Okruchy przeszłości

Niespokojnie chodziła po bibliotece. Siadała w fotelu, by za sekundę wstać i znów przemierzać pomieszczenie, nerwowo wygładzając ciemnoszafirowy jedwab sukni. Zatrzymała się w drzwiach prowadzących na taras i patrzyła jak pomarańczowe plamy światła, kładące się na drzewach, trawie i krzewach tracą na swej intensywności.

Powoli nadchodził zmierzch i godzina, o której miała wyruszyć na swoje pierwsze w życiu przyjęcie. Zastanawiała się, czy spodoba się Bertucciowi suknia, którą wybrała. A fryzura? Kilka chwil temu z pałacu wyszedł fryzjer, który cmokając z zachwytu nad jej naturalnymi lokami, zebrał je na lewym ramieniu. Przy pomocy spinek i wstążek upiął je ozdabiając loki, krwisto czerwonymi drobnymi różami, z których Edith starannie usunęła wszystkie kolce.

Bertuccio zatrzymał się w drzwiach w momencie, kiedy Miriam nerwowo przeszła od drzwi tarasowych do regału z książkami. W pięknej sukni z czerwonymi dodatkami w postaci jedwabnego haftowanego wachlarza, małej sakiewki na kobiece drobiazgi, stała się pełną wdzięku kobietą.

— Pięknie wyglądasz. — Szczery zachwyt, jaki zobaczyła w jego oczach, sprawił, że poczuła ogromna przyjemność płynącą z tego komplementu.

— Ty też jesteś bardzo elegancki — uśmiechnęła się w odpowiedzi. Strój, który miał na sobie, był skromny, bez zbędnej ekstrawagancji. Głęboki granatowy kolor ubrania był złamany przez biały halsztuk wymyślnie zawiązany pod szyją i białe wyłogi przy rękawach.

Bertuccio przyniósł ze sobą obite czarnym aksamitem etui, które położył na biurku i otworzył.

Po otwarciu ukazał się Miriam naszyjnik skrzący się tysiącem kolorowych iskier. Kolia przypominała delikatną koronkę z Brugii*, stworzoną, z cieniutkich nitek złota i srebra, ozdobionych drobnymi jak ziarnka piasku, diamentami i kilkoma niewielkimi rubinami, rozsianymi po naszyjniku.

Miriam spojrzała na Bertuccia i zaczęła kręcić głową, domyślając się, co chce zrobić.

— Nie. To zbyt wiele! — zaprotestowała.

— Kochanie, kobieta bez biżuterii na przyjęciu jest jak naga. Chyba nie chcesz wywołać skandalu — powiedział to ciepłym, miękkim tonem, a jego czarne oczy uśmiechnęły się do niej.

— Bertuccio, proszę — wyszeptała, ale mężczyzna jej nie posłuchał.

Stanął za nią, a naszyjnik przylgnął do jej skóry tak delikatnie, jakby to były dłonie niewidzialnego kochanka. Dzięki zmyślnie ukrytym i ruchomym malutkim połączeniom, kolia perfekcyjnie dopasowała się do linii jej szyi i dekoltu, a jedyna w naszyjniku perła ulokowała się w dolinie miedzy piersiami Miriam.

— Teraz jest idealnie. — Jej skóra napięła się, kiedy delikatnie pogłaskał skórę pod upiętymi włosami. Poczuła pocałunek na karku.

— Musisz wykorzystywać każdą okazję? — Chciała, by w jej głosie usłyszał co myśli na temat jego zuchwałego zachowania.

— Muszę, bo nie wiem, kiedy będę miał następną — szepnął jej do ucha.

Wczesny wieczór dopisywał pogodą. Patio było wypełnione kobietami i mężczyznami, zajętych rozmową, jedzeniem drobnych przystawek i popijaniem szampana. Służący umiejętnie lawirowali pomiędzy nimi, donosząc wszystko to, czego zażyczyli sobie goście państwa Budhon. Pod intensywnie szafirowe niebo wznosił się zapach kwiatów, który pojedynkował się o pierwszeństwo z zapachem perfum.

Miriam wchodząc po schodach, przeraziła się tych wszystkich nieznanych jej ludzi. Spojrzała spłoszona na Bertuccia, ale on z uśmiechem na ustach i bez wahania wszedł w kolorowy tłum, pociągając ją za sobą.

Podeszła do szezlongu, na którym samotnie, siedział Filip. Zofia powiedziała jej, że brat za żadne skarby nie chce słyszeć, o koniu, którego dla niego kupili. Wręcz obraził się na nich śmiertelnie i od tygodnia zamienienia z nimi ani słowa, pomimo usilnych prób negocjacji i podejmowania dyskusji przez starsze rodzeństwo. Nachmurzone spojrzenie, jakim obdarzył kobietę, która usiadła obok niego, nie wróżyło nic dobrego.

— Widziałeś swojego konia? — zapytała tak, jakby zupełnie nic nie wiedziała o jego zatargu z rodzeństwem.

— Nie! I nie rozumiem, po co ten wydatek!

— Dlaczego?

— Dlaczego co? — warknął zirytowany, widząc, jak podchodzi do nich jedna ze starszych dam w towarzystwie skromnie ubranego, ale przystojnego młodego mężczyzny.

— Panicz Buthon! Jak się pan czuje? — zapytała, piskliwym głosem, łapiąc go za policzek i tarmosząc go za niego tak, jakby był niesfornym szczeniakiem, a nie dzieckiem.

— Dobrze — odburknął, rozmasowując uwolniony z grubych palców, policzek.

— To cudownie — pisnęła radośnie głosem, który nie pasował do jej fizjonomii. Za nim młody mężczyzna zdążył skłonić się Miriam, kobieta pociągnęła go w stronę sali balowej.

— Pozwól, że wrócimy do przerwanej nam rozmowy. — Miriam zerknęła na Filipa. Chłopiec był naburmuszony do granic możliwości. — Dlaczego nie chcesz zobaczyć konia, którego kupili ci brat z siostrą.

— Bo nie! — złożył ramiona na piersi i spojrzał na nią wojowniczo.

Bo nie, to nie jest żadne wytłumaczenie.

— Ślepa jesteś?! — syknął. Chłopiec musiał bardzo mocno nad sobą panować, by nie krzyknąć. — Nie mogę chodzić! Lekarze powiedzieli mojemu rodzeństwu, że nie mam co liczyć na żaden cud! Rozumiesz?! Dlatego proszę, wytłumacz, na co mi koń?

— A powiedzieli ci, że nie będziesz mógł jeździć?

Filip spojrzał na nią zaskoczony. Tego się nie spodziewał. Uśmiechnęła się, kiedy na jego zachmurzonej buzi pojawiło się coś na kształt zaciekawienia. Udając, że tego nie widzi, dając mu czas, na ochłonięcie, wzrokiem poszukała swojego męża.

Bertuccio stał w towarzystwie kilku mężczyzn, którzy nad czymś bardzo żywo rozprawiali. W ciemnogranatowym stroju prezentował się znakomicie. Wysoki, szczupły, w niczym nieprzypominający, bladych francuskich arystokratów. Jego srebrne pasmo we włosach, zwracało uwagę kobiet, które zasłaniając usta wachlarzami, zerkały ukradkiem w jego stronę i szeptały do siebie. Poczuła ukłucie zazdrości o mężczyznę, który dwa dni temu, wyznał jej miłość.

— Nie — usłyszała cichą odpowiedź. — Tego nie powiedzieli. Myślisz... myśli pani — natychmiast się poprawił —... że mógłbym jeździć konno?

— To zależy tylko od ciebie.

— Nie jest pani lekarzem.

— Nie jestem lekarzem. — Miriam spojrzała na chłopca, przyznając mu rację. Długo rozmawiała z Zofią i Oliverem na temat stanu zdrowia Filipa. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na powrót do zdrowia.

Jeśli to nie przywróci mu sprawności, to może, choć w małej namiastce, odda mu odrobinę radości z życia — przypomniała sobie słowa Zofii.

— Może warto, jest spróbować.

— Czy to, możliwe?

— Poznałam kiedyś pewnego hrabiego. Był niewidomy, ale jeździł konno, bo było to, coś, co sprawiało, że zapomniał o swoim kalectwie.

— Ale jak? To niemożliwe! Musiał być prowadzany!

— Na ujeżdżalni koń kierował się jego głosem i własnym wzrokiem, ale kiedy miał ochotę na spacer, to zabierał ze sobą innego jeźdźca, który był jego przewodnikiem. Wyobraź sobie, że potrafił nawet pokonywać przeszkody w terenie.

— Naprawdę? — Jego fiołkowe oczy zrobiły się ogromne ze zdziwienia. — Nie żartujesz sobie ze mnie?

— Ja? A dlaczego miałabym to robić?

— Bo to takie... — urwał, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa.

— Jeśli tylko będziesz miał ochotę, jutro razem zajrzymy do stajni.

— Będę mógł na niego wsiąść?

— Nie — uśmiechnęła się ciepło do niego. — Jeszcze nie, ale możemy wybrać się z nim na krótki spacer.

— Jak ma na imię? — Miriam ucieszyła jego ciekawość. Nareszcie przypominał chłopca, a nie dręczonego kalectwem zgorzkniałego człowieka.

— Nie ma jeszcze imienia. Sam możesz mu je nadać.

— Filipie, czy mógłbyś nam przedstawić panią, która ci towarzyszy?

Zofia miała nadzieję, że ten człowiek nie pojawi się w progu jej domu, ale przyjęcie, które zorganizowała wraz z Oliverem, było dla wszystkich. Tu arystokrata mógł spotkać się z ubogim malarzem, sławnym aktorem, pisarzem lub politykiem. Zobaczyła, jak idzie w jej stronę, przyglądając się jej łapczywie bladozielonymi oczyma. Emanowało z nich coś złego. Instynktownie się cofnęła i wpadła na Ludwika. Chwycił ją delikatnie za ramiona.

— Przepraszam — podniosła na niego fiołkowe oczy.

— Wszystko w porządku? — zapytał, spoglądając na nią z niepokojem.

—Tak — odparła. — Proszę mi wybaczyć moją niezdarność.

— Co tylko pani zechce. — Ludwik z niechęcią zabrał dłonie z jej ramion.

— Witam piękną gospodynię.

Mężczyzna, który się przed nimi zatrzymał, miał niemal pięćdziesiąt lat, ale wciąż mógł uchodzić za atrakcyjnego. Wzrostem niemal dorównywał Ludwikowi. Czarne ozdobione kilkoma siwymi nitkami włosy miał artystycznie potargane niczym u romantycznego poety. Osadzone blisko siebie oczy, czujnie spoglądały na stojącego za Zofią mężczyznę, a usta przecięte w poprzek cienką blizną, na ułamek sekundy ułożyły się w grymas dezaprobaty, na jego widok.

— Dobry wieczór, panie baronie. — odparła Zofia, a mężczyzna z galanterią pochylił ciemną głowę nad jej dłonią.

— Panie hrabio, to baron Patrick Duvall. — Zofia dokonała prezentacji.

Mimo że mięśnie Ludwika napięły się jak do ataku, kiedy usłyszał nazwisko, to pewnie uścisnął wyciągniętą rękę.

— Czy mogę poprosić o pierwszy taniec?

— Pierwszy jest już zajęty przez hrabiego. — Zofia dyskretnym ruchem dłoni wskazała na stojącego obok niej Ludwika, by baron nie miał wątpliwości, o kogo chodzi.

Oczy mężczyzn spotkały się w niemym pojedynku.

— W takim razie poproszę o kolejny taniec. — Baron musiał przełknąć porażkę.

— Oczywiście — odparła Zofia z wyuczoną uprzejmością, choć w środku drżała z obrzydzenia.

— Pozwoli pani, że wpiszę się na bilecik.

— To zbędne. Będę pamiętać — spojrzała szorstko na barona.

Ludwik wyczuwał jej ogromną niechęć do tego człowieka. Pierwsze ciche akordy muzyki wygrywanej przez kwartet smyczkowy zapraszały pary na parkiet. Zofia wyciągnęła dłoń do Ludwika, a ten zaprowadził ją na środek jaskrawo oświetlonej sali balowej. Ich śladem poszły kolejne pary.

— Nie znosi pani tego człowieka? — zapytał, kiedy położyła mu dłoń na ramieniu, a on delikatnie objął jej talię. Zawirowali w takt muzyki.

— Tak. To wyjątkowo... — umilkła albo nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa na określenie tego człowieka, albo nie wiedząc, jak bardzo może pozwolić sobie na wyrażenie tego, co czuje w jego obecności.

— Jest odpychający i amoralny. To chciała pani powiedzieć?

Zofia nieznacznie skinęła głową na potwierdzenie jego słów.

— Proszę mi coś obiecać. Jeśli ten człowiek, w jakikolwiek sposób będzie pani uwłaczał, proszę mi natychmiast o tym powiedzieć.

— Obiecuję — powiedziała to, tak cicho, że właściwie wyczytał te słowa z ruchu jej warg. Umilkli.

Ludwik nie potrafił oderwać wzroku od jej pięknej twarzy, a Zofia na chwilę zapomniała o kłopotliwej rozmowie sprzed kilku minut, ciesząc się wspaniałym partnerem, jakim okazał się w tańcu hrabia. Prowadził ją delikatnie, ale bardzo pewnie i płynnie.

Bertuccio stał w towarzystwie kilku mężczyzn rozmawiających o jakimś oszustwie karcianym, który parę dni temu wywołał skandal w klubie dla dżentelmenów, a zakończył się pojedynkiem. Przysłuchiwał się temu z zainteresowaniem, ale nie wdał się w rozmowę. Rozejrzał się po sali balowej. W tłumie tańczących par zauważył Ludwika i panią Budhon, co wywołało nieznaczny uśmiech na jego twarzy. Już dawno nie widział Ludwika tak ożywionego.

Zgrabnym ruchem ręki porwał kieliszek szampana z tacy, który niósł przechodzący obok lokaj i lekko przechylając głowę, zajrzał przez szeroko otwarte drzwi do salonu, który przylegał do sali balowej. Miriam siedziała w towarzystwie Filipa. Odpowiednia suknia, modna fryzura i biżuteria, wydobyły urodę Miriam, która do tej pory była ukryta, jakby w cieniu. Piękna, odmieniona i... obca. Nagle poczuł, chęć zabrania jej stąd i sprawienia, by wróciła ta Miriam, którą zna i kocha. Z rozwianymi włosami i w szerokich brzydko skrojonych sukniach. Jego Miriam. Upił odrobinę szampana z kieliszka. Napój szczypał go delikatnie w podniebienie.

— Kolej żelazna to przyszłość. — Bertuccio odwrócił wzrok od Miriam i skupił się na rozmowie mężczyzn.

— Fizycy mówią, że jeśli pociąg wjedzie do tunelu z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, to pasażerowie poduszą się z powodu morderczego ciśnienia.

— A kto mu każe tak pędzić? Pociągi osiągają prędkość piętnastu kilometrów na godzinę.

— I to z górki — dorzucił inny, co wywołało salwę śmiechu.

Muzyka ucichła, a niektóre z par zeszły parkietu. Bertuccio, zobaczył jak miejsce obok Zofii, zajął inny mężczyzna.

— A pan co o tym myśli? — Jeden z mężczyzn zwrócił się do Bertuccia. — Ryzykowałby pan?

— Nie mam pojęcia, bo nigdy jeszcze nie jechałem pociągiem. Wybaczcie panowie — skłonił się lekko. — Przyjaciel pragnie zamienić ze mną słowo.

Ludwik dopiero od kilkunastu sekund stał samotnie, a już ponuro wpatrywał się w pary rozpoczynajace kolejny taniec. Bertuccio przedarł się przez tłum rozbawionych młodzieńców i stanął obok hrabiego. Ludwik prezentował się wspaniale. Założył ciemnografitowy frak, a pod niego białą jedwabną kamizelkę, haftowaną w malownicze rajskie ptaki i kwiaty. Pod szyją miał fantazyjnie zawiązany fular, ozdobiony złotą spinką. Biodra i nogi opinały mu obcisłe spodnie, że jak zażartował, ubierając je, będzie bał się usiąść na przyjęciu. Wysokie wypolerowane buty połyskiwały w blasku świec.

— Gdzie Miriam? — zapytał, widząc Bertuccia samego u swego boku.

— Rozmawia z Filipem w salonie. Zapewne o koniu, którego dla niego kupiono.

— Twoja żona, pięknie dziś wygląda.

— To prawda. — Bertuccio uśmiechnął się z rozmarzeniem. — Kim jest mężczyzna tańczący z panią Budhon?

— To baron Duvall. — W głosie Ludwika, Bertuccio usłyszał coś na kształt warknięcia.

— Pani Budhon nie wygląda na zachwyconą jego towarzyszem.

— Po czym to wnioskujesz? — Ciężkie westchnienie, wydobyło się z piersi Ludwika.

— Po spojrzeniach, jakie rzuca w twoją stronę. Myślisz, że to o niej mówiono w klubie?

— Jest piękna i bogata, a przede wszystkim bogata. Idealna kandydatka na kolejną żonę dla barona.

— Zaproś państwa Budhon do L'abri.

— Myślisz, że to dobry pomysł?

— Ona uwolni się od natręta, a ty zorientujesz się, jakie masz u niej szanse.

— Jesteś spostrzegawczy, a przez to bardzo niebezpieczny mój przyjacielu. — Ludwik z wdzięcznością spojrzał na Bertuccia.

— Do usług.

Zamieszanie, które powstało na parkiecie, sprawiło, że Ludwik zareagował natychmiast, podchodząc do nagle porzuconej w tańcu Zofii.

Baron obrócił Zofią w tańcu. Skrzywiła się w myślach, czując, niezgrabne szarpięcie. Zrzuciła hrabiemu tęskne spojrzenie.

— Czy zastanowiła się pani, nad moją propozycją?

— Owszem — odparła zimno.

Nie chciała na niego patrzeć na niego, ale była zmuszona. Baron wpatrywał się w jej twarz bladozielonymi oczyma, tak intensywnie, jakby próbował odczytać jej myśli.

— Doskonale ją pan zna.

— I nic jej nie zmieni?

— Nie — odparła krótko, tak by uciąć rozmowę.

— Tak piękna i bogata kobieta nie powinna być samotna.

— Dlaczego? — Zofia znów poczuła, niezgrabne szarpnięcie.

— Cóż, to za nierozsądne pytanie — uśmiechną się do niej z pobłażaniem. — Logiczne jest to, że będąc tak atrakcyjną, a jednocześnie samotną kobietą naraża się pani na umizgi i niechciane zaloty ze strony mężczyzn.

— Takich jak pan? — zapytała.

— Ja? — Baron roześmiał się gardłowo. — Nie, ja tylko pragnę panią chronić przed naprzykrzającymi się dżentelmenami. — Zofia czuła jak jego ramię mocniej zaciska się na jej tali.

— Według pana, który z obecnych tu mężczyzn mi się naprzykrza?

— Choćby ten, który się nam teraz tak intensywnie przygląda.

Zofia spojrzała w stronę, którą wskazał jej Duvall. Jej spojrzenie na krótką chwilę złagodniało, kiedy napotkała błękitne oczy hrabiego.

— Hrabia de Saint—Chasseur to bardzo ciekawy mężczyzna o szerokich zainteresowaniach i co najważniejsze, nigdy nie doznałam z jego strony żadnego uchybienia.

— To tylko hrabia, a pani zostanie żoną Para Francji...

— Pragnę panu przypomnieć, że nie jest pan nim od ponad dziesięciu lat, a to w związku ze skandalem, jaki pana otaczał w owym czasie.

— Tak rozsądna kobieta wierzy w plotki i bajki?

— W każdej plotce czy bajce jest ziarnko prawdy.

— Jest pani bardzo uparta.

— Uważam to za jedną z moich zalet.

— Niech pani pomyśli o wpływach i koneksjach, jakie posiadam, a które zapewne świetnie wpłynęłyby na interesy, jakie pani prowadzi.

Fiołkowe oczy Zofii zwęziły się podejrzliwie.

— Wiem doskonale, że za wszystkimi umowami handlowymi, jakie zawiera rodzeństwo Budhon, to pani stoi, a nie pani brat.

Zofia nie dała po sobie poznać, jak bardzo wstrząsnęło nią to, że ktoś poznał jej tajemnicę. Ich ojciec zawsze rozpaczał nad tym, że Olivier okazał się kompletnym beztalenciem, jeśli chodzi o prowadzenie interesów. Dlatego po śmierci rodziców ona zajmowała się majątkiem. Zawsze na pertraktacjach pojawiała się u boku brata, który przedstawiał ją jako swoją sekretarkę i pomoc. Było to przyjmowane jako coś naturalnego, bo przecież byli rodzeństwem. Zofia siadała na przydzielonym jej miejscu. Wyciągała z torby notatnik, w którym skrzętnie zapisywała niemal każde słowo, jakie usłyszała. Po powrocie do domu z zapałem w zaciszu gabinetu ojca, wszystko analizowała. Dla niej pertraktacje były ekscytujące i pełne emocji. Uwielbiała to uczucie. Oliver może i był bez głowy do interesów, ale za to miał wspaniały talent aktorski i doskonałą pamięć, a to czyniło z nich niezwykłą parę.

— To zabrzmiało jak szantaż. Grozi mi pan? — Zofia spojrzała w oczy barona.

Bladozielone źrenice otoczone czarnymi obwódkami wyglądały teraz, jak ślepia szykującego się do ataku zwierzęcia.

— Nie śmiałbym — uśmiechnął się szyderczo, widząc jej zmieszanie, które starała się ukryć.

— Dla mnie to zabrzmiało jak groźba zniszczenia moich interesów, jeśli się nie zgodzę zostać pańską żoną. Jeśli za pana wyjdę, zrobi pan, to samo z moim majątkiem co uczynił pan z majątkiem swojej zmarłej żony.

— Jest pani bardzo inteligentna.

— To nie inteligencja, a instynkt, który podpowiada mi bronić tego, co moje. Wolę stawić panu opór, nie będąc pana żoną, bo gdyby stało się inaczej, odebrana, by mi została jakakolwiek możliwość obrony przed panem.

— Zapytam ostatni raz. Czy przyjmie pani moją propozycję? — zapytał, nie słuchając jej argumentów.

— Nie — odparła twardo.

— Pani bracia w końcu zmienią zdanie.

— Nie miałam pojęcia, że jest pan tak zdesperowany. Nachodzi pan moich braci, prosząc o moją rękę? — Udała zdumienie. Kilka dni wcześniej, Oliver opowiedział jej o spotkaniu z baronem. Doszło do niego, podczas gdy on z Filipem spacerowali nad brzegiem Sekwany w pobliżu Luwru.

— Nie nazwałbym tego desperacją, a raczej rozsądkiem. To mężczyzna powinien zadecydować o pani przyszłości.

— Mężczyzna?! — zaśmiała się z ironią. — I dlatego nagabuje pan mojego młodszego brata, prosząc go o zgodę na ślub ze mną?

— On też jest mężczyzną.

— To dziesięciolatek! — syknęła mu oburzeniem prosto w twarz. Jej mięśnie napięły się, chcąc się od niego uwolnić. — On jeszcze nic nie wie o relacjach pomiędzy kobietą a mężczyzną!

— Najwyższy czas, żeby zaczął sobie je przyswajać. Z pewnością będzie pojętnym uczniem. — Odpychający ton w jego głosie, sprawił, że przypomniała sobie, jak niedawno opowiadano jej na jakimś przyjęciu o upodobaniach barona do krzywdzenia fizycznie swoich kochanek.

— Nigdy na to nie pozwolę!

— Nawet nie wyobraża sobie pani, jak łatwo jest zniszczyć reputację kobiety w towarzystwie — wysyczał, wiedząc, że nie ma żadnych przekonujących argumentów, które zmusiły, by ją do uległości.

— Obraża i szantażuje mnie pan w moim domu. Proszę natychmiast go opuścić! — zażądała kategorycznie.

Baron zaklął, kiedy Zofia gwałtownie go odepchnęła. Stało się to nagle. W pierwszej chwili stracił równowagę, wpadając na parę tańczącą obok. Obrzucił Zofię wściekłym spojrzeniem i bez pożegnania ruszył przed siebie. Zofia patrzyła, jak przemierza sztywnym krokiem salę balową, by ku jej zaskoczeniu zatrzymać się przy szeroko otwartych drzwiach prowadzących w głąb salonu. Miała wrażenie to lub kogo tam zobaczył, przeraziło go. Nawet stąd widziała, jak jego twarz nagle pobladła, a on sam niemal biegiem opuścił pomieszczenie. Poczuła ulgę, jednocześnie uświadamiając sobie, że dała idealną pożywkę do plotek, jakie się pojawią. Nie obchodziło jej to. Zdawała sobie sprawę, że do towarzystwa należała nie z powodu urodzenia, ale z powodu fortuny, jaką posiadała i urody. Zanim pomyślała jak wybrnąć z tak niekomfortowego położenia, pojawił się przed nią hrabia.

— Czy coś się stało? — zapytał, widząc, że Zofia nie może ukryć wzburzenia, jakie wywołał w niej taniec z baronem. Muzycy właśnie zakończyli walca cichymi i stonowanymi akordami. Pary schodziły z parkietu, ukradkiem i zaciekawieniem, zerkając na gospodynię.

— Nie — pokręciła przecząco głową. — Poróżniły nas kwestie na pewien temat.

— Baron wydawał mi się bardzo nieprzyjemny.

— To dość łagodne określenie — Zofia ujęła Ludwika pod ramię i pozwoliła sprowadzić się z parkietu. Zatrzymali się obok Bertuccia, pod rozłożystą palmą. Cała trójka była uważnie śledzona przez nieopodal siedzące matrony. Te na ich widok natychmiast zaczęły szeptać między sobą. Ludwik dyskretnym gestem przywołał lokaja i wziął z tacy kieliszki z szampanem. Zimny napój przyjemnie ukoił nerwy Zofii.

— Jeśli baron panią obraził, zażądam od niego satysfakcji.

Bertuccio zmarszczył brwi, kiedy usłyszał słowa przyjaciela.

— Nie! Proszę tego nie robić! — zaprotestowała cicho. Wie pan, że pojedynki są surowo zabronione — spojrzała mu błagalnie w oczy.

Położyła dłoń na przegubie jego dłoni i delikatnie uścisnęła. Ten subtelny gest zrobił na nich, ogromne wrażenie. Bertuccio uśmiechnął się, dyskretnie obrócił głowę i zajrzał do saloniku, szukając wzrokiem Miriam. Obok szezlongu, na którym siedziała, pojawiło się dwóch młodych i elegancko ubranych dandysów.

— Co mogę zrobić, by zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie, jakie zostawił po sobie baron — zapytał cicho Ludwik, patrząc na Zofię. Jej twarz była tak blisko. Miękkie usta lśniły delikatnie w blasku świec. Marzył, by je pocałować.

— Proszę mi towarzyszyć przez resztę wieczoru. — Ogromne fiołkowe oczy uśmiechnęły się do niego.

— Zrobię to z ogromną przyjemnością. — Ludwik usłużnie podał jej swoje ramię.

— Dlaczego jest pan sam? — Zofia zwróciła się do Bertuccia. — Gdzie jest Miriam?

— Jest w saloniku z Filipem i dwoma młodymi mężczyznami. Zna ich pani?

— Ten wyższy... — dyskretnie wskazała jasnowłosego wysokiego mężczyznę. — To markiz Desmond de Dinary. On i jego ojciec mają najlepszą hodowlę koni arabskich w Paryżu, a może i w całej Francji. Mężczyzna stojący obok to Anglik, Joachim Clayton. Niewiele o nim wiem. Zachowuje się dość tajemniczo. Plotki mówią, że musiał uciekać z Anglii z powodu skandalu.

— Skandalu? — Ciemne brwi Bertuccia uniosły się lekko w górę.

— Och! Myślałam, że pan wie. Mówią, że uwiódł córkę lorda Henrego Somerseta — Ukryła lekko zawstydzony uśmiech za wachlarzem. — Ale jestem przekonana, że tematem rozmowy są konie. Obaj panowie mogliby o nich rozmawiać całymi godzinami — zapewniła.

— Konie? Z tego, co ja widzę, to bardziej interesuje ich dekolt mojej żony, a rozmowa o koniach to zapewne tylko pretekst.

— Panie Bertuccio! Jest pan zazdrosny!? — Oczy Zofii pociemniały od ciepłego uśmiechu.

— Nie byłbym Włochem, gdybym nie był zazdrosny — uśmiechnął się szeroko. — To jedna z niewielu wad, jakie posiadają włoscy mężowie.

— Widzę, jak pańska żona patrzy na pana, dlatego myślę, że oni nie są dla pana żadną konkurencją.

— Ostrożności nigdy za wiele. Państwo pozwolą. — Bertuccio skłonił się lekko i poszedł w stronę saloniku, odprowadzany uśmiechem Ludwika i Zofii.

Miriam przeniosła wzrok na dwóch młodych i bardzo elegancko ubranych mężczyzn, którzy zatrzymali się przy szezlongu, na którym siedziała z Filipem.

— To pani Miriam... — Filip urwał, bo nie znał jej nazwiska.

— Miriam Vento — dokończyła za chłopca, wyciągając rękę, którą kolejno uścisnęli, pochylając głowy w ukłonie.

— Mieliśmy okazję oglądać pani pokaz na Polach Marsowych. To było niezwykłe.

— Dziękuję bardzo, ale to nie było nic nadzwyczajnego. — Przenosiła wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Byli młodzi, przystojni i z pewnością niczego im nie brakowało.

— Myli się pani. To było jak czary — odezwał się drugi mężczyzna, w którego głosie usłyszała angielski akcent.

Był niższy o pół głowy od swojego przyjaciela. Miał ciemnobrązowe włosy i przyglądał się jej dekoltowi z nadmiernym zainteresowaniem, niebieskimi oczyma. Miriam lekkim ruchem rozłożyła wachlarz. Czerwień jedwabiu błysnęła w świetle świec, osłaniając dekolt przed natrętnym wzrokiem młodzieńca.

— Magia? Pozwólcie panowie, że wyprowadzę was z błędu. Konie mają własny język, którym się posługują. Wystarczy baczna obserwacja, by go zrozumieć.

— Może więc zdradzi nam pani kilka słów z tego języka — zaproponował młody markiz.

— To doskonały pomysł! — przyklasnął jego przyjaciel.

— Proszę pozwolić dać się zaprosić do odwiedzenia stajen w moim majątku. Zapewniam, że warto.

— Nie wątpię.

— Mam kilka szlachetnych koni, a wśród nich wyjątkowego ogiera — mrugnął do niej okiem. Miriam natychmiast zrozumiała frywolność tego zaproszenia.

— Proszę uważać, bo ten ogier może okazać się nic niewartym wałachem.

— Żeby się o tym przekonać powinna pani skorzystać z tego zaproszenia. Jestem pewien, że będzie pani oczarowana.

— Ale mąż tej damy nie będzie. — Bertuccio stanął za markizem.

— Kim pan jest? — zapytał poirytowany tym, że śmiano mu przerwać flirciarską konwersację.

— To pan Bertuccio Vento, mój mąż.

Markiz otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale je zamknął i zaczerwienił się po czubki uszu. Filip zachichotał z uciechy.

— Proszę nam wybaczyć — zająknął się jego angielski przyjaciel.

— Proszę zważać na słowa, bo następnym razem mogą panowie trafić na męża, który jest znacznie mniej tolerancyjny.

Miriam patrzyła, z jaką łatwością Bertuccio karci, jeszcze chwilę temu, tak pewnych siebie dandysów.

— Weźmiemy to pod uwagę. —- Markiz niemal spłaszczył się pod ciężkim spojrzeniem Bertuccia, który odpowiedział usłużnym ramieniem na wyciągniętą w jego stronę dłoń Miriam.

— Panowie pozwolą — podniosła się z szezlonga. Ci skinęli głowami i oddalili się w głąb sali balowej.

Filip lekko skinął dłonią w powietrzu i niemal natychmiast obok pojawili się olbrzymi czarnóskory mężczyzna. Wziął troskliwie chłopca na ręce.

— Pamiętaj o jutrzejszym spacerze.

— Na pewno nie zapomnę. — Chłopiec, energicznie pokiwał głową, obejmując Zohera za szyję.

Pożegnali się z Filipem i ruszyli w stronę drzwi prowadzących na taras.

— Widzisz, warto, jest mieć męża. Zawsze się do czegoś przyda.

— Na przykład?

— Na przykład do odpędzania natrętnych wielbicieli.

— Wielbicieli? Hmm... — przyjrzała mu się z lekko zmarszczonymi brwiami. — Czy pan, aby przypadkiem nie jest zazdrosny? — zapytała, a po jej ustach błąkał się zadziorny uśmieszek.

— Droga pani. Tak niskie uczucie, jakim jest zazdrość, jest mi zupełnie obce — wyrecytował z pełną powagą.

— Akurat.

Spojrzeli na siebie oczyma pełnymi uśmiechu. Gdy przeciskali się przez tłum gości, zostali zatrzymani przez kobietę w pięknej muślinowej sukni w kolorze dojrzałej brzoskwini.

— Panie Bertuccio! Jak miło pana widzieć!

— Madame de Poussière, proszę mi wybaczyć moją karygodną nieuwagę. — Bertuccio ujął podaną mu dłoń i ukłonił się.

— Nie jestem zdziwiona. Piękna kobieta u boku potrafi sprawić, że mężczyzna przestaje zwracać uwagę na te inne.

Miriam uśmiechnęła się wdzięcznie.

— Proszę, poznaj panią Sylvię de Poussière.

— Milo mi. — Miriam lekko się skłoniła. — Jestem Miriam Vento.

— Vento? — kobieta spojrzała na nią, by po sekundzie przenieść zdumione spojrzenie na Bertuccia.

— Miriam jest moją żoną.

— Och! — jedwabny bladobrzoskwiniowy wachlarz załopotał nerwowo niczym skrzydła motyla. — To dość niespodziewana... rewelacja! Czy to kolia od Mellerio*? - nagle zmieniła temat.

Bertuccio niemal niezauważalnie ścisnął dłoń Miriam, którą trzymała w zgięciu jego łokcia.

— Tak — potwierdziła.

— Nigdy czegoś takiego nie widziałam! Luigi Mellerio jest taki rewolucyjny w swych pracach. Ta kolia jest bajeczna! — westchnęła z zazdrością zerkając na szyję i dekolt Miriam.

— Matko, z kim rozmawiasz?! — usłyszeli za sobą mocny damski głos.

Muzyka ucichła, a obok nich zatrzymała się jedna z par schodzących z parkietu. Dziewczyna, która stanęła naprzeciwko Miriam, była córką kobiety, która ich zagadnęła. Co do tego nie było wątpliwości, gdyż były do siebie bardzo podobne. Czerwona haftowana jedwabiem suknia układała się idealnie na smuklej figurze. Czarne wysoko upięte włosy miała ozdobione białą kameą. Ciemnoniebieskie oczy uważnie lustrowały spod firanki czarnych rzęs, suknię i biżuterię Miriam. Pełne usta dziewczyny były posmarowane jakimś kosmetykiem, który nadawał im błysku i koloru. Każdy, kto na nie patrzył, miał wrażenie, że ta kobieta właśnie skończyła się całować.

— Witam, panią. — Bertuccio uprzejmie skinął głową, zastanawiając się, czy uroda Elrid de Poussière ma jakieś granice. Serce zabiło mu tak mocno, że poczuł wstyd. Wstyd przez Miriam. Tak jakby zdradził ją już samym poruszeniem serca.

— Co ty tu robisz?!

Miriam spojrzała na mężczyznę, który pojawił się wraz z tą piękną dziewczyną.

Robert le Bon. Człowiek, który dawno temu uwiódł i skrzywdził głupiutką dziewczynę wierzącą w każde wypowiedziane przez niego słowo. Był przystojny i tego nie można mu było odmówić. Jasne włosy lekko kręciły się w subtelne loki. Elegancko przycięty wąsik, królował nad zgrabnym łukiem górnej wargi.Ciemnobrązowy strój elegancko opinał jego zgrabną figurę. Niebieskie oczy lustrowały Miriam z niepokojącą uwagą, a ona, wiedząc, że jest oceniana, dumnie uniosła głowę.

Nie musiała zastanawiać się, co robi w Paryżu. Zapewne oczarowywał bogate, rozkapryszone starsze damy, które zrobiłyby wszystko za jeden błysk zainteresowania w jego oczach. Potrafił adorować kobiety, ale robił to z czystego egoizmu. Pieniądze były tym, na czym mu najbardziej zależało.

— Państwo się znacie? — zdumiona Sylvia de Poussière, patrzyła to na Miriam to na Roberta.

— Przelotnie — odparł niewzruszenie Robert.

Miriam poczuła ogromna chęć spoliczkowania tego mężczyzny. Kiedyś bardzo mocno go kochała. Teraz równie mocno nienawidziła za to, co jej zrobił. Zauważyła, że Robert przygląda się jej w sposób, od którego cierpła jej skóra na karku.

— Kto to? — córka zwróciła się do matki. W głosie młodej kobiety nie można było doszukać się ani odrobiny uprzejmości.

— Elrid, to... żona pana Bertuccia.

— Szybko się pan pocieszył. — Elrid popatrzyła na Bertuccia z lodowatą uprzejmością.

— Postanowiłem nie nosić żałoby po tym, co się wydarzyło. — Zagadnięty odpowiedział z subtelną drwiną w głosie.

Miriam instynktownie wyczuła, że pomiędzy tą piękną kobietą, a Bertucciem coś się wydarzyło. Elrid spojrzała na Miriam. Nie mogła wytknąć jej nawet najmniejszych uchybień w stroju, bo z pewnością poznała rękę pani Campiotti. Naszyjnik, który idealnie otulał szyję Miriam, stał się obiektem westchnień nie jednej kobiety na tym balu, a mimo to Miriam czuła, że zaraz zostanie zaatakowana.

— Słyszałam o pani umiejętnościach. No ale kiedy nie posiada się urody, to trzeba znaleźć inny sposób, by zainteresować sobą mężczyzn — skwitowała ironicznie. — Muszę przyznać, że to jest bardzo sprytne, bo mężczyźni kochają konie.

Miriam delikatnie ścisnęła ramię Bertuccia, czując, że jego mięśnie napięły się jak do ataku. Była przekonana o tym, że gdyby jej rozmówczyni była mężczyzną, to wyzwałby ją na pojedynek.

— Ma pani rację. — Miriam uśmiechnęła się do niej jak do rozkapryszonego dziecka. — Jest to doskonały sposób na mężczyzn, zważywszy na to, że uroda kiedyś przeminie, a wspólna pasja do koni pozostanie.

Zapadła niezręczna cisza. Elegancki wachlarz Elrid otworzył się z suchym trzaskiem i łopotał nerwowo. Miriam podchwyciła pełen dezaprobaty wzrok Roberta. Zapewne, gdyby nie towarzyszący jej Bertuccio, z pewnością zbeształby ją za karygodne zachowanie wobec przyjaciółki.

— Miriam! Muszę ci podziękować! — obok pojawiła się Zofia wraz z Ludwikiem. Ich nagłe pojawienie się zbawiennie, przerywało kłopotliwą ciszę.

— Za co? — zapytała, patrząc na rozradowaną twarz Zofii.

— Nie wiem, co powiedziałaś Filipowi, ale kazał zawieźć się do stajni, by zobaczyć kuca, którego mu kupiliśmy.

— To wspaniale!

— Panie Bertuccio! Ma pan cudowną żonę!

— Wiem — spojrzał na Miriam z czułością. — Trzeba być ślepcem, żeby jej nie zauważyć i głupcem, żeby jej nie kochać. — Pochylił się nad nią i pocałował we włosy. — Proszę nam wybaczyć, ale żona pragnie zaczerpnąć świeżego powietrza.

Nie chciał narażać Miriam na więcej nieprzyjemności. Miriam natomiast zastanowiło pełne obojętności spojrzenie Ludwika, kiedy spotkało się ono ze spojrzeniem Elrid.

Wyszli na taras, a stamtąd szerokimi schodami zeszli na żwirową alejkę prowadzącą w głąb ogrodu. Chłodne wieczorne powietrze przyjemnie chłodziło jej policzki, rozgrzane emocjami i żarem bijącym od świec.

— Jesteś zmęczona?

— Dlaczego pytasz?

— Chciałbym ci zaproponować spacer, ale jeśli zechcesz, to możemy usiąść.

— Możemy pospacerować. Wieczór jest taki piękny. — Zeszli z alejki i weszli na miękką ścieżkę wyścieloną trawą.

— Nie miałam pojęcia, że będzie tu tak różnorodne grono zaproszonych gości.

— A tak się martwiłaś, że nie będziesz tu pasować.

Miriam zauważyła, że eleganckie towarzystwo mieszało się z biednymi, acz schludnie ubranymi artystami. Początkujące aktoreczki szukały szczęścia w towarzystwie starszych i bajecznie bogatych mężczyzn, a starsze damy zerkały na młodych i urodziwych dżentelmenów, którzy nocą utwierdzali, je w przekonaniu, że wciąż są atrakcyjne i pożądane. Malarze szukali modelek, zamówień na portrety i obrazy, a skromni poeci, pomocy w wydaniu tomiku wierszy, który uczyni ich sławnymi.

— Zauważyłeś, że Zofia zaprosiła Balzaca? Gdybym tylko wiedziała — westchnęła. — Wzięłabym książkę i poprosiła o dedykację.

— Słyszałem, że jest strasznym nudziarzem.

— Nudziarzem? — spojrzała na niego. Jego twarz oświetlał blask bijący od sporadycznie zawieszonych na gałęziach lampionów. — A pan jest zazdrośnikiem.

— Już to dziś słyszałem — roześmiał się cicho. — Pozwolę się z panią nie zgodzić.

— Może się pan ze mną nie zgadzać, ale taka jest prawda. Jest pan zazdrosny, a ja bardzo... — Miriam nagle umilkła i zatrzymała się wpół kroku, słysząc podejrzane szelesty.

Baraszkująca para, ukryła się w niewielkiej zatoczce ukształtowanej z gęstego żywopłotu. Miękka trawa zagłuszyła ich kroki, więc zajęci sobą kochankowie ich nie usłyszeli. W półmroku Miriam zauważyła zgrabną nogę otuloną białą pończochą i bujający się na czubku palców niewielki pantofelek ozdobiony dużym jedwabnym motylem. Ciche jęki i sprośne słówka podpowiadały wyobraźni to, czego nie widziały oczy. Miriam obróciła się i wpadła na Bertuccia, który odruchowo chwycił ją w ramiona. Zajrzał przez jej ramię, a jego usta rozciągną szelmowski uśmiech.

— Wracajmy — powiedziała, patrząc na niego błagalnie. Nie miała ochoty być przyłapana na podglądaniu.

Cieszyła się, że wieczór ukrył rumieniec, jaki rozlał się po jej twarzy i dekolcie. Wrócili na taras i tam znaleźli ławeczkę pod różaną pergolą oświetloną przez światło z sali balowej. Miriam przysiadła na niej i z ulgą uwolniła obolałe stopy, które nie były przyzwyczajone do wąskich nosków i obcasów wyższych, niż te, które nosiła na co dzień. Bertuccio usiadł obok, wyciągając przed siebie długie nogi i krzyżując je w kostkach.

— Myślisz, że nas zauważyli? — Zerknęła na niego.

— Wątpię — uśmiechnął się, mrużąc oczy.

Zapadła pomiędzy nimi cisza, mieszająca się z rozmowami przechodzących nieopodal ludzi, muzyką dochodzącą z sali i dźwiękami nocy. Patrzyła na pary płynnie poruszające się w takt muzyki.

— Zazdroszczę im — pierwsza ją przerwała.

— Czego?

— To jak swobodnie potrafią zachowywać się w takich miejscach. Ja czuję się tu zagubiona. Za dużo kolorów, zapachów i wrażeń. Trzeba uważać na koronki, fryzurę i... to, co się mówi.

— Świetnie dajesz sobie radę.

— Nie sądzę — Miriam lekko skrzywiła usta.

— Co masz na myśli?

— Moje zachowanie.

— Wobec Elrid de Poussière? — Twarz Bertuccia, wykrzywił pełny dezaprobaty grymas. — Nie rozumiem, czemu robisz sobie wyrzuty. To ona zachowała się wobec ciebie niestosownie. Miałaś prawo się bronić.

— To piękna kobieta — rzuciła, jakby od niechcenia, patrząc na niego.

— Zgadzam się z tobą. Jest piękna, inteligentna, egoistyczna, zimna i chciwa.

— Kochałeś ją?

Zaskoczyła go tym pytaniem. Starannie ukrywał swój romans, bo Elrid prosiła go o to. Nawet przed Ludwikiem, a później, jak się okazało, Ludwik przed nim. Nie wiedzieli o sobie nawzajem. Kiedy nie udało się jej nic ugrać, będąc w związku z oboma mężczyznami, zaczęła tworzyć plotki na temat ich podejrzanej i zbyt zażyłej męskiej przyjaźni.

— Kochałem ją, ale nie wystarczająco mocno.

— Dlaczego tak myślisz? — zapytała zdumiona jego otwartością. Spodziewała się raczej wykrętnej odpowiedzi albo jakiegoś żartu.

— Bo nigdy nie pomyślałem o małżeństwie z nią — odpowiedział, patrząc Miriam prosto w oczy.

Chciała coś powiedzieć, ale na taras weszła roześmiana para. Oliver, brat Zofii, obejmował filigranową blondynkę i szeptał jej coś na ucho, a niemal co krok wybuchała śmiechem.
Dziewczyna, wchodząc po kolejnych schodach prowadzących do wnętrza budynku, uniosła lekko suknię, odsłaniając pantofle ozdobione motylami. Miriam zerknęła na Bertuccia, a ten uśmiechnął się do niej. Natychmiast odgadnęli kim była para napotkana w ciemnym zakątku ogrodu.

— Teraz ty.

— Ja?

— Wyznanie za wyznanie. Kim był ten mężczyzna? Przyglądał ci się nader intensywnie, choć próbował okazywać kompletny brak zainteresowania twoją osobą.

— To Robert le Bon — powiedziała cicho. — Wnuk hrabiny Penelopy Pomeroy. Hrabina wydziedziczyła rodzinę z powodu skandalu, ale mnie traktowała jak córkę, co nie uszło uwadze jej wnukowi. Byłam... młoda i zbyt długo samotna. Jak głupia dałam się uwieść pięknym słówkom.

— Miriam — ujął jej dłoń i podniósł do ust. — Jeśli ty byłaś głupia, to ja też — wyszeptał, patrząc na nią z czułością. Uśmiechnęła się pod wpływem pieszczoty jego ust. — Zatańczymy? — zaproponował.

— Nie jestem dobrym tancerzem.

— Ja też nie — odparł wesoło.

— Dobrze — powiedziała z ociąganiem. — Ale pod jednym warunkiem.

— Uwielbiam negocjacje.

— Zostańmy tutaj. Proszę.

Nie chciała, by jej potknięcia oglądały tłumy, a muzykę z sali balowej było doskonale słychać.

— Dobrze — zgodził się, podnosząc się z ławki. — Czy mogę panią prosić do tańca? — Skłonił się głęboko i wyciągnął do niej dłoń.

Miriam wsunęła stopy w czerwone pantofle i ujęła go za rękę. Bertuccio prowadził ją w łagodnym walcu, a Miriam bez trudu złapała rytm. Uważała, że tańczą trochę za blisko siebie, ale czy to miało jakieś znaczenie?

Bertuccio patrzył na twarz Miriam. Drobne kamienie z naszyjnika rozsiewały iskry na jej skórze. Mimo że muzyka ucichła, a oni zastygli bez ruchu, to Bertuccio nie wypuścił jej z ramion. Uniósł jej dłoń do ust i podziękował za taniec. Patrzył jej w oczy i oparł jej dłoń o swój tors.

— Jesteś miłością mojego życia — wyszeptał, delikatnie gładząc kciukiem jej podbródek. — Taką miłością, która zdarza się tylko raz.

— Bertuccio, proszę — wstrzymała oddech.

— To prawda, kochanie. Wszystko co było przed nią, to są tylko marne podróbki.

Miriam patrzyła na niego oszołomiona wyznaniem. Jej dekolt i policzki znów zalały się rumieńcem. Miała wrażenie, że skóra w miejscach, które dotyka Bertuccio, płonie i nawet chłodne powietrze nie było wstanie jej ostudzić.

— Pięknie się rumienisz — wyszeptał.

— Nigdy żaden mężczyzna w ten sposób do mnie nie mówił — przesłała mu drżący uśmiech.

— Cieszę się, że jestem pierwszy. — Wtulił twarz w jej włosy pachnące cytryną i różami.

Gdyby świat miał się skończyć, to niech stanie się to tu i teraz — pomyślała i ufnie zagłębiła się w jego ramiona.

Koronki z Brugii — (miasto w Belgii, położone blisko Gandawy) Przez wieki zdobiły szaty europejskiej arystokracji, a i dziś uchodzą za symbol elegancji. Tkane (przy pomocy specjalnych kloców) cuda, osiągalne są i dla zwykłego śmiertelnika. Można jej bowiem kupić (w nieskomplikowanej wersji, zwanej light) w sklepikach z pamiątkami.

Mellerio — to włoska firma jubilerska założona w 1613 roku, prowadzona od czternastu pokoleń. Jest najstarsza w tej branży na świecie. I to ona jako pierwsza otworzyła własny sklep na placu Vendome w Paryżu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top