Gra światła z ciemnością

Dom, do którego wszedł, zionął już niemal pustką. Jeszcze kilka tygodni temu na ścianach pyszniły się obrazy Jacquesa Louisa Davida malarza Napoleona, za które zapłacił krocie, a które oddał na pokrycie karcianych długów. Hol niegdyś ozdobiony kosztownymi dywanami, porcelanowymi wazami, kryształowymi lampami oświetlającymi paradne schody prowadzące na wyższe piętra również zniknęły. Drogie fotele i sofy przedwczoraj zostały zabrane przez jednego z paryskich lichwiarzy.

Zaprzestano codziennych dostaw świeżych egzotycznych kwiatów, którymi zachwycały się sprowadzane do pałacu kobiety. Nigdy nie nazywał ich kochankami. Nie starał się o nie, nie adorował i nie nadskakiwał, bo zajmowały w jego życiu tylko chwilę. Krótką i przelotną. Taką, w której miały zaspokoić jego mniej lub bardziej perwersyjne popędy. Kiedy kolejni wierzyciele zaczęli się upominać o swoje pieniądze, wystawiał weksle, które okazały się bez pokrycia. Na bankierach jego nazwisko przestało robić już jakiekolwiek wrażenie, a za jego plecami, zaczęto szeptać o tym, że stał się niewypłacalny.

— Moreau! — wrzasnął na całe gardło.

Wściekły wszedł do gabinetu. Ciężkie drzwi z hukiem uderzyły o ścianę, wyrywając dziurę w drogiej jedwabnej tapecie. Zaklął i złapał za stojącą na niewielkim stoliku wazę i cisnął nią o gzyms kominka. W ataku szału chwycił za figurkę cygańskiej tancerki z weneckiego szkła.

Rób tak dalej, a nie będziesz miał nic więcej do sprzedania. — Coś szepnęło mu do ucha. Ale było już za późno.

Jego wściekłość była tak ogromna, że delikatne szkło trzasnęło mu w dłoni, kalecząc ją. Potok przekleństw popłynął z jego ust, kiedy spojrzał na poranioną dłoń. Drżącymi rękoma sięgnął po karafkę i nalał sobie do szklanki koniaku. Odstawiając ją, zobaczył odciśnięte ślady okrwawionych palców na krysztale.

— Do diabła, Moreau! Gdzie jesteś?! — Wstrząsnął jeszcze raz.

W drzwiach pojawił się ponuro wyglądający mężczyzna. Miał długą i wąską twarz z policzkami poznaczonymi bliznami po ospie. Niepokojące wrażenie robiły oczy. Zwężone i srebrne, jakby pozbawione tęczówek, za to ozdobione czarnymi źrenicami, które nadawały upiornego wyglądu jego twarzy. Patrzyły spod siwych, krzaczastych brwi z zadowoleniem i drwiną. Długie, białe, potargane włosy sięgały mu niemal do ramion. Pomimo zwalistej sylwetki poruszał się szybko i bezszelestnie. Zatrzymał się w progu, nerwowo bawiąc się zegarkiem zawieszonym na złotym łańcuszku, zdobytym podczas jednej z bójek w nadsekwańskiej spelunce. Patrzył na barona z niepokojem. Domyślił się, że jego pan został po raz kolejny posłany do diabła przez piękną panią Budhon, lecz czemu był przerażony?

— Wzywał mnie pan? — zapytał, nieprzyjemnym ochrypłym głosem.

Baron jednym haustem opróżnił szklankę z koniakiem i wytarł kantem dłoni usta naznaczone blizną.

— Tak! — Z trzaskiem odstawił szklankę na tacy, uderzając o karafkę. Kryształ zadzwonił dźwięcznie. Spojrzał jadowicie na sługę.

— Powiedz mi coś, Moreau. — Uważnie zlustrował strój stojącego w progu mężczyzny. Jego służący przypominał jednego z tych rzezimieszków czających się w ciemnych zaułkach Paryża. — Jaki diabeł sprawił, że pokojówka mojej, panie świeć nad jej duszą, żony... — powiedział to, nie ukrywając sarkazmu w głosie. —... nie gnije na dnie Sekwany? — zapytał cicho i niemal uprzejmie.

— Jestem pewien, że wrzuciłem jej trupa do powozu.

— To interesujące. — Baron wciąż zachowywał, pozorny spokój. Rozpiął frak, zdjął go i przerzucił przez poręcz krzesła. — Wytłumacz mi, proszę, jakim cudem ten trup bryluje na przyjęciu u rodzeństwa Budhon w najdroższym naszyjniku od Mellerio, jaki w życiu widziałem?

— To niemożliwe!

— A jednak.

— To musi być pomyłka!

— Tego koloru oczu nie pomyliłbym z żadnym innym!

— Ona była martwa — powtórzył, teraz już bardziej do siebie.

— Wygląda na to, że niewystarczająco. — Nerwowym ruchem rozwiązał fular, mając wrażenie, że ten go dusi. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć jak, ale masz się jej pozbyć! Zrozumiałeś?! — krzyknął.

Dla niego temat rozmowy był zakończony. Moreau bez słowa skinął głową.

— Pani Budhon zgodziła się na pańską propozycję małżeństwa? — zapytał ostrożnie.

— Nie — warknął baron.

— Co na to jej brat?

— Wiesz, co mi powiedział ten wyfiołkowany dureń? Dla niego liczy się słowo jego siostry. On nie będzie jej do niczego zmuszał.

— Można jej zagrozić wywołaniem skandalu, puszczeniem w towarzystwo jakiś niewybrednych plotek. To zawsze działa.

— Nie zastraszysz jej. To nieprzestraszona kobieta taka, jaką była moja żona. — Zmarszczył brwi, patrząc w ledwo tlący się ogień w kominku.

— Można ją porwać i trzymać tak długo, aż zmieni zdanie.

— To może się udać — zamyślił się nad propozycją. — Ale tylko wtedy, jeśli się to dobrze przemyśli. — Spojrzał na resztki wazy leżące pod kominkiem i skrzywił się z niesmakiem. — A właśnie. Słyszałeś coś na temat hrabiego de Saint—Chasseur? Kręci się przy Zofii Budhon.

— Nie wiele. Tylko tyle, że ma dziwnego przyjaciela i paskudnego konia wyścigowego, którego chce wystawić na torze.

— Ciekawe. — Nie kontrolując tego, co robi, potarł nerwowym ruchem bliznę na ustach. Pamiątka po tej małej suce o szmaragdowych oczach. — Sprawdź, jak wysoko jest obstawiany ten koń i dowiedz się czegoś więcej na temat hrabiego. Może dałoby się wykorzystać nabytą wiedzę do jakiegoś szantażu. Każdy ma jakieś słabostki i tajemnice.

— Dobrze, proszę pana.

— Zawołaj tę nową dziewczynę, którą przyjąłeś na służbę. Niech posprząta ten bałagan. Jak ona ma na imię?

— Agnés.

— Agnés. — Baron powtórzył jej imię. Sięgnął po palcat leżący na blacie masywnego biurka. Porzucił go tu jakiś czas temu, po ostatnich brutalnych igraszkach z poprzednią służącą.

Moreau przez długą chwilę przyglądał się swojemu panu.

— Nie przyjemniej jest znaleźć kobietę, która gustuje w podobnych zabawach? — zapytał, widząc, jak na twarzy barona pojawił się sadystyczny uśmieszek. — W paryskich burdelach jest ich pełno.

— Nie podnieca mnie sprawianie komuś przyjemności. Podnieca mnie bawienie się cudzym strachem. — odparł bezdusznie.

Po kilku chwilach w drzwiach pojawiła się młoda przestraszona dziewczyna. Zwabiona wizją pracy w bogatym domu i dobrym zarobkiem, liczyła na lżejsze życie.

— Zamknij za sobą drzwi, skarbie.

Posłusznie wykonała polecenie, a kiedy się obróciła, zobaczyła, jak baron wynurzył się z półmroku gabinetu. Wzdrygnęła się, widząc coś okrutnego w jego spojrzeniu. Szedł w jej kierunku, uderzając w zranioną dłoń palcatem. Nawet nie czuł bólu, podniecony myślą o czekającej go zabawie.

— Mam dziś bardzo zły humor. Będziesz musiała mocno się starać, żeby mi go poprawić — uśmiechnął się złośliwie.

Szklarnia zalana ciemnym błękitem późnego wieczoru sprawiała upiorne wrażenie. Wysuszone i resztki zwiędniętych roślin, wyglądały jak zmurszałe kości nieboszczyków wystające z ziemi. Czuła smutek i rozpacz, patrząc, jak troska i miłość, którą wkładała w opiekę nad tymi roślinami, była teraz tylko martwym wspomnieniem. Krople deszczu uderzały o twardą posadzkę i kawałki szkła ścielące się po podłodze. Gdzieś nad nią gałąź zazgrzytała, o jedną z niewielu całych szklanych tafli, które wciąż tkwiły w dachu. Drgnęła gwałtownie, kiedy usłyszała za sobą szelest. Obejrzała się przestraszona i spojrzała w ciemność, pewna tego, że ktoś za nią stoi. Nie mogła tu pozostać ani chwili dłużej.

Strach pomógł jej podjąć decyzję co do odzyskania cennych dla niej drobiazgów. Wzięła głęboki oddech i weszła do niewielkiego pomieszczenia przylegającego do szklarni. Tu trzymała pojemniki z nasionami. Drewniane, szklane były porozbijane i poniszczone tak, jakby ktoś w nich czegoś zawzięcie szukał. Otworzyła jedną z szafek, w której głębi znalazła niewielki płócienny woreczek. Były w nim cenne nasiona magnolii, które jej ojciec tu zostawił. Schowała je do torby, ukrytej pod płaszczem.

Szybkim krokiem wyszła ze szklarni, tak by nie narobić hałasu. Pałac, do którego się skierowała, straszył ciemnymi oknami, które były niczym wielkie oczy. Puste i bez wyrazu. Wejście do budynku wyglądało jak paszcza potwora, który bez najmniejszego wahania ją połknie. Weszła po schodach, mijając wyrwane z zawiasów ciężkie dębowe skrzydło drzwi. Wiatr zgarniał swoim niewidzialnym płaszczem liście z pięknej niegdyś posadzki. Pozrywane zasłony z okien wyglądały smętnie i smutno jak łachmany na żebraku. Pałac, który kiedyś był jej domem, teraz był cichy i opuszczony.

Żeby, dostać się do pokoju na poddaszu musiała wejść po szerokich marmurowych schodach, przytulonych do ściany. Krok po kroku wspinała się po nich, po drodze natykając się na truchło jakiegoś dużego ptaka. Na pierwszym piętrze zajrzała do kilku pokoi. Nie przypominały tych, jakie tkwiły w jej pamięci. Pozdzierane tapety, zniszczona sztukateria. Ograbione z mebli, ozdób, które czyniły je wyjątkowymi i przytulnymi, teraz wyglądały nago i nieszczęśliwie.

Wspięła się po kolejnych schodach jeszcze wyżej. Te już były drewniane i nie tak eleganckie. Zaprowadziły ją do pokoi dla służby. Jej znajdował się na końcu korytarza. Ostrożnie uchyliła drzwi. Drgnęła, kiedy zatrzeszczały zawiasy. Spojrzała w głąb ocienionego półmrokiem korytarza i weszła do środka.

Uklękła przy nagim szkielecie łóżka. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, gdy jej ręka przedzierała się przez gęstwinę kurzu i pajęczyn. W końcu palce trafiły na niepozorne metalowe pudełko i chciwie je pochwyciły. Otworzyła je z bijącym sercem. Cichy jęk zawodu wyrwał się z jej piersi, kiedy okazało się ograbione z bliskich jej sercu drobiazgów. Ale czego się spodziewała? Że znajdzie swoje rzeczy tak jak je tu zostawiła?

Nagle, jej ciało, zesztywniało. Kroki, które usłyszała, odbijały się echem od nagich ścian korytarza. Zbliżały się do jej pokoju. Zerwała się na równe nogi. Musi ukryć! Ale gdzie? Spanikowana rozejrzała się po pustym pomieszczeniu i wtuliła się w ścianę za drzwiami. Kroki. Słyszała je. Były ciężkie, coraz głośniejsze i coraz bliżej jej kryjówki. Spanikowana zasłoniła sobie usta rękami...

Miriam usiadła na łóżku, ciężko oddychając. Już dawno nie śniła o tym domu. Zwykle, kiedy nawiedzał ją koszmar, tonęła w rzece, a mężczyzna, który stał na brzegu i przyglądał się temu z satysfakcją. Wzięła kolejny głęboki oddech i przetarła, zmęczoną nocną zmorą twarz. Próbowała dojrzeć na zegarze, która godzina. Była trzecia w nocy. Spała raptem dwie godziny. Za oknem wciąż królowała ciemność. Słyszała szum deszczu w liściach, a chłodne powietrze, które przynosiło orzeźwienie i ulgę po nocnym koszmarze, przemykało pomiędzy muślinowymi zasłonami. Wkradało się do jej pokoju niczym pewny swego kochanek.

Kochanek? Dlaczego to słowo przyszło jej do głowy? Zerknęła na miejsce obok. Nieśmiały uśmiech ozdobił jej usta. Naszła ją pewna myśl, która była, jak odkrycie czegoś epokowego. Miała adoratora! Mężczyznę, który nagle pojawił się w jej życiu i wypełnił je po brzegi. Wyznawał jej miłość, flirtował z nią, taktował czule i po królewsku. Obdarowywał prezentami i rozpieszczał. Kiedy tańczyła z nim na przyjęciu, czuła się wspaniale.

Gdy nadepnęła mu na palce, tylko parsknął śmiechem, ale nie pozwolił, by się zatrzymała. Chwycił ją mocnej i zawirował z nią w tempie, od którego niemal straciła oddech. Patrzyła na jego twarz, która w miękkim świetle lampionów, wydawała się jej niewiarygodnie przystojna. Mimo że starała się skupić na tańcu, to rozpraszała ją jego bliskość. Jego ubranie pachniało delikatnym i słodkim zapachem drzewa cedrowego, a przed ciepłym spojrzeniem ciemnych oczu, nawet nie starała się uciec. Wypełniła ją radość z samego przebywania z nim.

Kiedy muzyka ucichła, pozwoliła mu, by przytulił ją do siebie. Nie broniła się, bo straciła głowę. Twardość torsu, na którym położył jej dłonie i miękkość jego włosów, które poczuła na policzku, kiedy wtulił twarz w jej loki. Objęła ramionami poduszkę, która leżała obok. Uśmiechnęła się do siebie. Długo nie musiała czekać na sen. Ciepłe i zmysłowe wspomnienia odgrodziły ją murem od koszmaru, jaki ją nawiedził.

Podczas śniadania Ludwik zaproponował spacer po Jardin des Plantes*. Bertuccio zetknął na Ludwika, uśmiechając się znacząco, a Miriam zgodziła się na to z ogromną radością, z kilku powodów.

Chciała odwiedzić bardzo intrygującą wystawę trujących roślin, na którą wydzielono specjalnie kawałek ogrodu. Otworzono też menażerię z egzotycznymi zwierzętami. To był doskonały pomysł na to, by w końcu te niebezpieczne stworzenia przestały wystawać wraz ze swoimi właścicielami na rogach ulic Paryża. Nowatorskim pomysłem było to, że właściciele tych zwierząt, zostali zatrudnieni jako ich opiekunowie.

Było coś jeszcze. Ten ogród kojarzył jej się z ojcem. Spędzili w nim razem, mnóstwo czasu, spacerując i oglądając różnorodne rośliny. Pospolite rosnące w ogrodzie, którym się opiekował i te egzotyczne przywożone z dalekich krain. Ojciec znał i opowiadał jej ciekawe historie z nimi związane. Uczył ją jak je klasyfikować, rozmnażać i jak się nimi opiekować.

Słoneczny dzień zachęcił mieszkańców miasta do leniwych spacerów, więc spotkanie państwa Budhon w ogrodzie nie było niczym zaskakującym.

— Mam nadzieję, że przyjęcie się podobało — zagadnął Oliver Budhon, pochylając się w głębokim ukłonie nad dłonią Miriam.

— Bawiliśmy się doskonale. Wspaniały kwartet smyczkowy. — Bertuccio, uśmiechnął się rozbawiony. — A ogród! Przepiękny! Szczególnie wieczorem. Tyle w nim tajemniczości, ukrytych zakątków...

— Mamy w planach obejrzeć menażerię. — Miriam wpadła w słowo swojemu małżonkowi, spoglądając na niego groźnie. — Czy odwiedzi pan ją razem z nami?

— Jestem umówiony tu z pewną uroczą damą, dlatego pozwolicie państwo, że przyłączę się do zwiedzania odrobinę później — odparł grzecznie i zwrócił się w stronę hrabiego. — Czy mogę zostawić siostrę pod pańską opieką?

— Oczywiście. Będzie to dla mnie ogromna przyjemność. — Ludwik lekko skłonił głową.

— Dziękuję bardzo. — Oliver pożegnał się grzecznym ukłonem i zniknął w tłumie.

— Będziesz się za to palił w piekle — syknęła do Bertuccia i spiorunowała go wzrokiem, za ten niewybredny żarcik. On jednak roześmiał się rozbawiony i pocałował jej dłoń.

— Wiem, ale nie potrafiłem się temu oprzeć. — szepnął jej do ucha i spojrzał na nią z zawadiackim błyskiem w ciemnych oczach.

— Miriam, koniecznie chce odwiedzić ogród z trującymi roślinami. Czy zechce pani nam towarzyszyć?

Zwróciła się w stronę hrabiego i Zofii, słysząc swoje imię.

— Trujące rośliny? To interesujące. Bardzo chętnie — zgodziła się Zofia.

— Chciałbym wraz z Miriam, sprawdzić, czy uda nam się zakupić tu kilka roślin potrzebnych do wystroju kościoła.

— Do wystroju kościoła? — Żywo zainteresowała się tematem, ujmując podane jej przez hrabiego, ramię. — Proszę mi o tym opowiedzieć.

— W majątku mam stare opactwo. Mnisi opuścili je już jakiś czas temu. Szkoda byłoby nie zagospodarować tak wspaniałego budynku, dlatego wraz z Miriam postanowiliśmy stworzyć ogród w jego ruinach.

— Z pewnością będzie wyglądał wspaniale.

Ludwik spojrzał na jej twarz. Oświetlona ciepłym blaskiem słońca, wydawała się nierealna. Fiołkowe oczy połyskiwały ciekawością. Pomyślał, że teraz jest doskonała okazja, by zaprosić ją do L'abri, ale... nagle zrezygnował onieśmielony.

Rozkoszując się ciepłem słońca i lawirując pomiędzy spacerującymi parami, rodzinami z dziećmi, zmierzali do wejścia, nad którym wisiał napis Jardin Empoisone*.

Przy wejściu na niewielkim podeście stał mężczyzna informujący donośnym głosem zwiedzających o zasadach panujących na terenie tego niewielkiego ogrodu.

— Zabrania się wąchać roślin! Pod żadnym pozorem nie należy dotykać ani próbować ich spożywać!

— Nie rozumiem, po co ta ostrożność? To tylko rośliny — skomentował to, jakiś mężczyzna stojący za Miriam i Bertucciem.

— Jeśli którakolwiek ze zwiedzających osób poczuje się źle ma natychmiast opuścić ogród!

Jakby na potwierdzenie tego ostatniego zdania wyprowadzono przez bramę, bliską omdlenia kobietę.
Kilka osób, niemal natychmiast zrezygnowało ze zwiedzania. Bertuccio zerknął na Miriam, ale widząc jej minę, wiedział, że za skarby świata nie zrezygnuje z obejrzenia tej wystawy.

— Jest pani pewna, że chce oglądać te niebezpieczne rośliny? — Ludwik z niepokojem spojrzał na pobladłą twarz kobiety, którą wyprowadzono.

— Bardzo zaciekawił mnie, element ryzyka, jaki się z tym wiąże.

— Jeśli jednak...

— Proszę się nie martwić. Jeśli tylko źle się poczuję, pan pierwszy będzie o tym wiedział. — uśmiechnęła się promiennie, dyskretnie gładząc jego ramię.

Bertuccio spoglądał na Miriam z podziwem i szacunkiem, kiedy dzieliła się z nim, Zofią i Ludwikiem, swoją pasją i wiedzą na temat otaczającej ich roślinności. Szeroki zielony tunel zaprowadził ich w bardzo zaskakujące miejsce.

— Dlaczego te rośliny są trzymane w klatkach, niczym dzikie zwierzęta? — zdumiała się Zofia.

Patrzyli w osłupieniu na niewielkie poletko, na którym stało kilkanaście stożkowatych, żelaznych klatek, w których rosły rośliny.

— W gazecie przeczytałam notatkę o tym, że ogrodnicy w ten sposób pomyśleli o osłonieniu tych konkretnych przed ich nierozważnym dotknięciem. To ma dać do myślenia zwiedzającym i pokazać, jak bardzo mogą być niebezpieczne te rośliny. Jest to też zabezpieczenie przed ich kradzieżą.

— Twoja znajomość roślin jest niezwykła — zachwyciła się Zofia, spoglądając życzliwie na Miriam.

— Dziękuję bardzo. Wiedza o trujących roślinach jest nieodzowną częścią bycia ogrodnikiem. Muszę je znać, bo rośliny, które uprawiamy w ogrodach, też mają swoje ciemne oblicze.

— Jakie? — zapytał Bertuccio, lekko unosząc w zdumieniu czarne brwi.

— Spójrz w tamtą stronę — wskazała mu kąt pod murem. Rosły tam duże piękne, błękitne kwiaty, swym wyglądem, przypominające chabry.
— To jest czarnuszka. Jej nasionami uwielbiasz posypywać pieczywo lub przyprawiać mięso. Jednak gdy spożyje się ich w nadmiarze, spowodują wysypkę, obrzęk języka lub wymioty.

— To bardzo interesujące — zerknął na swoją małżonkę.

— A zwykły rabarbar. Zastanawiałeś się dlaczego, nie dodajesz liści do ciasta?

— Nie, nigdy — potrząsnął lekko głową.

— Liście rabarbaru są silnie trujące, dlatego je odcinasz — uśmiechnęła się z dumą do Bertuccia, widząc jak bardzo, zaimponowała mu swoją wiedzą. — Tu w klatce jest pokrzyk wilcza jagoda. Każda część tej rośliny jest mocno trująca, ale odpowiednio spreparowana leczy z powodzeniem kaszel i kolkę nerkową.

— A te piękne smukłe kwiaty? — zapytała Zofia, wskazując długie pędy pokryte niebieskimi i fioletowymi kwiatami, przypominającymi głowę rycerza. — Mam je w swoim ogrodzie — spojrzała pytająco na Miriam.

— To jest tojad, nazywany mrocznym królem chińskich ziół, dlatego proszę, nigdy nie zrywaj go gołymi rękami. Nawet odrobina soku z ich łodyg, pozostała na twoich dłoniach spowoduje śmierć. — Fiołkowe oczy Zofii rozszerzyły się z przejęcia.

— W Chinach ponoć jada się jego bulwy jako warzywo. Dawniej stosowano ją do zatruwania strzał, a w mitologi greckiej występuje jako składnik śliny trójgłowego psa, strzegącego Hadesu. Ale jest też rośliną leczniczą. Silnie rozgrzewa ciało, doskonale leczy przewlekłe migreny czy bóle zębów. — uśmiechnęła się do Zofii.

— Czy pani, aby przypadkiem nie jest kolejnym wcieleniem Lukrecji Borgii? — Bertuccio, lekko przechylił głowę, patrząc z góry na Miriam z doskonale udawanym przerażeniem.

— Kto to wie. Może — mrugnęła do niego okiem, uśmiechając się zadziornie.

Czy mogłabym z panem porozmawiać na osobności? — Zofia spojrzała na Ludwika z ogromną nieśmiałością w oczach. Nosiła się z tym zamiarem od czasu, kiedy wyszli z Jardin Empoisone.

— Oczywiście. Może usiądziemy. — zaproponował, wskazując ławeczkę lśniącą bielą wśród zieleni i czerwieni kwiatów hibiskusa.

— Dziękuję — Zofia uśmiechnęła się onieśmielona.

Ludwik ostrożnie usiadł obok niej. Moda na delikatne ażurowe ławeczki nie była najodpowiedniejsza do wzrostu i wagi hrabiego. Ku jego uldze, ławeczka wytrzymywała ciężar ich obojga.

Czekał cierpliwie, podziwiając jej urodę. Włosy miała upięte, tak, że odsłaniały zgrabną łabędzią szyję. Plamy światła i cienia, pięknie układały się na jej ramionach osłoniętych delikatnym szalem i błękitnej sukni. Patrzył na zawstydzoną twarz, zastanawiając się z lekkim niepokojem, co takiego się wydarzyło. Zofia rozejrzała się dookoła, tak jakby szukała śmiałości i otuchy wśród otaczającej ich zieleni.

— Proszę, mi wybaczyć moje karygodne zachowanie.

Jasne brwi Ludwika uniosły się w zakłopotaniu i zdumieniu.

— Karygodne zachowanie?! Nie bardzo rozumiem, o czym pani mówi.

— Już tłumaczę — Wzięła głęboki oddech. — Kilka dni temu ofiarował mi pan swoją pomoc.

— Zgadza się i ta oferta jest wciąż aktualna.

— Wczoraj bez zapowiedzi w moim domu pojawił się baron Duvall z zaproszeniem na wyścigi.

Na dźwięk tego nazwiska ogarnęło go wzburzenie, ale natychmiast się opamiętał, wsłuchując się w ciche słowa Zofii.

— Wspomninając pana propozycję i niechęć, jaką czuję do tego człowieka... — przygryzła lekko dolną wargę zawstydzeniem. — Odmówiłam mu i... powiedziałam, że to pan mnie zaprosił i byłoby teraz ogromnym nietaktem odmawiać i zmieniać pana plany. — Zerknęła na niego. — Jeszcze raz proszę o wybaczenie mojego braku kultury. — Opuściła głowę i wpatrując się we własne palce zaciśnięte nerwowo na brzegu szala. — Zrozumiem, jeśli pan odmówi lub ma inne zobowiązania — powiedziała cicho.

— Czy mogę? — zapytał nieśmiało, wyciągając w jej stronę swoją dłoń. Podniosła głowę i spojrzała na niego lekko zmieszana. Nie czując jednak najmniejszego oporu, pozwoliła, by jej dłoń, o długich palcach spoczęła w jego olbrzymiej dłoni.

— Nie mam pani, czego wybaczać — Ludwik lekko przechylił głowę i uśmiechnął się, kiedy Zofia spojrzała na niego zaskoczona.

— Jak to?

— Chciałem panią zaprosić na wyścigi. Dziś po powrocie do pałacu.

— Z przyjemnością będę panu towarzyszyć — uśmiechnęła się z widoczną ulgą, patrząc, jak podnosi jej dłoń do ust i całuje. Zofię przeszył dreszcz, jak błyskawica niebo.

— Pragnę jednak ostrzec, iż może zdarzyć się tak, że padnę ofiarą żartów z powodu wyglądu konia, którego mam zamiar tam wystawić.

— Konia?

— Tak. To pomysł Miriam, ale w pełni jej ufam.

— Wobec tego, nie mamy się czym martwić.

— Dziękuję za zaufanie i cieszę się, że będę mógł spędzić czas w tak wdzięcznym towarzystwie.

Zofia odgarnęła kosmyk włosów za ucho, uśmiechając się, oszołomiona obrotem sprawy. Zaczęła po cichu marzyć o tym wspaniałym mężczyźnie. Wczoraj po południu obudziła się z krótkiej drzemki, pobudzona snem, w którym była jego... kochanką. Jakiś czas temu pogodziła się z tym, że jest osoba zbyt rozsądna, praktyczna i inteligentna niezdolna do gwałtownych porywów serca. To jednak nie przeszkadzało jej ogromnej wyobraźni snuć fantazje o intymnym związku z mężczyzną, który siedział naprzeciwko i delikatnie ściskał jej dłoń.

— Czy mogę zadać pani pytanie? Oczywiście, jeśli okaże się ono zbyt impertynenckie lub obcesowe, to proszę natychmiast mi o tym powiedzieć.

— Proszę zapytać. — Zofia, spojrzała na niego przyjaźnie.

— Czy jest w pani otoczeniu ktoś, komu mógłbym pokrzyżować plany swą notoryczną obecnością w pani towarzystwie?

— Z tego, co mi wiadomo, to jedynie baronowi — odparła, delikatnie się uśmiechając. — A tego towarzystwa staram się unikać jak diabeł święconej wody.

— Jest aż tak nachalny? — Ludwik nieznacznie zmarszczył brwi.

— Na początku był ujmujący, przyjacielski i pełny uroku, ale później zaczęłam czuć się nieswojo w jego towarzystwie. Zaczęło się, to kiedy usłyszałam od niego, wulgarną propozycję. Pierwszy raz nie wzbudził zbyt wielkiej konsternacji, ale kolejne już tak.

— Wulgarne?

— Tak. Są... były ohydne, ale nie chcę teraz o nich mówić. Szkoda psuć wspomnieniem o tym, tak wspaniały dzień.

— Długo to trwa? — zapytał Ludwik, czując, jak gniew burzy mu krew w żyłach, ale szybko się opanował.

— Od dwóch lat, odkąd... — zawahała się na krótką chwilę. — Od dnia, kiedy w pojedynku zginął mój narzeczony.

— Tak mi przykro. Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem przywołać tak smutnych wspomnień. — Teraz zrozumiał jej reakcję, na głośno wyrażoną myśl o pojedynku z mężczyzną, który ją obraził.

— To nic. Proszę się tym nie przejmować.

— Mam pewną ofertę. — Zaczął ostrożnie. — Oczywiście to zależy tylko od pani, czy ją przyjmie.

— Tak? — spojrzała na Ludwika. Poczuła jak jej serce zaczyna bić dwa, razy szybciej.

— Proszę przyjąć zaproszenie do mojego majątku w Bretanii. Pałac L'abri, może nie jest tak oszałamiający, jak te, tu w Paryżu, ale gwarantuję, że jest przytulny i pełen wygód — zapewniał z bijącym sercem. Znów niczym w niemej prośbie, delikatnie przycisnął jej palce do swoich ust. Czuła ich subtelne drżenie, jakby były onieśmielone tym, że mogą całować ich gładką skórę.

L'abri, piękna nazwa. — Zofia poczuła, jak rumieniec rozlewa się jej po twarzy. — Dziękuję. Z przyjemnością przyjmę, to zaproszenie, zważywszy na to, że właśnie szukam bezpiecznego schronienia.

— Pani bracia są również mile widziani w moich progach. — Patrzył na nią rozpromieniony i szczęśliwy.

— Dziękuję w ich imieniu.

Weszli do tunelu okrytego zielenią bluszczu, poprzetykanego gronami drobnych pąków róż. Zakola tunelu zdobiły niewielkie fontanny, w których pluskały się wróble, zięby i rudziki. Kolejne baraszkowały w gałęziach, sycąc powietrze swoim śpiewem.

— Piękne miejsce — westchnęła zachwycona spokojem Miriam.

Girlandy róż zwisały jej nad głową, a ona z przyjemnością wdychała ich słodki delikatny zapach. Bertuccio zerkał na nią z uśmiechem. Ubrana w jedwabną suknię o kolorze indygo, haftowaną w róże, jego żona, idealnie pasowała do tego miejsca.

— Ładny ptak. — Wskazała na stworzenie niewiele większe od trznadla. Miał szaro żółtą główkę, a brązowe piórka na piersi i skrzydłach poprzetykane czarnymi kreskami.

— To ortolan*.

— Ortolan? — zmarszczyła brwi. — Znasz się na ptakach? — spojrzała na niego zaciekawiona.

— Tylko na tych, które lądują w moim garnku — uśmiechnął się zadziornie. — Utopione w...

— Jak to utopione? — przerwała mu nagle, patrząc na niego zaszokowana.

— Najpierw trzeba je złapać i tuczyć w ciemności przez kilkanaście dni. Gdy nabiorą odpowiedniej wagi, topi się je w armaniaku. Pieczone są wyśmienite. Jeśli chcesz, mogę przyrządzić je dla ciebie.

— Jeśli to zrobisz, śmiertelnie się na ciebie obrażę.

— Naprawdę?

— Naprawdę.

— Dlaczego?

— Bo to jest okrutne! — usłyszał w jej głosie oburzenie.

— Jesz mięso z kaczki, kury czy gęsi.

— To prawda, ale nie można! To jest barbarzyńskie! Jaskółkę też byś zjadł?

— Jaskółkę powiadasz — zrobił taką minę, jakby sama myśl o tym, wydała mu się bardzo interesująca.

— Bertuccio! — Gniew, jaki zobaczył na jej twarzy, rozbawił go. Uwielbiał patrzeć w te szmaragdowe błyszczące wzburzeniem oczy.

— Kocham ten besztający ton głosu, z jakim wypowiadasz moje imię. — Roześmiał się na cały głos, zwracając uwagę przechodzącej pary. Objął ją ramieniem i delikatnie wciągnął za załamanie żywopłotu, by choć odrobinę odgrodzić ich od spojrzenia ciekawskich oczu.

— Bertuccio, co robisz? — zaprotestowała. Mimo zaskoczenia oparła się z ufnością o jego pierś. Czuła się przy nim bardzo bezpiecznie.

— Spełniam moje małe marzenie.

— Marzenie?

— Tak. Marzę, by trzymać w ramionach moją żonę.

— Mówisz to w taki sposób, jakby wszystko było już ustalone.

— Ustalone? — Delikatnie ujął pod brodę i zmusił, by spojrzała na niego.

— Tak. Ustalone to, że zostanę twoją żoną. — Jego dotyk odbierał jej oddech.

— Zapamiętaj sobie raz na zawsze, moja pani. Żadnej decyzji, nigdy nie podejmę za twoimi plecami, wiec, jeśli zechcesz mnie za męża, będę najszczęśliwszym mężczyzną pod słońcem.

— A co, jeśli cię nie zechcę?

— A jeśli nie, to będę cię adorował, wielbił, rozpieszczał prezentami i smakołykami, aż się zgodzisz.

— Mam nadzieję, że te smakołyki to nie będą ortolany — mruknęła pod nosem.

— Nie będą. Obiecuję. — Uśmiech nie znikał z jego idealnie wykrojonych zmysłowych ust. Wpatrywał się w jej twarz bez najmniejszego skrępowania. — Jesteś piękna.

— Nie jestem.

— Jesteś.

— Nie — bąknęła przekornie.

— Mały przedsmak małżeńskich słownych utarczek? — zapytał, z lekką uszczypliwością w głosie. — Skarbie, jestem znawcą kobiecej urody i wiem, co mówię.

— Och, w to nie wątpię — odparła, lekko zaciskając usta.

— Nie będę zaprzeczał. Miewałem kobiety, to naturalne, ale w moim życiu, po raz pierwszy pojawił się ktoś taki jak ty.

— Ile razy to mówiłeś? — Miriam spoglądała na jego twarz, na której pojawiło się coś na kształt zawstydzenia.

— No dobrze. Kilka razy, ale teraz proszę, uwierz mi, jestem szczery. Jesteś niezwykłą kobietą. — Ciemne oczy patrzyły na nią prostolinijnie. Jak mogła mu nie wierzyć?

— Czy mogę, panią pocałować? — zapytał cicho.

— Czy to kolejne z pana marzeń?

— Owszem — przytaknął. — Chcę cię pocałować. Coś w tym dziwnego? — szepnął niemal przy jej ustach, przyciskając ją odrobinę mocnej do siebie.

Przymknęła na chwilę oczy, słysząc jedynie delikatny plusk wody w fontannie, śpiew ptaków i szelest liści, pomiędzy którymi przemykał ciepły wiatr. Odgłosy spacerujących po parku umilkły tak, jakby ci wszyscy ludzie postanowili zostawić ich samych, by mogli się cieszyć bliskością. Poczuła się tak jakby, znalazła się gdzieś na końcu świata, gdzie nie ma już nikogo więcej.

— Wystarczyłoby twoje jedno słowo, a byłbym twój nawet tu i teraz — wyszeptał jej wprost do ucha.

To nie może być prawda — Ta niezwykle intymna deklaracja oszołomiła ją.

— Nie martw się — ogarnął kosmyk włosów z jej policzka i pocałował w czubek nosa. Zauważyła pełen pożądania błysk w jego oczach, którego nie zdążył przed nią ukryć. — Nie zrobię niczego wbrew twojej woli. Obiecałem ci to.

— Obiecałeś — powtórzyła, jak zahipnotyzowana.

— I dotrzymam słowa, choć przyjdzie mi to z ogromnym trudem — szepnął, omijając jej usta. Przyjemność z ich całowania, zostawi sobie na później.

Wsunął dłoń w elegancko ułożone sploty włosów i je odgarnął, odsłaniając delikatną skórę jej szyi. Pocałunek, który poczuła, przyprawił ją o zawrót głowy. Zadrżała i wsparła się na Bertucciu, tak jakby bała się, że zaraz straci równowagę, ale on trzymał ją mocno w ramionach i nie przestawał całować. Ciepłe i błogie uczucie rozlało się po jej skórze. Cicho zamruczała i ukryła twarz w jego ramieniu.

Zobaczył ich przechodzących przez bramę prowadzącą do Jardin Empoisone. Pchany nagłym i niezrozumiałym impulsem poszedł za nimi. Kiedy zobaczył Miriam na przyjęciu, nie mógł uwierzyć, że to ta sama kobieta, którą zostawił upokorzoną i zhańbioną kilka lat temu.

Teraz stał i patrzył, jak obejmuje ramionami męża i niemal rozpływa się pod jego dotykiem. Widział błogość rozlewającą się po jej twarzy i zastanawiał się, jakby to było mieć ją znowu. Lubił uwodzić mężatki. Szczególnie te, które z racji swojego pochodzenia uważały się za nieprzystępne. Matka wciąż go przestrzegała, że narobi sobie tylko kłopotów, jeśli nie będzie ostrożny, ale on liczył na strach i dyskrecję uwiedzionych. Kobiety, głównie te młodsze raczej nie chwalą się takimi rzeczami, szczególnie jeśli były wzięte siłą. Boją się, że pohańbione nie znajdą sobie, bogatych mężów, czy kolejnych adoratorów. Boją się, że cała wina spadnie na nie, dlatego zdesperowane, płaciły mu ogromne pieniądze, by tę tajemnicę zatrzymał wyłącznie dla siebie. Jego błękitne oczy zwęziły się złośliwie, kiedy patrzył na Miriam. Ona nie bała się oskarżyć go przed babką o gwałt. Była winna tego, że wraz z matką został wydziedziczony.

Głupia prostaczka — pomyślał patrząc na nią.

Miriam otworzyła oczy i napotkała wrogie spojrzenie Roberta le Bona. Mimo że ten stał oddalony o dobrych kilkanaście kroków od nich, to miała wrażenie, że jego twarz jest niemal przy jej twarzy. Drgnęła, widząc nienawiść w jego niebieskich oczach. Wbiła palce w ramiona Bertuccia, który podniósł głowę i spojrzał na Miriam. Widząc jej strach, skierował wzrok w stronę, w którą patrzyła. Zmarszczył groźnie brwi widząc podglądacza. Jego twarz wydała mu się dziwnie znajoma.

Robert skinął głową i uczynił przepraszający gest ręką, widząc ponure spojrzenie męża Miriam. Wiedział, że Miriam nie pozwoli mu się uwieść. Nie po raz drugi, ale... uśmiechnął się w myślach do swojego okrutnego planu, jaki wyklarował mu się w głowie. Jego babka była łatwowierna, ale męża już tak łatwo nie przekona o swojej niewinności.

Dedykacja dla leemonka wielbicielki ogrodów i relacji damsko-męskich moich bohaterów ♡

Jardine des Plantes — jest to najstarszy ogród botaniczny działający w Paryżu. W połowie XVII wieku ogród otwarto dla zwiedzających. Jest to typowy park francuski, otoczony wysokimi, strzyżonymi żywopłotami z drzew. Wewnątrz znajdują się równe rabaty z roślinami. Są tu także trzy szklarnie oraz ogród skalny. Na terenie Jardin des Plantes znajduje się też niewielkie zoo oraz Muzeum Historii Naturalnej.

Jardin Empoisone — trujący ogród (fr.)

Ortolany — tak jak wspomniał Bertuccio, najpierw przez dwadzieścia jeden dni tuczy się je w ciemnościach, gdzie tracą wzrok, potem topi się je w armaniaku i spożywa pieczone, na gorąco, w całości. Ortolany płacą wysoką cenę za swój wyśmienity smak. Chronione zakazem polowań i tak trafiają na francuskie stoły. Nazywane są zakazanym przysmakiem Francji. (Onet gotowanie).

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top