Ludwik i Zofia

Przez krótką chwilę wahała się, ale przeszła przez próg kuchni. Pomieszczenie było jasne i przestronne. Zalane popołudniowym światłem. Rozejrzała się dookoła siebie. Zachwyciła się dużym, pięknym kredensem malowanym w kolorowe kwiaty, wypełnionym po brzegi porcelaną. Na kuchni cicho bulgotała woda, a powietrze wypełniała mieszanina smacznych zapachów. Na dębowym stole, stało kilka dużych koszy pełnych jedzenia. Bastien i Gaspard właśnie zabierali ich część. Kiedy ją mijali, ukłonili się grzecznie.

Z głębi spiżarni dobieg ją dźwięk uderzających o siebie naczyń i głośne przekleństwo wypowiedziane po włosku.

— Dannazione!*

Po chwili oczekiwania, ze spiżarni wyszedł mężczyzna, z naręczem warzyw. Zamierzała z nim porozmawiać. Ciemne oczy, spojrzały z zaciekawieniem na kobietę, stojącą pośrodku jego królestwa.

Pan Bertuccio był przystojnym mężczyzną, choć ostre rysy twarzy nadawały mu surowego wyglądu, co budziło w niej jakiś dziwny irracjonalny lęk. Czasem miała wrażenie, że patrzy na drapieżne zwierzę i gdyby nie to, jak wiele uczucia okazuje Miriam, i z jaką miłością na nią patrzy, to przy spotkaniu z nim czuła, by lekkie obawy.

— Buon pomeriggio*, signor Bertuccio. — Zofia, delikatnie dygnęła w ukłonie.

— Buon pomeriggio, signora Budhon — odpowiedział w ojczystym języku. — W czym mogę pomóc? — zapytał, po francusku, kładąc warzywa na wolnej części stołu.

— Czy możemy rozmawiać po włosku? Z przyjemnością pokonwersuję w tym pięknym języku.

Świadomie wybrała rozmowę z Bertucciem, w języku innym niż francuski. Gdyby ktoś wszedł do kuchni, to nie zrozumiałby ich konwersacji. Nie chciała, by ktokolwiek usłyszał, że to ona była inicjatorką spotkania z Ludwikiem. Źle zrozumiane intencje i słowa, mogły stworzyć wiele plotek, a tych nie potrzebowała.

— To będzie dla mnie ogromna przyjemność — skłonił głową, a ciepły uśmiech, jaki pojawił się w oczach, wygładził mu rysy. — Come posso aiutarla?*

Była pełna obaw co do swoich umiejętności. Ostatni raz rozmawiała w tym języku kilka lat temu, jednak z łatwością przypominała sobie słowa i układała je w zadania.

— Czy będzie pan, jechał z obiadem dla hrabiego, do opactwa?

Czyżby piękna Zofia, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce? Uśmiechnął się do siebie w myślach.

— Tak. Niemal wszystko jest gotowe oprócz kawowych makaroników* To ulubiony przysmak Ludwika. Potrzebuję godziny, by je przygotować.

Zdążę się przebrać, pomyślała.

— Czy mogłabym pojechać tam z panem?

— Oczywiście. Zaraz przekażę stajennemu, żeby przygotował fiakr.

— Nie! — zaprotestowała cicho. — Proszę, nie robić sobie kłopotu. To, czym pan pojedzie do opactwa, w zupełności wystarczy.

— Cydr czy wino?

— Słucham?

— Czego się pani napije do obiadu?

— Och! Poproszę białe wino. — Spojrzała na Bertuccia z nieśmiałością. — Jak, pan myśli? Czy hrabia może uznać za impertynencję, moje niezapowiedziane pojawienie się na obiedzie? — Jej policzki zaróżowiły się wstydliwie.

— Śmiało mogę powiedzieć, że hrabia będzie zachwycony z pani obecności.

— Zwykle sam jada?

— Tak.

— To dobrze.

Bertuccio lekko uniósł, łuki czarnych brwi w niemym pytaniu.

— Bardzo bym chciała z nim porozmawiać na osobności, a przy moich wścibskich, acz bardzo kochanych barciach, to jest bardzo trudne — skromnie opuściła oczy.

— Rozumiem — uśmiechnął się, widząc jej skrępowanie. Chcąc je przepędzić, sięgnął po paterę, na której leżały ciasteczka w kształcie małych serc.

— Proszę, mi powiedzieć, co pani sądzi o ich smaku.

Zofia nieśmiało sięgnęła po jedno z nich. Złote, kruche ciasto pachniało wanilią. Wierzch ciasteczka starannie wysypano grubymi kryształkami cukru i równie grubo posiekanymi orzechami włoskimi. Spróbowała.

— Są wyborne! — zachwyciła się. — Gdyby otworzył pan cukiernię w Paryżu, zdobyłby pan ogromną sławę.

— Dziękuję, za tak łaskawą pochwałę dla moich umiejętności, ale to nigdy się nie stanie.

— Dlaczego? Wszystko jest przed panem.

— Miriam kocha L'abri, a ja kocham Miriam, dlatego nigdy stąd nie wyjadę i nie otworzę cukierni w Paryżu. — uśmiechnął się w ujmujący sposób.

Zofia w jednej chwili zrozumiała, czym pan Bertuccio uwiódł Miriam. To była troskliwość i poczucie bezpieczeństwa, jakie roztaczał wokół osób, które kochał.

— Miłość to wspaniałe uczucie. A czy to, co mówią na Sycylii, to prawda?

— A co mówią? — przechylił lekko głowę, patrząc na nią z rozbawieniem.

— Iż prawdziwa miłość, trwa tylko dwa lata.

— Słyszałam o tym, ale na szczęście nie jestem Sycylijczykiem. Urodziłem się we Florencji.

— Naprawdę?! To cudowne miasto.

— Była pani we Florencji?

— Ojciec, wysłał tam Olivera na studia, a ja pojechałam tam razem z nim. Stąd moja znajomość języka. Proszę, mi jednak wybaczyć błędy, jeśli jakieś popełnię. Dawno z nikim nie rozmawiałam w tym wspaniałym języku.

— Pani mowa jest nienaganna.

— Och, proszę mi nie schlebiać — Zofia się zarumieniła. Dziękuję i... już dłużej nie będę przeszkadzać.

Bertuccio, skłonił się uprzejmie wychodzącej kobiecie.

Weszła do niewielkiego saloniku usytuowanego od południowej części pałacu. Ciepłe słońce oświetlało drzemiącego na szeslągu Filipa. Oliver siedział w fotelu i czytał gazetę. Spojrzała z czułością na młodszego brata. Podeszła do niego i troskliwie poprawiła pled, którym był przykryty.

— Widziałeś moje rękawiczki? Te w szafirowym kolorze — rozglądała się dookoła.

— Tu są — Oliver, podniósł łokieć.

— No wiesz co? Są całe pogniecione! — jęknęła.

— To kładź je tam, gdzie ich miejsce.

Zabrała je i uderzyła nimi Olivera w ramię, się śmiejąc.

— Gdzie się wybierasz?

— Do opactwa.

Oliver zerknął na siostrę znad gazety.

— Mam pojechać z tobą?

— Pojadę z panem Bertucciem. Chciałabym porozmawiać z Ludwikiem, to znaczy hrabią, na osobności.

— Niech ci Amor sprzyja.

— Dziękuję, braciszku — pocałowała go w czubek głowy.

— A twój Amor?

— Mój?

Zofia, lekko skrzywiła usta. Oliver najwyraźniej się nią droczył.

— Mówię o tej uroczej dziewczynie z Paryża. Rose? Tak ma na imię?

Przytaknął. Zofia spojrzała na brata. Czarne włosy lśniły w popołudniowym słońcu, a lekki ciemny zarost pokrywał policzki i brodę. Jej brat to bardzo przystojnym mężczyzną.

— Oliver?

— Tak? — uśmiech niewiniątka pojawił się na jego twarzy.

— Czy to, co jest pomiędzy tobą i panną Rose, to coś poważnego?

— Dlaczego o to pytasz?

— Bo to bardzo urocza dziewczyna, a zauważyłam, że oglądasz się za przyjaciółką Miriam.

— Colett? — Olivier, uśmiechnął się do Zofii.

— Właśnie — Zofia, lekko zmarszczyła brwi. — Obiecaj mi, że jej nie jej skrzywdzisz.

Doskonale wiedziała o jego romansach. Nie pochwalała tego, ale też nie wygłaszała mu pouczających tyrad.

— Skrzywdzisz?

— Och, dobrze wiesz, co mam na myśli.

— Tak, wiem.

— Proszę, choćby ze względu na Miriam. Dobrze? — przeczesała, palcami jego ciemne włosy.

— Dobrze.

— Obiecujesz?

— Obiecuję.

— Trzymam cię za słowo.

— No idź wreszcie, bo się spóźnisz.

Popatrzył za siostrą, kręcąc głową. Odłożył gazetę na stolik obok filiżanki z resztką kawy.

Rose Leroux faktycznie była uroczą dziewczyną. Drobna blondynka o słodkim kobiecym głosie, ciemnych oczach i skórze w kolorze miodu. Owszem, spotykali się, od kilku miesięcy, ale bez żadnych zobowiązań. Oboje lubili swoje towarzystwo. Chodzili razem na bale, przyjęcia i do łóżka. Popatrzył w okno i doszedł do wniosku, że Rosa Leroux jest urocza, ale nigdy nie poruszyła jego serca tak, jak panna Colett. Wesoła i bezpośrednia w wyrażaniu swoich poglądów i myśli. Zmarszczył brwi. Wiedział, że Zofia ma nadzieję na to, że jej starszy brat wreszcie się ustatkuje.

— Oliver?

— Tak? — spojrzał w stronę młodszego brata, który obudził się z krótkiej drzemki.

— Gdzie jest Zofia?

— Pojechała do opactwa, porozmawiać z panem hrabią.

— Zostanie jej mężem? — Tak, jak jego starsze rodzeństwo, Filip lubował się w bezpośrednich pytaniach.

— Nie wiem. — Oliver, lekko wzruszył ramionami. — A chciałbyś?

— Lubię go. Przypomina mi wojownika z północy. Pamiętasz? Czytałeś mi o nich.

— Wikinga?

— Tak, tylko pan hrabia nie wygląda, aż tak groźnie.

— Pamiętam — Oliver roześmiał się. — Wiking. To się hrabia ucieszy, jak się dowie.

— Ani mi się waż mu o tym mówić! Nie chcę, żeby uważał mnie za małego chłopca!

— Jesteś małym chłopcem.

— Nieprawda! — zaprotestował gwałtownie. — Mam prawie jedenaście lat.

— Fakt. Nie długo będzie trzeba zacząć ci szukać żony.

— Wątpię, żeby jakaś zechciała mieć kalekę za męża — zasępił się.

— Nie zgodzę się z tobą.

— Ty, się nigdy ze mną nie zgadzasz — zamruczał, lekko poirytowany chłopiec.

— Pamiętasz, jak w tamtym roku odwiedził nas niemiecki baron? — ciągnął, niezrażony przytykiem Oliver.

— No i co? — Filip, wzruszył ramionami.

— A pamiętasz, jak wyglądał?

— Był stary, brzydki, głuchy, miał porcelanową nogę...

— I piękną żonę — wpadł mu w słowo Oliver.

Tak piękną, że mało nie stracił przez nią głowy i to dosłownie, kiedy jej mąż dowiedział się, że został rogaczem. Na szczęście dla Olivera, ten romans, skończył się jedynie postrzałem w ramię.

— I?

— Ty jesteś młody i przystojny. Na pewno znajdzie się jakaś urocza panna dla ciebie.

— Przestań już sobie ze mnie żartować. Lepiej zabierz mnie do stajni. Może pani Miriam pozwoli mi pojeździć na Serafinie — zażądał apodyktycznie.

— Mam brata tyrana — Oliver, roześmiał się na cały głos. Podszedł do sofy i wziął Filipa, na ręce.

Z przyjemnością się przespaceruję i może będę miał szczęście i spotkam Colett, pomyślał.

Nerwowo poprawiała jedwabny szal, którym miała przesłonięte ramiona. Jej szmaragdowa suknia idealnie pasowała do słonecznego krajobrazu, który ich otaczał. Układała sobie w głowie listę tematów, które chce poruszyć w rozmowie z hrabią. Chciała tak pokierować rozmową, by zadać to ważne dla niej pytanie. Czy on coś do niej czuje? Pomimo zapewnień mężczyzny, który siedział obok i sprawnie powoził niewielką dwukołówką, martwiła się, że swoją zbytnią otwartością, speszy Ludwika, a jej zachowanie zostanie potraktowane jako zbyt obcesowe. Od czasu ich ostatniej rozmowy sam na sam, minęło trochę czasu i zdążyła się stęsknić za niezwykłą intymnością, jaka się pomiędzy nimi wytworzyła.

Matka, często ją upominała za jej zbytną szczerość i otwartość. Powtarzała, że każda młoda, ładna dziewczyna, powinna być cicha, potulna... i głupia. W środku aż wrzała ze złości, kiedy słyszała te połajanki, ale postanowiła, że dostosuje się do zaleceń matki. W towarzystwie mężczyzn, udawała śliczną ignorantkę. Oni nie zdając sobie z tego sprawy, otwarcie rozmawiali przy niej o interesach, co Zofia skrzętnie wykorzystywała do chronienia i pomnażania ich majątku. Ale jak to się miało do sytuacji, w której teraz się znalazła. Zaczęła powoli żałować swojej decyzji. Westchnęła ciężko w myślach. Jej impulsywność wpędzi ją kiedyś, w naprawdę wielkie kłopoty. Zerknęła na mężczyznę siedzącego obok.

— Czy mogę o coś zapytać?

— Oczywiście.

— Jeśli moje pytanie wyda się panu nietaktowne, to proszę nie odpowiadać.

Bertuccio uśmiechnął się ciepło.

— Proszę, pytać.

— Długo są panowie przyjaciółmi?

— Niemal dziesięć lat. Spotkaliśmy się na statku płynącym z Algierii do Francji.

— Zatem zna pan, hrabiego bardzo dobrze.

— Myślę, że tak.

— Czy pan hrabia... — zamilkła na chwilę, układając w głowie pytanie tak, by było, jak najmniej bezpośrednie.

Bertuccio, cierpliwie czekał.

— Czy hrabia zawsze, jest taki oszczędny w wyrażaniu uczuć? — Miało być delikatnie, a wyszło jak zawsze nietaktownie, pomyślała.

— Co ma pani na myśli?

— W Paryżu pan hrabia wydawał się otwartym i wesołym mężczyzną. Oczywiście rozumiem, że ma swoje zajęcia, którymi musi się poświęcić, bo praca w opactwie jest absorbująca. Dlatego jestem bardzo zadowolona z czasu, który mogę spędzić w jego towarzystwie, bo jest on zawsze bardzo wyjątkowy. Mam jednak wrażenie, że teraz jest jak ślimak, który schował się w swojej muszli.

Bertuccio odgarnął srebrny kosmyk włosów z twarzy, zastanawiając się, ile może powiedzieć.

— Ludwik nigdy nie miał szczęścia w miłości. — Lekko uderzył Katarzynę, w zad lejcami. — Pierwsza kobieta, którą pokochał całym sercem, została zamordowana.

Zofia jęknęła w duchu. Nie miała o tym pojęcia.

— Jego żona zginęła w wypadku, a to, co przydarzyło mu się ostatnio... — zamilkł, bo, to dotyczyło nie tylko Ludwika, ale również jego samego.

— Słyszałam o tym. Elrid de Poussière, okazała się odrażającą osobą. Nie mogę zrozumieć, jak można było tak postąpić. Oczywiście nie wierzę w te ohydne i poniżające panów, plotki — zapewniła gorliwie.

— Dziękuję w imieniu Ludwika i swoim. Czy teraz ja mogę mieć do pani prośbę?

— Tak — zerknęła na niego zaciekawiona.

— Bardzo proszę, by była pani szczera z Ludwikiem. On na to zasługuje.

Zofia od razu zrozumiała, co Bertuccio miał na myśli. Jako przyjaciel prosił, by nie skrzywdziła hrabiego, niepewnością swoich uczuć.

— Wierzę, że jeśli ktoś został w życiu brutalnie skrzywdzony, ale wciąż ma odwagę być dobrym i łagodnym dla innych, to zasługuje na szczerość i miłość, głębszą niż ocean — odparła, uśmiechając się, do mężczyzny siedzącego obok.

— Dziękuję.

Zza zasłony drzew wyłoniło się opactwo. Mimo że była już w tym miejscu kilka razy, to za każdym razem wzdychała z zachwytu, co nie uszło uwagi Bertuccia. Katarzyna, drepcząc przeszła pod kamiennym łukiem. Zofia spojrzała na kamienne gargulce. Lekko ją przerażały, patrząc na nią wyłupiastymi oczyma i szczerząc się do niej, odsłaniając paszcze pełne, kamiennych kłów. Po drodze Bertuccio zatrzymał jednego z robotników i zapytał o hrabiego. Ten wskazał mu piwnice pod kościołem.

Jego wnętrze, było niemal na ukończeniu, to wciąż kręcili się tu ogrodnicy i robotnicy budowlani. Jedni porządkowali kościół, a ci drudzy dosadzali kolejne rośliny w miejscach specjalnie dla nich przeznaczonych. Bertuccio spodziewał się, że Ludwik nakaże załatać dach. Jednak tak się nie stało. Pod ziejącą w dachu dziurą posadzono buk. Drzewo urośnie bardzo szybko, a jego smukłe i twarde, gałęzie będą dodatkową podporą dla uszkodzonego dachu. Ściana z wodospadem była skończona. Woda, łagodnie spływała po ceglanej ścianie i z cichym pluskiem wpadała do niewielkiego stawu. Pęknięcia w posadzce wypełniono ziemią wymieszaną z nasionami trawy i stokrotek. Robotnicy uwijali się przy montowaniu pergoli do kolumn w nawach. W październiku ogrodnicy posadzą w tych miejscach pnące róże.

Idąc za Bertucciem, wodziła wzrokiem za kolorowymi motylami, drobnymi ptakami, które przelatywały ponad jej głową. Zatrzymali się przed wejściem do piwnicy.

Ludwik, jakiś czas temu, odkrył stare wejście. Było jednak zasypane gruzem i kamieniami z zawalonych ścian. Wraz z młodym architektem, którego ściągnął tu z Paryża, postanowili zostawić je zasypane. Dlatego otwór w posadzce powiększono, starannie zabezpieczono, zbudował wygodne drewniane schody i rampę do spuszczania po niej beczek.

Znaleźli się w przestronnym pomieszczeniu oświetlonym światłem dochodzącym z zewnątrz i kilkoma dużymi kandelabrami, które rozświetlały te najciemniejsze kąty. Zofia poprawiła szal na ramionach, odruchowo chroniąc je przed chłodem piwnicy. Bertuccio natychmiast to zauważył.

— Jest, pani zimno?

— Nie — zaprzeczyła. — To bardzo przyjemny chłód. — Drżała, ale z emocji.

Z głębi sporadyczne oświetlonego, korytarza, dobiegł ich miękki, męski śpiew. Bertuccio uśmiechnął się, kiedy zobaczył zdumienie malujące się na twarzy Zofii. Jego samego również to zaskoczyło. Dawno nie słyszał Ludwika śpiewającego. Jego przyjaciel był szczęśliwy. Zofia przysłuchiwała się piosence z uśmiechem. Była o małym diable, który nieszczęśliwie zakochał się w uroczej wiejskiej dziewczynie.

Postawił kosz na dużym dębowym stole. Zebrał papiery, odłożył na brzeg stołu i zaścielił lśniącym bielą obrusem blat. Rozłożył talerze i sztućce. Na stole pojawiły się naczynia z jedzeniem. Chłód piwnicy mieszał się z ciepłym zapachem trufli, pieczonego mięsa, świeżego pieczywa i wonią kawowych makaroników. Karafka pełna białego wina, którą Bertuccio, postawił na stole w promieniach słońca, utworzyła pryzmat kolorowego światła, rozsiewając je po ścianach piwnicy. Gdy wszystko przygotował, ukłonił się i wyszedł, zostawiając Zofię, sam na sam z głosem dobiegającym z głębin ciemności.

Postanowiła, że dziś porozmawia z Ludwikiem i wyjawi mu to, co do niego czuje. Jeśli znajdę w sobie tyle odwagi, pomyślała. Ciepły ton głosu Ludwika pobrzmiewał w ciemnościach, a ona rozglądała się z ciekawością dookoła siebie. Niewielki regał z ciemnego drzewa zajmowały butelki o ciemnym szkle. Po ich opisach doszła do wniosku, że zostały znalezione w tym miejscu. Zerknęła na stół i papiery na nim leżące. Wzięła do ręki jeden z nich. Był to projekt krużganku, z zaznaczonymi miejscami, gdzie będzie wyburzony.

— Dobrze, że jesteś. Głodny jestem jak diabli.

Zofia drgnęła gwałtownie na dźwięk jego głosu, a papier wyślizgnął się spomiędzy jej palców. Schyliła się i podniosła go.

Ludwik wynurzył się z ciemności korytarza. Jego potężną sylwetkę oblało światło wpadające przez wyrwę w posadzce. Serce Zofii zabiło bardzo mocno, na jego widok. Uczucia, jakie w niej budził były dla niej nowe i kompletnie nieznane. Wspaniałe i ekscytujące. Ludwik zatrzymał się zaskoczony jej widokiem.

— Proszę, mi wybaczyć słownictwo. Nie miałem pojęcia, że pani tu jest.

— Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu.

— Jestem zachwycony pani obecnością.

Podszedł do stołu, odsunął krzesło, zapraszając Zofię do zajęcia miejsca.
Uśmiechnęła się promienie w podziękowaniu. Jedli w ciszy, zerkając na siebie. Cały plan, jaki ułożyła sobie w głowie i tematy do rozmów zniknęły z jej pamięci. Rozglądała się dyskretnie, szukając tematu do rozmowy. Jej wzrok padł na dokument ozdobiony herbem. Na błękitnej tarczy umieszczony był biały trójmasztowiec, nad którym unoszą się trzy złote gwiazdy.

— To pański herb?

— Tak. Zdobyłem swój majątek, pływając po południowych morzach, handlując kawą, herbatą i przyprawami. Stąd statek na błękitnym tle, a gwiazdy to szczęście, które mi sprzyjało.

— Dlaczego przestał pan pływać?

— Uznałem, że mój majątek jest już na tyle ogromny, żeby zejść na ląd. Przez rok, a może dłużej podróżowałem, aż w końcu znalazłem to miejsce.

Na kilka długich chwil uprzejmie zamilkli. Zofia, delektowała się smakiem słodkiego, białego wina i podziwiała, unoszące się w powietrzu złociste drobiny lśniące w promieniach słońca. Ludwik wpatrywał się w nią zauroczony. W głowie wciąż słyszał ostrzegawczy głos, nakazujący mu ostrożność, ale z dnia na dzień, był on coraz cichszy.

— Pięknie tu — westchnęła, napotykając spojrzenie intensywnie błękitnych oczu.

— W tej piwnicy? — zdumiał się.

— Tu też — uśmiechnęła się ciepło.

— Proszę mi wybaczyć obiad w tym miejscu, ale nie spodziewałam się tak uroczego towarzystwa.

— Nie mam czego, panu wybaczać. To miejsce jest naprawdę piękne.

— Część zasług spada na barki Miriam. Większość zmian to są jej pomysły.

— Miriam, to niezwykła kobieta.

— Ciężko się z tym nie zgodzić. — Ludwik sięgnął po papiery leżące na brzegu stołu.

— Co to?

— To plany przebudowy opactwa.

— Chce pan tu zamieszkać? — spojrzała na niego zaskoczona.

— Taki mam plan — uśmiechnął się ostrożnie, nie będąc pewnym jej reakcji.

— To wspaniały pomysł! A co z L'abri? Chce, pan sprzedać pałac?

— L'abri, chcę podarować Bertucciowi i Miriam, w prezencie ślubnym.

— Naprawdę? Och! Jest, pan bardzo wspaniałomyślny!

— Dziękuję — skłonił lekko głową. — Chciąłaby pani, posłuchać, jakie zmiany mam zamiar jeszcze wprowadzić w opactwie.

— Oczywiście! — zgodziła się z entuzjazmem. — Proszę mi o wszystkim opowiedzieć.

Szli wzdłuż muru okalającego opactwo. Ludwik kazał poszerzyć ścieżkę i wyłożyć kamiennymi płytami. Zatrzymali się na szerokim tarasie, który tu sztucznie utworzono z usypanej ziemi. Przed nimi rozciągał się widok na sad i jezioro, którego tafla połyskiwała w słońcu niczym rybie łuski. Usiedli na ławeczce pod pergolą z trójkątnego bluszczu.

— Nie boi się pan zmieniać przeznaczenia tego miejsca? Są ludzie, którzy mogą uznać to za bezczeszczenie jego świętości.

— Każdy budynek to jedynie kupa kamieni lub drzewa, której nadaje się kształt i funkcjonalność.

— Słyszałam, że tutejszemu biskupowi nie podoba się to, co pan tu robi.

— Nie uważam, żebym robił coś złego. Chcę stworzyć sobie miejsce do życia, w którym będę szczęśliwy. To tylko budynek. Nie rozumiem przekonania do tego, że wszystko, co znajduje się w kościele, jest święte i nietykalne, a to, co jest na zewnątrz już nie.

— Większość z nas wierzy, że świat wokół jest grzeszny.

— Tego też nie rozumiem, przecież to Bóg go stworzył, więc jak może być grzeszny.

— Może dlatego, że grzesząc, niszczymy go, a wiara w Boga stara się uchronić nas przed tym i czyni lepszymi ludźmi.

— Proszę, mi wybaczyć, ale nie zgodzę się z tym. To nie wiara czyni nas lepszymi ludźmi, a empatia. Przeczytałem, kiedyś to, co napisał Marek Aureliusz*. Pozwolę sobie zacytować jego słowa. Jeśli istnieje jakiś Bóg i jest on sprawiedliwy, to nie będzie go obchodziło, jak bardzo byłeś pobożny, ale według jakich wartości żyłeś. Jeśli jednak jest on niesprawiedliwy, to nie powinieneś go czcić.

— Nie miałam pojęcia, że cesarz miał tak rewolucyjne poglądy na kwestie wiary. Ale i on i pan macie rację. Dobry człowiek nie potrzebuje religii, bo wystarczy mu przekonanie, że postępuje właściwie. A pańskie przekonania na temat wiary, skąd się wzięły?

— Z dzieciństwa. Mój ojciec był oberżystą. Jego gospoda stała naprzeciwko kościoła. Proboszcz od dawna zabiegał o to, by ojciec zamknął swój interes, oskarżając go o to, że sprowadza pobożnych ludzi na złą drogę, sprzedając im piwo i wino. Ksiądz i reszta pobożnych parafian, wyklinali i modlili się, by dobry Bóg zesłał jakąś karę na grzeszny przybytek mojego ojca.

Zofia, z czułością przyglądała się Ludwikowi, który z uśmiechem dzielił się z nią drobnym kawałeczkiem swojego życia.

— Kiedyś przyszła burza. Pioruny waliły, gdzie popadnie i jeden rzeczywiście trafił w gospodę mojego ojca. Budynek spalił się do gołej ziemi. Ja i rodzice zostaliśmy bez dachu nad głową, a cały dobytek spłonął. Matka wpadła w rozpacz, a ojciec niewiele namyślając się, podał proboszcza do sadu.

— Do sadu? Proboszcza? — uniosła, brwi w zdumieniu.

— Tak.

— Dlaczego?

— Bo uznał, że proboszcz jest winny tego, że interes, i nasz dom spłonął.

— Ale co proboszcz mógł mieć z tym wspólnego? Przecież, to piorun trafił w pana dom.

— Zgadzam się. Proboszcz też stwierdził, że to jest absurd, ale mój ojciec uparcie twierdził, że to jego wina.

— I co bylo dalej? — Ta opowieść wzbudziła w niej ekscytację.

— Wszyscy spotkali się w sądzie. Pamiętam, jak sędzia długo czytał, rozłożone przed sobą papiery, kiwał głową i coś do siebie mruczał. W końcu podniósł głowę, popatrzył najpierw na proboszcza, mieszkańców wioski, którzy stali po jego stronie i na naszą rodzinę.

— Jaki wydał wyrok? Proszę, nie trzymać mnie w niepewności.

— Powiedział, że nie ma pojęcia, co się dzieje, ale z tego, co widzi w dokumentach, tu spojrzał na mojego ojca, mam oberżystę, który wierzy w potęgę sił niebieskich i setkę parafian wraz z proboszczem, którzy temu stanowczo zaprzeczają.

Zofia spojrzała na niego zdumiona.

— Czyli jeśli dobrze zrozumiałam, pański ojciec wierzył w to, że żarliwe modlitwy proboszcza i parafian do Boga ściągnęły, w końcu na gospodę karę w postaci pioruna, a proboszcz i jego wierni parafianie twierdzą, że to nie jest prawdą?

— Dokładnie.

Zofia parsknęła śmiechem.

— Proszę mi wybaczyć. Stracił pan dom, a ja się śmieję. — Rumieniec ozdobił jej policzki. — Ale pana, opowieść jest zabawna.

— Zabawnie było, oglądać minę proboszcza, po wyroku sadu.

— A jaki był ten wyrok?

— Sędzia zadecydował, że mieszkańcy wioski wraz z proboszczem, pomogą w odbudowie gospody.

— Ten sędzia, to bardzo mądry człowiek.

— Zgadzam się — przeczesał palcami, jasne włosy. — Proszę mi wybaczyć, jeśli moje poglądy na wiarę i kościół, panią uraziły lub zaszokowały.

— Nie musi, pan przepraszać. Szanuję ludzi, którzy mają swoje zdanie i nie boją się go wyrażać. Nie jestem ignorantką. Zdaję sobie sprawę z tego, jak wiele niegodziwości i krzywd, zostało wyrządzonych w imię Boga.

Podniosła się z ławeczki i podeszła do krawędzi tarasu. Powiódł z nią wzrokiem. Zofia poruszała się tak, jakby unosiła się o cal nad ziemią. Smukła, z pozoru krucha kobieta, była w rzeczywistości bardzo silna. Oczarowała go otwartością umysłu i szczerością w wyrażaniu swojego zdania.

— Czasem zadaję sobie pytanie: czy to Bóg stworzył człowieka, czy człowiek Boga?

Spojrzała na różowiejące od słońca niebo na zachodzie. Powoli zbliżał się koniec dnia.

— To bardzo interesujące zagadnienie. — Ludwik, stanął tuż za nią. Podziwiała go, za to, jak bezszelestnie i lekko potrafił się poruszać.

Szal zsunął się z jej ramienia tak, że mógł podziwiać smukłą szyję i kark. Uroczo zawinięty w lok kosmyk, wysunął się ze spiętych włosów.

— A co pani o tym myśli?

— Myślę, że Bóg istnieje, ale w umysłach ludzi, którzy bardzo go potrzebują.

— Jestem podobnego zdania. Irytuje mnie jednak to, kiedy ktoś próbuje narzucać mi swoje poglądy na jego temat.

Zofia czuła każdą komórką ciała stojącego za nią mężczyznę. Powoli i z nieśmiałością dotknęła jego dłoni, tak jakby ta, była płochliwym zwierzęciem. Uścisnął ją.

Pogładził czubkami palców jej szyję, pochylając się nad nią. Delektował się zapachem jej skory, włosów. Delikatny zapach różanych perfum niemal zawrócił mu w głowie. Zadrżała, kiedy poczuła delikatny pocałunek na skórze. Delikatne i ciepłe wargi, wydobyły ciche westchnienie z jej gardła.

Jeszcze przed chwilą rozmawiali o Bogu, a teraz jej myśli wypełniała przyjemność i grzeszne marzenia. Czuła się oszołomiona szalejącą w niej burzą uczuć.

Zadrżała i wsparła się o niego, jakby bojąc się, że zaraz straci równowagę. Objął ją w talii, delikatnie przyciągając do siebie. Zamknęła oczy, opierając się o masywny, muskularny tors. Wyraźnie czuła ucisk ud hrabiego, na swoich pośladkach. Jego usta przesunęły się wzdłuż szyi, aż do płatka ucha, który delikatnie chwycił, wywołując w niej kolejny dreszcz. Nagle obróciła się w jego stronę, zarzucając mu ręce na szyję. Lekko uniosła się na palcach i pocałowała go. Jęknęła, czując, jak uginają się pod nią kolana kiedy, oddał pocałunek. Z cichym pomrukiem oderwała się od jego ust. Pogładziła delikatnie, policzek z cienką blizną. Pomyślała, że pozostanie tam na zawsze. Lekko wypukła, teraz już bladoróżowa, pamiątka po pojedynku i śmiertelnym niebezpieczeństwie, w jakim się znalazł.

Na litość boską! Co ja wyprawiam najlepszego?! — zapytała, sama siebie, idąc pogrążonym w półmroku korytarzykiem. Zatrzymała się przed drzwiami, za którymi znajdowała się sypialnia Ludwika.

Matka z ojcem w grobie się przewracają, bo nie tego ją przecież uczyli. Problem w tym, że od dwóch dni nie mogła przestać myśleć o pocałunkach, jakie sobie podarowali w opactwie. Obrazy, jakie pojawiały się, kiedy tylko zamykała oczy, utwierdzały ją w przekonaniu, że musi zrobić pierwszy krok, bo inaczej oszaleje.

Jeśli góra nie przyszła do Mahometa, Mahomet musi przyjść do góry, pomyślała.

Podniosła dłoń ze świecą i upewniając się, czy na pewno jest pod właściwymi drzwiami. Wiedziała, że Ludwik nie chodzi zbyt prędko spać. Z ich wspólnych rozmów wywnioskowała, że wieczorem przed snem lubi poczytać.

Zapukała. Miała jeszcze kilka sekund, by zniknąć za załomem korytarza. Wzięła jednak głęboki oddech i czekała. Jej serce biło tak głośno, iż miała wrażenie, że słychać je na całej długości korytarzyka. Zapukała jeszcze raz. Sekundy dłużyły się niemiłosiernie, aż wreszcie usłyszała szelest, a drzwi otworzył jej jasnowłosy olbrzym. Jego zdumiony wzrok prześlizgnął się po smuklej kobiecej postaci.

— Zofia? Coś się stało?

— Tak.

— Proszę, wejdź. — Bez wahania, wpuścił ją do sypialni. Jego zdumienie zamieniło się w niepokój.

— Powiedz! Co się dzieje?! — zapytał, zamykając za nią drzwi.

Zofia zatrzymała się niezdecydowana na środku sypialni.

— Ja... — spojrzała na Ludwika bezradnie. Prowadzenie negocjacji z twardymi handlowcami, było sto razy łatwiejsze, niż opowiedzenie o swoich uczuciach.

— Źle się czujesz? A może stało się coś Filipowi? Karzę natychmiast posłać po lekarza do miasteczka.

— Nie! To nie to! Ja chciałam porozmawiać z tobą o tym... co wydarzyło się pomiędzy nami dwa dni temu.

Patrzył na nią w taki sposób, że niemal pożałowała swojej wizyty.

— Jeśli w jakiś sposób ci tym uchybiłem, to proszę, wybacz... — zaczął powoli.

— Ludwiku... — przerwała mu. — Och! Dlaczego, to jest takie trudne! — wzięła, głęboki oddech.

Odstawiła świecznik na biurko, podeszła do niego i położyła dłonie na torsie, osłoniętym szlafrokiem z ciemnogranatowego atłasu. Haftowane smoki mieniły się złotem w blasku świec.

— Przyszłam, bo chciałam zapytać, czy mogę poprosić cię o... więcej takich pocałunków — wyznała to niemal jednym tchem.

Zaskoczone spojrzenie Ludwika przeniosło się z jej dłoni na twarz. Fiołkowe oczy lśniły w świetle świec. Rozpuszczona fala włosów sięgała niemal do połowy pleców. W batystowym szlafroczku zapiętym szczelnie pod samą szyję, wyglądała tak bardzo nierealnie.

— Nie miałem pojęcia, że wywarłem na tobie takie wrażenie.

— Wrażenie?! — ostrożnie oparła się o niego. — Ja nie mogę przestać o tym myśleć.

Jej usta znalazły się przy jego ustach i nagle uderzył mu do głowy zapach jej ciała. Ciepły, słodki, różany. Ludwik rozchylił wargi i pozwolił, by język Zofii wsunął się do środka. Był zaskoczony i odrobinę zaszokowany jej otwartością, ale było już za późno. Został zaczarowany. Przerwał pocałunek i patrzył, jak jej dłonie sięgają do paska szlafroka, rozwiązując go. Jego brak reakcji przyjęła jako przyzwolenie na zrobienie kolejnego kroku.

Dłońmi rozchyliła poły i z cichym westchnieniem, zanurzyła palce w jasnych włosach porastających jego pierś. Jej ciepłe palce powędrowały do twardych mięśni barków, wsunęły się pod materiał i odsłoniły muskularne ramiona. Zażenowany, poczuł swą wzbierającą męskość.

— Jesteś dokładnie taki, jak sobie ciebie wyobrażałam.

— Wyobrażałaś? — Czuł na sobie żar jej spojrzenia.

— To długa historia — pocałowała go, jeszcze raz. Później ci o tym opowiem — uśmiechnęła się, delikatnie przygryzając wargę i patrząc na niego rozmarzonym wzrokiem.

Odsunęła się odrobinę i objęła wzrokiem całą jego postać.

— Jest pan, wszędzie taki... pokaźny — westchnęła, kiedy jej wzrok przesunął się po jego piersi w dół brzucha i niżej.

— Zofio, proszę — niemal jęknął.

— Zawstydzam pana, panie hrabio? Zachwycam się, pana pięknem.

— Nie jestem piękny.

— Jesteś idealny. — Jej fiołkowe oczy, pociemniały i błyszczały od pożądania.

— To ty jesteś piękna i idealna, a spójrz na mnie. Jestem wielki, niezgrabny i brzydki.

Nagle poczuła chęć złapania go za ramiona i potrząśnięcia nim z całej siły, by już nigdy więcej o sobie w ten sposób nie mówił. Opanowała się jednak. Objęła jego twarz dłońmi, odgarniając jasne włosy. Pogładziła szorstkie od zarostu policzki.

— Dla mnie najbardziej liczy się piękno, które masz w sercu, a nie na twarzy. Ja potrzebuję mężczyzny, Ludwiku, a nie wypacykowanego fircyka, dla którego będę jedynie uroczym dodatkiem. — Wodziła głodnymi palcami po jego skórze, kreśląc na niej pełne miłości figury. — Jesteś mocny i potężny, jak Herkules — szepnęła, pochylając głowę i całując miejsca, których przed chwilą dotykała.

Ludwik wstrzymał oddech, kiedy czuł, jak atłas zsuwa się po jego ramionach i opada na podłogę. Stał przed nią kompletnie nagi. To go onieśmieliło. Nic nie mógł na to poradzić, że czuł się przy niej olbrzymi i niezdarny.

— Ogromny i zawstydzony — westchnęła, podziwiając jego wyrzeźbione ciało.

Wysunęła się szlafroka. Jej cienka batystowa koszula, którą miała na sobie, niewiele zasłaniała. Przesuną rozpalonym wzrokiem po szczupłych zgrabnie zaokrąglonych biodrach, wąskiej tali i drobnych piersiach.

— Zabierz mnie do łóżka — poprosiła cicho.

Wtuliła twarz w szyję, kiedy wziął ją w ramiona. Zaciągnęła się głęboko zapachem jego skóry. Pachniała wodą i mydłem cytrynowym. Położył ją w pościeli.

— Naprawdę mnie chcesz? — zapytał cicho.

— Tak — przesłała mu drżący uśmiech.

— Jesteś tego pewna?

— Kochany, nie każ mi dłużej na siebie czekać — wyciągnęła do niego ramiona.

Odwaga Zofii zaskoczyła go. Zawsze to on zabiegał o względy kobiet, z większym lub mniejszym powodzeniem, ale nigdy nie było na odwrót. Zerknął na złocisty czubek głowy kobiety, wtulonej w jego pierś.
Przypomniał sobie słowa o tym, jak bardzo oszołomiły ją jego pocałunki i miał nadzieję, że w kwestiach miłosnych, też jej nie zawiódł.

Po przygnębiającym finale romansu z Elrid stracił, zapał do spotkań z kobietami. Jego przyjaciel chyba też, bo Bertuccio, był dość kochliwy. Nie raz zdarzało mu się widzieć wymykające się z pałacu o wczesnej porze kobiety. Nawet jeśli pojawiały się w ich domu tylko raz, to podczas przypadkowych spotkań z Bertucciem, były roześmiane i patrzyły na niego roziskrzonym wzrokiem. Nigdy nie miał do niego o to pretensji. Wiedział, że jego przyjaciel lubi kobiety i nie stroni od spotkań z nimi. Kiedyś pchany ciekawością, zapytał, w czym tkwi sukces. Bertuccio z uśmiechem podzielił się z nim swoją tajemnicą.

Nie ważne czy będziesz z nią tylko jedną noc, czy do końca życia. Spraw, by poczuła się tak, jakby była tą jedyną, wyjątkową i najważniejszą na świecie. Tylko nie udawaj, bo kobiety to wyczują. Po prostu bądź i daj z siebie wszystko.

Delikatnie przesuną dłonią po plecach Zofii. Chciał być pewien, że zrobił wszystko, by poczuła się szczęśliwa i zaspokojona. Napięła mięśnie, mrucząc z zadowolenia.

— Mam nadzieję, że nie uznasz mnie za kobietę, moralnie zepsutą. — Jej oczy błysnęły figlarnie.

— Ja? Dlaczego? — Jasne brwi Ludwika lekko się uniosły.

— Przyszłam do twojej sypialni i uwiodłam cię.

— Cieszę się, że to zrobiłaś — pocałował ją w skroń.

— Naprawdę?

— Tak.

— Pozwolisz, że zapytam, ale czy przyczyna twojej nieśmiałości, leży w pewnym zdarzeniu z ostatnich miesięcy?

— Wiesz o tym?

— Pan Bertuccio, mi powiedział.

— Włoski gaduła — mruknął.

— Słyszałam też plotki, więc proszę nie złość się na niego — Przesunęła się tak, by móc go pocałować w usta. — Jest twoim przyjacielem i martwi się o ciebie.

— Martwi się?

— Poprosił, bym była szczera wobec ciebie. Tylko pozazdrościć kogoś tak oddanego u boku.

— No dobrze. Spełnię, pani życzenie i wybaczę mu. — Usłyszała żartobliwy ton w głosie kochanka.

— Będę bardzo wdzięczna — promienny uśmiech, zakwitł na jej wargach.

Pogładził ją po policzku.

— Obiecałaś mi coś powiedzieć.

— Co? — uśmiechnęła się promiennie.

— Powiedziałaś mi, że takiego sobie mnie wyobrażałaś.

— Ach, no tak. Winna ci jestem pewne wyjaśnienia. Dwa lata temu mój ojciec kupił niewielką fabrykę tkanin w Nowym Yorku. Kupił ją, bo widział, że o wiele lepiej radzę sobie z finansami niż mój starszy brat. Pod nazwiskiem ojca zarządzałam fabryką, podejmując czasem dobre, czasem ryzykowne, a czasem naprawdę tragiczne decyzje, ale każda z nich czegoś mnie uczyła. To pomagało mi w zdobywaniu doświadczenia, pozwalało zapomnieć o bólu i nachalnym zachowaniu barona.

— Bólu? Po stracie narzeczonego? — zapytał ostrożne.

— Tak. Dlatego byłam tak bardzo przerażona, kiedy Oliver powiedział o twoim starciu w klubie z baronem.

— Wiem. To okropne uczucie.

Przypomniał sobie ten moment, kiedy jakiś mężczyzna przyniósł do domu wiadomość o śmierci Camill. Najpierw czuł niedowierzanie. Lecz kiedy, to się potwierdziło, rozpacz złapała go za gardło i powaliła na kolana. Dusiła tak mocno, że nie mógł złapać oddechu. Zofia zauważyła w jego spojrzeniu cierpienie.

— Ludwiku, proszę, wróć do mnie - pogładziła go czule po szyi i pocałowała go.

— Wybacz mi. I co było dalej?

— Mieszkałam w Nowym Yorku, ale wciąż utrzymywałam kontakt z moją przyjaciółką. To ona opisywała mi wszystkie wydarzenia i plotki w kwiecistych listach. — Starała się nadać swojemu głosowi gawędziarski ton. — O tobie też pisała. Z listów, w których z niemal portretową dokładnością cię odmalowywała, dowiedziałam się, że jesteś interesującym, jasnowłosym olbrzymem o łagodnym usposobieniu.

— Aż tak dokładnie? — zapytał zaciekawiony.

— Och! — zaśmiała się. — Może nie aż tak dokładnie, bo resztę musiała mi podpowiedzieć wyobraźnia. — Jej oczy błysnęły zadziornie. — Wiedziona ciekawością, postanowiłam wrócić do Francji, by koniecznie poznać nieszczęsnego hrabiego. Po powrocie dowiedziałam się od Syriany...

— Syriany? Syriany Campiotti?

— Tak.

— To twoja przyjaciółka?

— Uwielbiam tę starszą panią i jej  niczym nieograniczoną wyobraźnię w projektowaniu ubrań. Jej suknie są olśniewające — westchneła.

— Syriana, jest również przyjaciółką, Bertuccia. Wiedziałaś o tym?

— Owszem, wspominała o włoskim przyjacielu, ale o imieniu Giovanni. A może pisała o Bertucciu? Hmm... — zamyśliła się. — Wybacz mi, ale nie pamiętam.

— Giovanni, to pierwsze imię, Bertuccia.

— Och! To niezwykły zbieg okoliczności.

— Bardzo interesujący. Co zrobiłaś po powrocie do Paryża?

— Starałam się dowiedzieć się czegoś więcej na twoj temat. Zorganizowałam kilka bali i starałam unikać barona Duvall, jak ognia, aż w końcu dwa miesiące później dowiedziałam się, że jesteś moim sąsiadem.

— Nigdy bym nie pomyślał, że wzbudzę tak ogromne zainteresowanie w kobiecie, która porzuci Nowy Świat, by mnie poznać. Czy rzeczywistość cię nie rozczarowała?

— Nie, absolutnie — uśmiechnęła się, delikatnie dotykając czubkami palców jego ust.

Poczuła na nich pocałunek. Przez kilka długich sekund spoglądała mu w oczy.

— Głodna jestem, Ludwiku — pochyliła się nad nim.

— Bertuccio, zawsze zostawia, jakieś smakołyki w spiżarce. Zaraz coś przyniosę.

Naparła na niego, kiedy poczuła, że chce wyjść z łóżka.

— Jestem głodna, ale w inny sposób — przywarła do jego ust, zgrabnie wplatając palce w jasne włosy mężczyzny. — Mało mi ciebie — szepnęła, pomiędzy jednym, a drugim pocałunkiem.

Dannazione! — cholera (wł.)

Buon pomeriggio — dosłownie dobrego popołudnia. Gdy witamy się z kimś popołudniu. (wł.)

Come posso aiutarla?* — W czym mogę pomóc? (wł.)

Makaroniki — to przepyszny wyrób cukierniczy, wywodzący się z Włoch. Początkowo makaroniki były pokarmem ludzi ubogich, z czasem jednak ich wspaniały smak poznali i docenili również zamożniejsi mieszkańcy Włoch. Do Francji przywiozła je w XVI wieku Katarzyna Medycejska.

Marek Aureliusz — (161-180 n.e) cesarz rzymski, pisarz i filozof.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top