwiązywaniu drobnych problemów. Doglądała każdego rachunku, pomagała przy rozliczeniach i wpłatach dla robotników. Rozwiązała problem z dostawcą butelek. Zareagowała natychmiast, kiedy tylko wyczuła, że mężczyzna próbuje ich oszukać. Czuła się cudownie, słysząc od Ludwika, jak bardzo docenia jej pomoc i niezwykłą intuicję.

Usłyszała szelest pościeli. Niewyraźne odbicie w szybie powiedziało jej o tym, że Ludwik się przebudził. Odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła się. Zdarzyło się między nimi coś niewiarygodnego, cudownego i pełnego ciepła. Kochałam go, pomyślała. Było to połączenie namiętności, szacunku i przyjaźni.

— Połóż się jeszcze na chwilę obok — poprosił cicho.

— Muszę wracać do swojej sypialni.

— Chciałbym, żebyś została.

— Będę ci chrapać do ucha — zaśmiała się dźwięcznie, siadając na brzegu posłania.

— Mam bardzo mocny sen.

— Będę ściągać z ciebie kołdrę.

— Każę uszyć tak wielką, że nigdy ci się to nie uda — usiadł na posłaniu.

Zofia uśmiechnęła się na widok jego odsłoniętego torsu. Niezmiennie ją fascynował. Wyciągnęła dłoń i przesuwała palcami, po zarysie napiętych mięśni. Po raz kolejny tej nocy odkrywała zarysy jego klatki piersiowej i brzucha. Ludwik przymknął z zadowoleniem oczy. Uwielbiał, gdy go dotykała.

— Miewam bardzo zimne stopy.

— Będziesz sobie je mogła ogrzewać o moje — pocałował ją. Chwile, w których był szczęśliwy, pojawiały się coraz częściej, a to za sprawą kobiety o fiołkowych oczach. — Marzę, żeby obudzić się obok ciebie. Rano wypić z tobą kawę i poczytać ci gazetę.

— W łóżku? — odwzajemniła pocałunek.

— Tak, w łóżku.

— A co to za zwyczaje?

— Bertuccio mnie tego nauczył. Mówi, że włoscy hrabiowie mają takie poranne ceremoniały. — Jego głos, zabarwił się teatralną intonacją.

— Bardzo interesujące — roześmiała się, patrząc, jak robi jakiś nieokreślony ruch ręką, naśladując znudzonego arystokratę.

Też tego chciała. Pragnęła spędzać w jego towarzystwie, każdą sekundę, minutę, resztę swojego życia. I nieważne czy będą rozmawiali o błahostkach, przeczytanych książkach, czy będą się spierać. Chciała, być przy nim w każdym z tych momentów.

Przez kilka długich sekund patrzyła na niego, wspominając z przyjemnością, jak do późnej nocy rozprawiali nad niewielkim zawiniątkiem. Znaleziono je pod podłogą w jednej z cel, w której zamieszkiwał jakiś mnich. Małe drewniane pudełko kryło w sobie srebrną spinkę do włosów ze starannie wykonanym malutkim kwiatem, który był jej ozdobą. Zawinięta w kawałek atlasu i tajemnicę, leżała i czekała na odkrycie. Do kogo należała? Kim była kobieta dla mnicha mieszkającego w tej celi? Znalezienie jej podsuwało im obojgu różne domysły. Wyobraźnia biegła różnymi ścieżkami, a oni doskonale się przy tym bawili, wymyślając różne teorie. Może kiedyś uda się im rozwiązać tę zagadkę, a może nigdy.

— Ma pan, panie hrabio, rozwiązanie w zasięgu ręki — zaczęła cicho, wyciągając do niego dłoń.

— Jakie? — zmarszczył lekko jasne brwi, ujmując ją i całując długie palce. Przez długą chwilę patrzyła na niego, mrużąc fiołkowe oczy.

— Czy uczyni mi, pan ten zaszczyt i zostanie moim mężem?

Ludwik spojrzał na nią zaskoczony.

— Patrzysz na mnie tak, jakby moje zuchwalstwo zaparło ci dech w piersi.

— Małżeństwo to zobowiązanie na całe życie. Takich decyzji nie powinno się podejmować zbyt pochopnie lub pod wpływem chwili.

— Nie proponowałbym ci go, gdybym nie była pewna uczuć, jakimi cię darzę.

— Przysięgam, że nigdy nie będziesz tego żałować.

— Czy to oznacza tak?

— Tak — uśmiechnął się delikatnie, a oczy zalśniły mu w świetle świecy.

— Jestem zaszczycona, dumna i szczęśliwa — pogładziła go po policzku.

— Hmm... wiesz, że miałem zamiar, to jutro zrobić?

— Oświadczyć mi się?

— Tak. Wieczorem w opactwie, ale mnie uprzedziłaś — wciągnął do niej ręce i ujął w dłonie jej twarz.

— Wybacz, że pokrzyżowałam twoje plany — przymrużyła w uśmiechu oczy.

— Nie mam czego wybaczać. Czy teraz zostaniesz ze mną do rana?

— A ogrzejesz mi stopy?

— Ogrzeję wszystko, co tylko zechcesz — szepnął, muskając delikatnie jej usta pocałunkiem, który powoli i na nowo rozpalił w nich ogień.

Miriam zastała Colett wieszającą pranie. Miała dla niej ekscytujące wiadomości, którymi koniecznie chciała się podzielić. Ciepły wiatr poruszał białą pościelą, haftowanymi obrusami i firanami. Ta, gdy tylko zobaczyła Miriam, wytarła oczy kantem dłoni i obróciła twarz. Miriam ogarnął lekki niepokój.

— Colett?

Dziewczyna odburknęła coś niezrozumiale pod nosem.

— Co się stało? — odruchowo zadała pytanie. Od kilku dni jej przyjaciółka była bardzo markotna.

— Nic.

— To, czemu płaczesz?

— Nie płaczę!

— Przecież widzę.

— To przez słońce. Parę razy mnie oślepiło, kiedy wieszałam pranie.

Rzeczywiście, pościel była oślepiająco biała. Miriam czuła jednak, że coś jest nie tak.

— Nie zamydlaj mi oczu. Od kilku dni chodzisz markotna.

Usłyszała, jak Colett prychnęła pod nosem.

— W ciąży jesteś?

— Oszalałaś?! — wypaliła Colett.

— No to, co się dzieje?

— Przecież mówiłam, że nic.

— To przez to, że pan Budhon wyjechał do Paryża?

Przyjaciółka znów coś burknęła pod nosem.

— Co?

— Nie natrząsaj się ze mnie.

— Nie robię tego. Tylko zapytałam.

— Czekasz, aż przyznam ci rację.

— W czym? — Miriam uniosła brwi w zdumieniu.

Tak wielkie rozdrażnienie przyjaciółki było dla niej czymś kompletnie nowym i nieznanym. Owszem, miewała złe humory, ale te bardzo szybko jej przechodziły.

— A nie mówiłam i tym podobne.

— Tak nie będę się nad tobą znęcać.

— Miałaś rację.

— Na to, nie czekałam.

— Wiem. Przepraszam. — Colett ciężko usiadła na niskim murku, otaczającym niewielki plac pokryty krótką trawą, gdzie wieszano pranie.

— Przecież wróci na przyjęcie zaręczynowe.

— Wróci — Colett powiodła wzrokiem po czubkach drzew. — Mówiłaś mi, że on ma kogoś w Paryżu, a ja ciebie nie słuchałam.

— Boisz się, że ją przywiezie ze sobą?

Skinęła tylko głową, jakby bała się wypowiedzieć swoje wątpliwości na głos.

— Mogłabym powiedzieć, żebyś nie zwracała sobie nim głowy, ale na to już za późno.

— Stanowczo za późno. Jakoś to przeżyję — wzruszyła lekceważąco ramionami, ale Miriam doskonale wiedziała, że to tylko pozory. — Co to? — zerknęła na list, który Miriam trzymała w dłoni.

— Coś na poprawę twojego humoru. Pamiętasz, jak opowiadałam ci o Syrianie Campiotti?

— Tej sławnej paryskiej modystce, od której dostałaś te wszystkie piękne rzeczy?

Colett przez chwilę czuła zazdrość i smutek, patrząc, na ekscytację Miriam, kiedy wreszcie dotarł do L'abri, kufer pełen modnych sukien, gorsetów batystowych koszul, jedwabnych pończoch i bajecznych dodatków. Ona sama uważała, że suknie, które szyła, były skromne i proste.

— Tak! Zofia zaprosiła ją na przyjęcie zaręczynowe. Wpadłam na pomysł, że może pokazałabyś jej swoje projekty sukien i dodatków, jakie do nich przygotowałaś.

— Nie mówisz poważnie! — Colett spojrzała na nią z ukosa

— Dlaczego? Pani Campiotti była zachwycona bielizną do jazdy konnej, którą dla mnie uszyłaś. Wzięła nawet szablon. Pamiętasz? Mówiłam ci o tym!

— Mówiłaś, ale... czy ja wiem — sceptycznie wykrzywiła usta. — Nie, raczej nie mam tyle odwagi, by to pokazać.

— Ja to zrobię!

— Miriam proszę. To nie ma sensu.

— Ma i to ogromny. Tworzysz piękne rzeczy! Musisz je pokazać!

— Wiesz, że mam inne plany. Chce otworzyć własny salon tu w Vitré.

— Nie rozumiem. W czym jedno drugiemu przeszkadza? Posłuchaj.
Jeśli pani Campiotti wzięła, by cię na praktyki do Paryża, to pomyśl, ilu wspaniałych rzeczy mogłabyś się nauczyć! Z iloma wspaniałymi tkaninami miałbyś odczynienia! Ile pięknych rzeczy mogłabyś sama stworzyć. Rozmawiałam z Zofią, to znaczy panią Budhon i to od niej dowiedziałam się, że Syriana, każdej najzdolniejszej uczennicy wystawia certyfikat. Dzięki niemu przybędzie ci mnóstwo klientek.

— Zastanowię się.

Udzielił się jej entuzjazm przyjaciółki, choć starała się tego nie pokazać po sobie.

— Tu mnie ma się, nad czym zastanawiać! Wieczorem przyjdę i wybierzemy najładniejsze projekty i dodatki i pokarzemy jej. Co ci szkodzi?

— No nie wiem — mruknęła, ale Miriam zauważyła błysk zainteresowania w jej oczach.

— Ale ja wiem! — ucięła stanowczo Miriam. — Poza tym w Paryżu jest też pan Budhon i...

— Nie — przerwała jej Colett — Chciałam się tylko zabawić i mnie pokarało. Zakochałam się, choć i tak wiem, że to nie miałoby najmniejszego sensu. Głupia jestem i nie wiem, co sobie myślałam. On jest przystojny i bogaty, a ja? To i tak, by się nie udało.

— Z tego, co mi wiadomo, to rodzice państwa Budhon byli kupcami. Nie są arystokratami i nigdy nie występowali o nadanie tytułu.

— To i tak by się nie udało — powtórzyła z przekonaniem.

— Dlaczego? On, jest artystą i ty też. Masz czym mu zaimponować. Tworzysz piękne rzeczy, a i urody ci nie brakuje. Dzięki swojemu talentowi staniesz się sławną i bogatą modystką.

Colett przymknęła oczy i cicho westchnęła.

— Jak myślisz? Ta kobieta z Paryża. Ta, o której mi mówiłaś... to...

— Czy są ze sobą? Nie mam pojęcia. Widziałam tę dziewczynę tylko przez krótką chwilę na przyjęciu.

I dobrze się ze sobą bawili, pomyślała, przypominając sobie scenę z ogrodu, ale tego nie powiedziała na głos. Spojrzała na przyjaciółkę. Życzyła jej z całego serca jak najlepiej. Wieczorem przyszła do pokoju Colett i do późnej nocy wybierały te rzeczy, które uznały za wyjątkowe i warte uwagi pani Campiotti.

A ty czemu skradasz się po nocy? Z tego, co pamiętam, to twoja sypialnia jest w innej części domu.

Ludwik zatrzymał się wpół kroku na dźwięk głosu Bertuccia.

— Nie przypominam sobie, żebym zatrudnił stróża nocnego. Poza tym od jakiegoś czasu mam wrażenie, że ty też nie spędzasz nocy we własnej sypialni — mrukną lekko zażenowany Ludwik. Czuł się jak młokos, którego złapano na podglądaniu przez okno ukochanej.

Bertuccio bezszelestnie wynurzył się z ciemności bocznego korytarza. Z nieukrywaną ciekawością zerkną na butelkę szampana* i dwa kieliszki. Dla niego oznaczały tylko jedno.

— Czyżbyś oświadczył się pani Budhon?

— To ona mi się oświadczyła.

— Dość zaskakujące.

— Owszem, ale bardzo przyjemne — błysk w błękitnych oczach hrabiego cieszył Bertuccia.

— Kochasz ją?

— Tak mocno, że czasem czuję się bezradny.

Bertuccio skinął ze zrozumieniem głową. Czuł to samo przy Miriam, kiedy patrzył na nią, lub kiedy budził się przy niej w środku nocy.

— Moje gratulacje.

— Dziękuję.

— Wróć się do kuchni. W spiżarce są truskawki. Weź je. Będą doskonale pasować do szampana.

— Miały być dla Miriam.

— Myślę, że nie obrazi, kiedy się dowie, dlaczego zniknęły.

— Dziękuję.

— Nie ma za co. Bawcie się dobrze.

— Bertuccio?

— Słucham.

— Czy mógłbyś przygotować na jutro rano dwie kawy?

— Śniadanie też?

— Jeśli to nie problem.

— O ósmej?

— O dziesiątej.

— Będzie czekać w saloniku przy sypialni pani Budhon.

Kolejne dziękuję, wypłynęło z ust Ludwika. Bertuccio uśmiechnął się w odpowiedzi i zniknął w ciemności tak samo cicho, jak się pojawił.

Ciche pukanie do drzwi przerwało rozmowę dwóch eleganckich kobiet siedzących w niewielkim saloniku.

— Czy mogę przez chwilę poprzeszkadzać? — zapytała Miriam, przechodząc przez próg.

— Miriam! Dziecinko! Choć niech cię wyściskam. — Syriana energicznie podniosła się z fotela i wyciągnęła do niej ręce. Przytuliła ją mocno do siebie. — Oczywiście nie obejdzie się też bez drobnej reprymendy. Dlaczego wczoraj się z tobą nie mogłam zobaczyć?

Zofia przyglądała się tej scenie z ciepłym uśmiechem, a jednocześnie spoglądała na Colett która niepewnie zerkała do wnętrza salonu.

— Proszę o wybaczenie, ale późno skończyłam pracę w opactwie i nie chciałam już przerywać wypoczynku, po długiej i zapewne bardzo nużącej podróży.

— Och! — machnęła lekceważąco ręką. — Mogłaś przyjść i przywitać się ze starą kobietą. — Ogarnęła po matczynemu, kosmyk z twarzy Miriam i założyła go za ucho. — No dobrze — obejrzała Miriam od stóp po czubek głowy. — Widzę, że miłość Bertuccia bardzo ci służy. Wyglądasz cudownie. Moje gratulacje.

— Dziękuję — odparła Miriam, lekko przytłoczona, wigorem starszej pani.

— Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo ucieszyłam się, na wieść o waszym ślubie. To już za miesiąc — westchnęła rozmarzona. — Zdradzę ci pewien sekret. — Syriana pochyliła się konspiracyjnie w stronę Miriam. — Oberwałabym mu uszy, gdyby nie poprosił cię o rękę. No dobrze. Ja u paplam, a ty przyszłaś z prośbą.

— Tak.

— Zamieniam się cała w słuch, dziecinko.

Syriana na powrót usiadła na szeslongu, wygładzając dłońmi, jedwab piękniej jasnoliliowej sukni.

— Czy mogłabym pani... tobie — natychmiast poprawiła się, kiedy zauważyła nieznaczne uniesienie brwi na twarzy Syriany. Przecież mogła zwracać się do niej po imieniu. — ... przedstawić moją przyjaciółkę i jej niezwykle zdolności.

— Oczywiście — Syriana uprzejmie skinęła głową, ale Miriam miała wrażenie, że ton jej głosu zmienił się nagle i stał się rzeczowy i poważny.

— Colett! — Miriam przywołała przyjaciółkę ruchem dłoni.

Ta lekko przestraszona weszła do salonu. Uprzejmie dygnęła na powitanie. Przyniosła ze sobą dużą pięknie haftowaną torbę i gruby plik szkiców.

— Hmm... — Miriam rozejrzała się dookoła siebie. — Może przeniesiemy się, do jadalni? — zaproponowała Miriam. — Tam jest duży stół, na którym mogłybyśmy to wszystko pokazać.

— To doskonały pomysł — przyklasnęła Syriana.

— Mogę pójść z paniami? — zapytała Zofia, spoglądając życzliwie na Colett. — Też chciałabym obejrzeć twoją pracę.

— Oczywiście. — Colett nieśmiało skinęła głową, zgadzając się.

W jadalni Syriana przeglądała prace Colett, przyglądając się każdej bardzo uważnie. Sortowała je, układając na oddzielnych stosikach. Colett zdenerwowana wykręcała swoje palce, a Miriam starała się ją uspokoić, gładząc po ramieniu.

— Te suknie — wskazała, po chwili na rysunki po lewej stronie. — Są doskonale. Dla każdej z tych sukni znalazłabym klientkę w Paryżu. Jeśli chodzi o te, mam pewne zastrzeżenia i wniosłabym do nich kilka poprawek. Dla kogo pracujesz? — spojrzała życzliwie na Colett.

— Dla nikogo. Chciałabym otworzyć w przyszłości salon mody w Vitré, ale na razie szyję suknie, bieliznę i robię dodatki tu w pałacu. Wszystkie te rzeczy sprzedaję tutejszym klientkom.

— A propos bielizny — Syriana, lekko uniosła dłoń. — Widziałam tę, którą wykonałaś dla Miriam. Pomysł i wykonanie jest doskonałe.

— Dziękuję. — Pochwała zarumieniła policzki dziewczyny.

— Colett przyniosła ze sobą ostatnie swoje zamówienie, które skończyła przed kilkoma dniami — wtrąciła się Miriam. — Uszyła bieliznę dla córki burmistrza, panienki Vellier.

— Chętnie ją obejrzę.

Colett, wyjęła z torby jedwabny worek. Miriam zauważyła, że ta dbałość o szczegóły bardzo się podobała Syrianie. W jego środku były ukryte dwie krótkie koszulki i jedna długa z delikatnej bawełny. Biały jedwabny gorset wykończony delikatnym haftem i kilka par pantalonów* uszytych z dobrej jakości płótna.

Syriana starannie oglądała wszystkie szwy, zakładki w gorsecie i koszulkach. Sprawdziła jakość ściegu, jakim został połączony materiał w pantalonach. Gatunek drobnych koronek przyszytych do nogawek i ich wykończenie ściągaczami. Dzięki tym skrupulatnym oględzinom nic nie mogło ujść jej uwadze. Przesuwała dłońmi po szwach, cicho pomrukiwała coś do siebie po włosku. Colett zerknęła niepewnie na Miriam, ale ta uśmiechnęła się do niej, choć miała świadomość, że ocena pracy Colett z pewnością będzie surowa. W końcu pani Campiotti byla właścicielką najsławniejszego salonu mody w Paryżu. Palce Syriany zatrzymały się, na malej kokardce.

— Ta prosta ozdóbka, nadaje dużo wdzięku tej bieliźnie.

— Jest też praktyczna — odezwała się, nieśmiało Colett.

— Praktyczna? Co masz na myśli?

— W ten sposób oznaczam, gdzie jest przód, a gdzie tył. To jest bardzo pomocne, kiedy chcemy się ubrać po ciemku.

— Och! To niezwykły pomysł! — zachwyciła się Zofia, która z zainteresowaniem oglądała gorset.

— Czy przyniosłaś ze sobą coś jeszcze?

Colett skinęła głową i wyjęła z torby haftowane pokrowce na wachlarze, ręcznie robione kwiaty do kapeluszy chusteczki i sakiewkę, na widok której Zofii, aż zaświeciły się oczy.

— Spójrz, Syriano! Jest przepiękna — wzięła do ręki woreczek z szafirowego aksamitu.

Na nim wyhaftowano niewielkiego pająka, którego odwłok połyskiwał złotymi i srebrnymi nićmi. Wyglądał tak, jakby przed chwilą wychylił się spod liści dębu, które były kolejną ozdobą sakiewki. Te wyszyte na innym materiale i przyszyte tak by lekko odstawały od aksamitu. Patrzącemu na to wydawało się, że to pod nimi jest kryjówka złotego pająka. Dodatkowymi ozdobami, były złote chwosty, drobne kwiaty i niewielki bilecik na złotym łańcuszku, w którym można było zapisywać partnerów do tańca.

— Dziecko, masz naprawdę niezwykły talent.

— Dziękuje, ale to zasługa Miriam, Ona nauczyła mnie haftu.

— Nie przesadzaj. Razem się uczyłyśmy.

— Miriam, ty też haftujesz?

— Nie tylko haftuje, ale i robi koronki. O te tutaj — Colett podbudowana pochwałą, stala się odważniejsza i wskazała drobne koronki na koszulkach dla córki burmistrza. — Sama zrobiła i te, tu przy chusteczkach też.

— Przestań — zaprotestowała Miriam.

— Gdyby nie pomagała, nie wyrabiałbym się z zamówieniami.

— Nie przesadzaj. Pomagam ci tylko od czasu do czasu.

— Tylko czasem? Ten pomysł z pająkiem na sakiewce jest przecież twój.

— Wybacz, że się wtrącam, ale czy ta sakiewka, stanowi część jakiegoś zamówienia? — Zofia zwróciła się do Colett. — Bardzo chciałbym ją kupić. — Jest prześliczna.

— Jeśli tak bardzo się pani podoba... — Colett, poczuła się onieśmielona komplementem Zofii.

— Świetnie pasowała, by mi do jednej z moich sukien. Nawet mam ją tu, ze sobą.

— Do której? — Syriana lekko zmarszczyła brwi, patrząc na Zofię.

— Prosta, z jasnoszafirowego jedwabiu pokryta haftem przypominającym liście akantu. Mam zamiar ją założyć na przyjęcie.

— A tak. Masz rację, Idealnie będzie do niej pasować. — Syriana przeniosła wzrok z Zofii, na Colett. — Mam jeszcze mały test dla ciebie.

— Test? — Colett zbladła.

— Nie bój się — ciepły uśmiech nie schodził z ust pani Campiotti. — Miriam masz ołówek?

— Chyba tak. Proszę mi dać sekundę. — Przez chwilę szukała go, w przepastnych kieszeniach spódnicy. — Jest.

— Podaj go Colett — Syriana obróciła jedną z kartek, na których był mniej udany szkic i podsunęła go przestraszonej dziewczynie.

— Za miesiąc Miriam bierze ślub. Przygotuj projekt sukni dla przyjaciółki. Masz ułatwione zadanie, bo zapewne znacie się doskonale i wiesz, co lubi.

Colett sprawnie i szybko wykonała szkic. Podała go Syrianie. Ta przestudiowała go z uwagą. Widniała na niej suknia z pięknie zaznaczonym dekoltem. Talię, podkreśliła eleganckim wcięciem w talii i wyłogami z koronek przy rękawach, które kończyły się tuż nad łokciem.

— Prosta, ale wypuszczenie trenu z pasa sukni czyni ja bardzo interesującą. W jakim będzie kolorze?

— Jasno kremowa, niemal biała. Tren i dół sukni będzie haftowany w róże o delikatnych kolorach. Do tego wachlarz i mały bukiet czerwonych róż. Satynowe pantofle w kolorze sukni.

— A co do włosów?

Według Syriany modystka powinna nie tylko umieć dobrać suknię klientce, ale również dodatki.

— Miriam, ma piękne loki. Szkoda byłoby je przesłaniać, jakimiś ozdobami. Myślę, że satynowa wstążka wystarczy.

Pokiwała głową z aprobatą i spojrzała to na Miriam to na Colett. Była niemal pewna, że projekt sukni istniał już od jakiegoś czasu w głowach obu kobiet.

— Zabieram cię do Paryża — Syriana, popatrzyła z życzliwością na Colett.

— Do Paryża? — Ciemne oczy dziewczyny, zrobiły się ogromne z zaskoczenia.

— Oczywiście. Nie pozwolę, by taki talent jak twój zmarnował się tu na prowincji.

— A nie mówiłam! — Miriam uśmiechnęła się tryumfalnie.

Colett z niedowierzaniem przenosiła na Miriam, to na panią Campiotti. Nagle jej broda zatrzęsła się i uderzyła w płacz.

— Zobacz, co narobiłaś! — Zofia żartobliwie skarciła Syrianę.

— Ja przepraszam. Dziękuję bardzo za taką możliwość. — Colett podeszła do Syriany i ujęła jej wyciągnięte dłonie. — Kiedy Miriam mi powiedziała, że pani przyjeżdża i o planach pokazania mojej pracy, przestraszyłam się.

— Nie masz się czego bać, dziecko. Może i mówią o mnie, że bywam surowa w swoich ocenach, ale jestem sprawiedliwa. Zobaczyłam, że wkładasz całe serce w swoją pracę, dbasz o drobiazgi i masz głowę pełną ciekawych pomysłów. — Syriana delikatnie pogładziła po plecach.

— Dziękuję bardzo — Colett chciała pocałować w rękę Syrianę, ale ta ją szybko przed tym powstrzymała.

— Nie masz za co. Uważam, że trzeba dawać szansę tym którzy mają talent.

— Jeszcze raz dziękuję — otarła wierzchem, dłoni policzki z łez.

Miriam splotła dłonie i skromnie opuściła oczy, uśmiechając się.

— Zofio, a ty i pan hrabia już wyznaczyliście datę waszego śluby. Dwa śluby w jednym dniu. To byłoby urocze — zachwyciła się Syriana.

— To dzień Miriam i pana Bertuccia. Byłoby ogromnym nietaktem, gdybyśmy odwracali od nich uwagę.

— To na kiedy go zaplanowaliście? Muszę wiedzieć, by cię odpowiednio przygotować.

— Nie mamy jeszcze dokładnego terminu. Postanowiliśmy z Ludwikiem najpierw ukończyć remont opactwa, byśmy mogli tam zamieszkać zaraz po ślubie.

— Chcecie tam zamieszkać?

— Tak i już nie mogę się doczekać tej chwili.

— A co z L'abri? Pan hrabia chce sprzedać pałac? — zapytała, zaskoczona Miriam.

W jednej chwili Zofia zrozumiała, że popełniła gafę. Przecież pałac to prezent dla młodych, o którym z pewnością nic nie wiedzą.

— Rozmawialiśmy o tym i na razie Ludwik nie myśli o jego sprzedaniu — odparła szybko.

Miriam wyszła podekscytowana z jadalni. Cieszyła się, że Colett pojedzie do Paryża, choć z drugiej strony, było jej przykro, bo straci przyjaciółkę. Lecz jej szczęście, było dla niej najważniejsze. Teraz musi jak najszybciej porozmawiać z mężem.

Ma męża. Ta myśl była dla niej wciąż... egzotyczna i nie mogła się do niej przyzwyczaić, bo przez większą część swojego życia była samotna. Jednak świadomość tego, że teraz ma obok kogoś, kto będzie stał za nią i towarzyszył do końca życia, służył pomocną dłonią w radościach i troskach, była niezwykle przyjemna i krzepiąca. Niemal wbiegła do kuchni.

— Bertuccio! — krzyknęła, ale tylko przestraszyła młodego kuchcika, którego przywieźli ze sobą z Paryża państwo Budhon.

— Przepraszam. Wiesz, gdzie może być teraz mój mąż?

— Godzinę temu pojechał do opactwa, z kolacją dla hrabiego.

Rozczarowana wróciła do swojego pokoju i przez resztę wieczoru czuła się, jakby siedziała na szpilkach.

— Dobrze, że jesteś! — niemal krzyknęła, kiedy wreszcie się pojawił w sypialni.

— Co się stało, skarbie — spojrzał na pełną ekscytacji twarz.

— Dowiedziałam się od Zofii, że po ślubie, chcą zamieszkać w opactwie. Wiedziałeś o tym?!

— Ludwik coś wspominał mi o tym, ale jakoś nie zwróciłem na to większej uwagi — przeczesał palcami włosy.

Musiał szybko wymyślić jakiś wykręt, byle tylko Miriam nie dowiedziała się, że L'abri jest prezentem ślubnym dla niej.

— Chcę natychmiast z nim porozmawiać!

— O czym?

— Bertuccio! Nie żartuj sobie ze mnie. Chcę mieć ten dom! Jeśli pan hrabia chce go sprzedać, muszę o tym wiedzieć.

— Chcesz kupić L'abri?

— Mam pieniądze! A jeśli, to będzie za mało to... — urwała i spojrzała na niego.

— Kochanie. — Najpierw uśmiechnęły się jego oczy, a sekundę później usta. Powolutku przyciągnął ją do siebie. — Ludwik jest teraz bardzo... zajęty.

— Czym?

— Zaraz ci pokażę. — Uniósł kącik ust, a w oczach płonął ognik rozbawienia.

— Proszę, bądź poważny — oparła dłonie o jego barki tak, jakby chciała go odepchnąć. — Chodź ze mną.

— Teraz?

— Tak!

— Dobrze pójdę z tobą...

— Jesteś kochany! — rzuciła mu się z radością na szyję.

— Nie dałaś mi dokończyć.

— Czego? — W jednej chwili zesztywniała.

— Porozmawiamy z nimi, po przyjęciu zaręczynowym.

— Ale...

— Nie ma żadnego, ale, Miriam.

Szmaragdowe oczy patrzyły błagalnie. Bertuccio zmarszczył brwi i lekko zacisną usta, starając się, by jego mina była stanowcza.

— Może jednak — delikatnie naciskała, przymilając się do niego.

— Nie skarbie. Muszę przyznać, że masz nade mną ogromną władzę, ale w tym ci nie ustąpię. Nie zawracajmy głowy narzeczonym. Nie przed przyjęciem. Dobrze?

Westchnęła ciężko, krzywiąc z niezadowoleniem usta.

— L'abri, to nie zając, nie ucieknie. Poza tym Ludwik wie, że kochasz to miejsce. Jestem pewien, że jeśli będzie chciał je sprzedać, pierwsza się o tym dowiesz. — Przycisnął ją mocniej do siebie. Pochylił głowę i przesunął wargami po pięknym konturze twarzy.

— To jest, nawet dobry argument — powiedziała, ciesząc się z dotyku jego warg.

— Cieszę się, że się zgadzamy — mruknął. Palcami, tak jak grzebieniem przeczesał dziką gęstwinę kasztanowych loków. — Tak dawno cię nie widziałem.

— Dawno? — przymknęła oczy z zadowoleniem. Uwielbiała tę pieszczotę. — Rano się widzieliśmy.

— Dla mnie to cała wieczność — pocałował ją mocno i namiętnie.

Wciąż zadziwiało ją to, że wystarczyło, by ją dotknął lub pocałował, a ona zapomniała o całym bożym świecie. O L'abri też zapomniała. Na chwilę.


Uważa się, że pierwszą formą kobiecych majtek były pantalony, które w XVI wieku zakładały włoskie kurtyzany. Sięgały one aż do samych kolan, skutecznie zakrywając kobiece wdzięki. Ciekawym jest fakt, że wzbudzały one tak wielkie zgorszenie, że Kościół katolicki zdecydował się zakazać ich zakładania. Taką bieliznę zakładała Katarzyna Medycejska. Sięgano po nie wtedy, kiedy panie zamierzały jeździć konno. Trzeba jednak podkreślić, że był to wyjątek - aż do XVII wieku patalony uważane były za wulgarne i nieodpowiednie dla porządnych kobiet - nosić mogły je jedynie służące. W XVIII wieku król Ludwik XV wydał dekret, w którym nakazał noszenie kalesonów kobietom pracującym jako aktorki i tancerki. Zakończone one były ściągaczem oraz falbanką i skutecznie zasłaniały kobiece ciało. To właśnie w tym okresie majtki zaczęły wkraczać pod strzechy. Chętnie zakładały je starsze panie, które w ten sposób skutecznie broniły się przed zimnem. (by Misterna)

Szampan — pierwsze wino musujące powstało w 1530 roku w opactwie świętego Hilarego pod Carcassonne. Nie spotkało się tam jednak ze zbytnim uznaniem i nie zostało lokalnym trunkiem. Choć kojarzy się przede wszystkim z Francją, to Anglikom zawdzięcza swoją sławę. Gdyby nie oni, do dziś uznawany byłby za mało wytrawne wino. Szampan, zdobył popularność dopiero w XVIII wieku. Wtedy też jego cena zaczęła diametralnie rosnąć. (wiki.)

Dedykacja dla JustSeve za pomysł na zareczyny ♡

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top