Echo wspomnień, miłosne rozterki i niespodziewana podróż


Ludwik siedział przy biurku w bibliotece i przeglądał papiery, które przyniosła mu pani Bazin. Rozliczenie z całego miesiąca, koszty utrzymania pałacu, pensja dla pracowników i służących. Karty papieru były zapełnione równym i starannym pismem. Był bardzo zadowolony ze sposobu prowadzenia przez nią domu. Podpisał rachunki i odłożył je na bok. Wziął się za podliczanie wydatków związanych z sadem i opactwem. Koszty przebudowy kościoła i piwnic, zakup beczek na calvados i cydr. Wziął kolejny papier i przejrzał listę roślin, które mają być ozdobą wnętrza kościoła.

Zamyślił się, przeczesując jasne włosy palcami. Żeby wszystkiego dopilnować osobiście, będzie musiał pojechać do Paryża. Musi napisać kilka listów, by umówić się z osobami, które pomogłyby mu w kwestiach budowlanych. Zanurzył pióro w kałamarzu. Zmarszczył brwi, kiedy pierwsze litery napisał ze zgrzytem po papierze. Wziął kałamarz do ręki i sprawdził pod światłem. Był niemal pusty.

Otworzył szufladę. Jego dłoń zawisła nad pękiem listów przewiązanych cienkim złotym sznureczkiem, którego wiązanie ozdobiono różą. Drobna, sucha bez połysku na płatkach. Martwa. Widok listów przywołał jak zawsze ból, który bezlitośnie szarpał pazurami jego serce.

Śmierć jest zawsze nie na miejscu — pomyślał — Zawsze nie w porę. Przychodzi jak niechciany gość, który po swojej wizycie zostawia tylko ból i rozpacz.

Zacisnął powieki, chcąc opanować falę smutku, jaka go zalała, ale to nie pomogło. Po raz kolejny znalazł się w swoim domu w Marsylii. W gabinecie, wypełnionym słońcem i nasyconym letnim powiewem morskiej bryzy, wdzierającym się przez otwarte okna. Jego pamięć przywołała cichy dźwięczny śmiech, a kiedy podniósł głowę i zobaczył granatowy połysk w czarnych włosach, które musnęły mu twarz wraz z pocałunkiem. Kiedy zamykała drzwi do jego gabinetu, zobaczył jej uśmiech po raz ostatni. Przycisnął palce do oczu.

Camilla de Saint-Chasseur była jego żoną trzy lata. Urocza, drobna o włosach czarnych, jak noc, których kolor zwrócił jego uwagę pierwszego dnia, kiedy zostali sobie przedstawieni. Tamtego słonecznego popołudnia widział ją ostatni raz.
Stała się jedną z ofiar wypadku, w którym to rozpędzony powóz uderzył w przechodniów spacerujących po chodniku. Tyle się dowiedział. Tamtego dnia, umarł razem z nią. Te listy były jedynym, co zabrał z ich domu. Od tamtej pory minęło sześć długich lat.

Przesunął delikatnie czubkami palców po papierze i wziął pojemnik z atramentem. Zamknął szufladę i przez chwilę na nią patrzył. Ciemne, połyskujące drewno odgrodziło go od pełnych cierpienia wspomnień. Czasem myślał o sobie jak o człowieku, który wspina się na bardzo wysoką górę, długo i mozolnie. Każdy jego krok to jeden dzień życia bez Camilli. Dzień walki z bólem i stratą. Roztarł skronie.

Później wróci do pisania listów i czytania reszty dokumentów.
Wstał i wyszedł na taras. Oparł duże dłonie o kamienną balustradę i głęboko odetchnął ciepłym i pachnącym różami powietrzem. Dobrze mu się tu mieszkało. Znalazł tu to, co chciał. Spokój i ukojenie. Po stracie Camill rzucał się w wir niebezpiecznych przygód, gnając niemal bez tchu po całym świecie. Czasem miał wrażenie, że prowokuje śmierć, wciąż ryzykując życiem swoim i Bertuccia. Chłonął smaki i obrazy, starając się zapełnić nimi głowę, by tylko nie myśleć o tym, co go spotkało. W końcu zrozumiał, że żal to samolubny potwór, bo przecież nie tylko on jeden stracił kogoś, kogo bardzo kochał.

Bertuccio nigdy się nie skarżył. Trwał przy nim przez te wszystkie lata, ale Ludwik doskonale wiedział, że jego przyjaciel potrzebuje odpoczynku. Był egoistą, myśląc tylko i wyłącznie o swoim bólu. Na dwa lata zatrzymali się w Paryżu.

Przetarł dłońmi twarz tak, jakby starał się zetrzeć z twarzy pełne smutku wspomnienia. Zszedł po kamiennych schodkach. Drobne muszle, którymi wysypano ścieżkę, zazgrzytały pod jego butami. Odkąd zamieszkał w tym miejscu, poczuł zmianę w sobie. Zauważył, że coraz częściej znajduje drobiazgi, które sprawiają mu radość. Jeszcze raz głęboko odetchnął powietrzem przesyconym zapachem róż. Camilla powinna tu ze mną być, pomyślał po raz niewiadomo który.

Zbliżała się pora obiadu, więc spodziewał się zastać Bertuccia w kuchni. W takich momentach potrzebował jego towarzystwa, bo nikt lepiej nie potrafił trzymać w ryzach demona smutku, który w nim tkwił, tak jak ten rozgadany Włoch. To on zawsze mu powtarzał, że nie powinien uciekać od wspomnień, bo są one ulotną formą spotkania z kochaną osobą.

Z ogrodu wszedł do salonu, a z niego przeszedł długim jasnym korytarzem wprost do kuchni. Zmarszczył brwi, kiedy zobaczył Bertuccia, stojącego nieruchomo z nożem, lekko uniesionym nad właśnie krojoną marchwią. Wpatrywał się w jakiś punkt za oknem i szeptał cicho słowa w ojczystym języku.

Santa Rita, protettrice delle cose impossibili, protettrice delle cose senza speranza, chiedo a Dio di liberarmi dal mio affanno e di allontanare la paura che tormenta il mio cuore*.

Zaciekawiony podszedł bliżej. Znał Bertuccia doskonale i wiedział, że ten zdaje sobie sprawę z jego obecności. Kiedy się jest bogatym człowiekiem, w podróży mogą go spotkać różne przykre niespodzianki. Któregoś dnia okazało się, że Bertuccio nie tylko jest świetny w walce wręcz. Perfekcyjnie posługuje się nożem, niekoniecznie używając go w kuchni. Kiedyś zapytał go, skąd pochodzą te jego doskonałe umiejętności. Bertuccio zbył jego pytanie uśmiechem i potrząśnięciem głową.

Ludwik uszanował jego niechęć do opowiadania o swojej przeszłości i już nigdy więcej o nią nie zapytał. Wystarczało mu, że Bertuccio jest lojalny o godny zaufania. Stanął za przyjacielem i spojrzał w tym samym kierunku. Obiektem jego zainteresowania była Miriam, która zniknęła w kolorowej plątaninie drzew i krzewów.

— Co robisz?

— Kroję marchew.

— A ja myślałem, że gapisz się na Miriam i modlisz się.

— To też.

— Do kogo tym razem? — Ludwik z uśmiechem pokręcił głową. Rozumiał przywiazanie Bertuccia do wiary w świętych i patronów i szanował to.

— Do świętej Rity, patronki spraw beznadziejnych.

— Spraw beznadziejnych?

— Okazało się, że jestem beznadziejnie zakochany.

Już od jakiegoś czasu Bertuccio podejrzewał, że jego uczucia do tej kobiety bardzo się zmieniły. Na początku myślał, że to tylko zauroczenie tymi wszystkimi drobiazgami, jakie w niej odkrywał. Kolor oczu, głos, smukłość nadgarstków. Lecz to też nie to. On się w niej po prostu zakochał, a uświadamiając to sobie, poczuł ogromną radość i... odrobinę niesmaku do samego siebie. Bo patrząc na nią, myślał: Miriam? Nie, nie ona! Kiedy zobaczył ją pierwszy raz, była pospolita i zaniedbana. Każda paryska służącą, wyglądała przy niej jak elegantka. Mimo to było w Miriam coś niezwykłego i subtelnego, coś, czego nie potrafił uchwycić. To było jak myśl, której się nie potrafi wyrazić.

— Rozumiem... ale czy przypadkiem nie pomyliłeś patronów? — zapytał wesoło Ludwik, czując, jak jego melancholijny nastrój znika.

— Zwariowałeś? Przecież nie będę się modlił do opiekuna szaleńców i wariatów.

— Miłość to jest w jakimś stopniu choroba umysłowa. Tracisz głowę, rozsądek, zmysły szaleją, krew niemal wrze w żyłach, serce wariuje w piersi, a ty nic na to nie możesz poradzić.

— Chyba masz rację — Bertuccio wrócił do krojenia marchwi, czując lekką konsternację.

— Ożeń się z nią.

— Co? — spojrzał na Ludwika tak, jakby ten nagle oświadczył, że jutro będzie koniec świata.

— Powiedziałem, żebyś się z nią ożenił, no, chyba że przez resztę życia masz zamiar wpatrywać się w nią, jak kot w miskę ze śmietaną.

— To takie proste?

— Owszem.

— Ale czy mnie zechce? — W głosie Bertuccia, Ludwik usłyszał niepewność, co go zaskoczyło.

— Wystarczy, że użyjesz swojego włoskiego uroku — poklepał przyjaciela po ramieniu.

Bertuccio uśmiechnął się z rozmarzeniem, co nie uszło uwagi Ludwikowi.

— Szalejesz za nią — bardziej stwierdził niż zapytał.

— Kiedy ją widzę, to ledwo mogę trzymać ręce przy sobie — Bertuccio znów spojrzał w okno.

— Jakoś ci się to udaje.

— A ty skąd to możesz wiedzieć?

— Nie utykasz — Ludwik roześmiał się.

— Dobrze się bawisz?

— Wybacz.

Bertuccio skrzywił usta i dokończył krojenie marchwi, która znalazła swoje miejsce w garnku stojącym na kuchni, a hrabia usiadł przy stole i skusił się na kruchego rogalika*.

— Zostaw! To dla Miriam! — zaprotestował Bertuccio, widząc jak Ludwik niemal niszczy jego misternie ułożoną, słodką konstrukcję.

— Wszystkie? — zapytał, przełykając kęs. — Ależ ty rozpieszczasz tę dziewczynę. Mają wyborny smak, idealnie nadawałyby się do kawy — mruczał, kiwając z uznaniem głową.

Zerknął w okno. Po ścieżce szybkim krokiem szła Miriam. Przyciskała do piersi księgę rachunkową, a na jej twarzy malował się wyraz świętego oburzenia i złości.

— Dlaczego mam wrażenie, że powinieneś gdzieś się ukryć.

— Ja? — zdumiał się. — Niby czemu?

— Właśnie pędzi tu pani twego serca, która wygląda na... delikatnie mówiąc poirytowaną.

Bertuccio zerknął w okno.

— Co ty znów zrobiłeś? — zapytał zaniepokojony. — Mam nadzieję, że... — nie zdążył dokończyć.

— Bertuccio! — do kuchni wpadła Miriam. — Dlaczego zeżarłeś moje róże!? — krzyknęła. — Och proszę mi wybaczyć. Myślałam, że jest pan w bibliotece — jęknęła zawstydzona, kiedy zauważyła hrabiego siedzącego przy stole. — Ja tylko chciałam... — jej zaróżowione policzki spąsowiały jeszcze bardziej. Dlaczego w porę nie ugryzła się w język?

— Tak wiem. Chciałaś dowiedzieć się, dlaczego Bertuccio zeżarł twoje róże — zerknął rozbawiony na przyjaciela. — No wytłumacz się, proszę.

— Tak się składa, że i ty je też właśnie zjadasz.

— Ja? — ręka Ludwika zastygła w połowie drogi do ust, a jasne brwi uniosły się w zdumieniu. Zetknął na trzymane ciastko, tak jak mały chłopiec, który został przyłapany na gorącym uczynku i teraz nie wie co zrobić.

Pomijając ten oskarżycielski ton w głosie, Miriam wygląda przepięknie z rozwianymi włosami i wojowniczym błyskiem w oczach — pomyślał Bertuccio i chwycił za paterę z rogalikami.

— O piękna i boska Tytanio przyjmij to marne zadośćuczynienie za twego ogrodu spustoszenie — wyciągnął ją w stronę Miriam, położył dłoń na piersi i elegancko się skłonił.

Zniszczył krzak dzikiej róży, obdzierając go z kwiatów. Była wściekła na niego za to, że nie szanował jej pracy. Chciała mu na wymyślać, ale obecność hrabiego pokrzyżowała jej plany. Miała tylko nadzieję, że bardzo boleśnie się poranił, niszcząc jej ukochaną roślinę.

— O pani i mi również wybacz, bo właśnie się dowiedziałem, że twymi różami się zajadałem — usłyszała hrabiego.

Patrzyła zdumiona, to na jednego, to na drugiego mężczyznę. Nikt nigdy jej nie przepraszał, mówiąc wierszem.
Była tak zaskoczona, że nie wiedziała, co powiedzieć.

— Co to jest? — zapytała cicho z kapitulacją w głosie.

— Rogaliki nadziewane konfiturą z... płatków dzikich róż.

Patrzyła z zaciekawieniem na paterę, na której leżały bursztynowe ciastka o kształcie półksiężyca. Delikatnie polane cieniutką warstewką lukru. Pachnące wanilią i różą, kusiły.

— Jestem arogancki, bezczelny i... — urwał. Znów przeżywał tę bardzo rzadką chwilę, kiedy nie miał pojęcia co powiedzieć. — Proszę, wybacz — poprosił, wyraźnie zawstydzony.
Kiedy na niego patrzyła, jej złość zniknęła, jak zdmuchnięty płomień świecy.

Ludwik przyglądał się tej scenie z uśmiechem i odrobiną żalu. Od śmierci Camilli tylko raz pomyślał o związaniu się z inną kobietą. Jednak podłość i oszustwo, jakiego się dopuściła nowa wybranka jego serca, znów skazały go na osamotnienie. Po tej porażce przestał szukać. Jeśli jego przeznaczeniem miała być samotność, to niech tak będzie. Pogodził się z tym i nawet skandaliczne plotki, jakie zaczęły krążyć, o jego zbytniej zażyłości z Bertucciem nie skłoniły go do znalezienia sobie, choćby kochanki.
Krótkie przygody miłosne go nie interesowały.

Patrzył, jak Miriam bierze jeden z rogalików i zgrabnie wymija Bertuccia, pozostawiając go z niepewnością, tego, czy jego wina zostanie mu wybaczona. Ten popatrzył za nią przygaszony. Odstawił paterę na stół i podszedł do kuchni.

W końcu znalazła się osóbka, która potrafi utrzeć nosa temu pełnemu tupetu Włochowi — hrabia uśmiechnął się pod nosem.

Miriam położyła księgę rachunkową przed nim i przysiadła na brzegu ławy, kosztując rogalika. Zachwycona smakiem spojrzała na Bertuccia, ale ten w tym samym momencie obrócił się do niej plecami. Zerknęła z miną łasucha na paterę, ale nie miała śmiałości sięgnąć po kolejny słodki półksiężyc.

— Miriam proszę, powiedz mi, co myślisz o wyścigach konnych — zapytał Ludwik, przeglądając księgę.

— Są bardzo ryzykowne.

— Ryzykowne? — zerknął na nią z ciekawością.

— Oczywiście. Jeśli traktuje się je wyłącznie jako grę hazardową i jedyne źródło utrzymania.

— Hmm... masz rację — Ludwik z uśmiechem powitał porcelanowy dzbanek z kawą, który stanął na stole. Jej mocny aromat rozniósł się po kuchni.

Bertuccio rozlał ją do filiżanek, a Miriam ciekawością i zainteresowaniem przyglądała się ciemnej barwie napoju. Zachęcona uśmiechem hrabiego, ujęła delikatnie filiżankę za ucho i spróbowała. Kawa miała gorzkawy i bardzo aromatyczny smak. Mogłaby go nawet polubić.

— Skąd to pytanie o wyścigi? — Bertuccio usiadł naprzeciw Miriam. Oparł się plecami o ścianę, wyciągnął przed siebie długie nogi i skrzyżował je w kostkach.

— Chcę kupić konia i wystawić go w Paryżu i dlatego chciałem cię poprosić, byś pojechał do stolicy i wynajął jakiś wygodny dom na dwa tygodnie, może miesiąc.

— O ile dobrze pamiętam, mówiłeś coś o wypoczynku z dala od zgiełku miasta — odparł ze zniechęconym tonem, spoglądając na Miriam, bo nie miał najmniejszej ochoty nigdzie się stąd ruszać. Bał się, że straci coś cennego.

— Wszyscy pojedziemy — Ludwik doskonale wyczuwał nastrój Bertuccia.

— Wszyscy? Do Paryża?

— Tak. Oboje mi jesteście potrzebni.

— Ja też? — Miriam zamrugała oczami zdezoriętowana.

— Tak Miriam, ty też.

Obaj mężczyźni popatrzyli na nią zdumieni, kiedy jej dłoń zadrżała tak mocno, że aż uderzyła filiżanką o talerzyk, rozlewając kawę.

— Przepraszam — niemal straciła oddech, bo nagle strach chwycił ją za gardło.

— Miriam? — Bertuccio patrząc na nią przechylił lekko głowę na bok.

Patrzyła na niego pełnymi paniki oczyma, której nie udało jej się ukryć.

— Wszystko w porządku? — zapytał, Ludwik. Zerknął na jej palce zaciśnięte, tak mocno na uszku od filiżanki, że aż poczerwieniały. Miał wrażenie, że zaraz skruszy nimi delikatną porcelanę.

— Ja... — zająknęła się. — Ja nie mogę pojechać! — potrząsnęła głową.

Jasne brwi Ludwika uniosły się w zdumieniu. Każda kobieta na jej miejscu oszalałaby z radości na samą myśl o wyprawie do Paryża, a Miriam była... przerażona.

— Jam mam tu tak wiele obowiązków, których nie mogę zaniedbać. Stajnie, ogród, sad — starała się drżącym głosem, odwieść go od zamiaru zabierania ją w podróż.

— Będę potrzebował twojej pomocy, bo nie znam się na roślinach tak doskonale, jak ty, o koniach nie wspomnę — mimo, że przemówił do niej łagodnie, to wyczuła stanowczość i nieugiętość w swojej decyzji. Hrabia był jej pracodawcą, a ona musiała wykonywać jego polecenia.

— Oczywiście — opuściła pobladłą twarz. — Czy mogę wrócić do swoich obowiązków? — zapytała cicho, starając się unikać patrzenia na mężczyzn.

— Tak.

Miriam wstała od stołu i cicho tak jakby chciała uniknąć, jakiegokolwiek tłumaczenia się ze swojego zachowania, wyszła z kuchni.

— Możesz mi powiedzieć, co się właśnie stało? — zapytał Ludwik.

— Wszyscy mamy swoje tajemnice, a Miriam nie stanowi tu wyjątku — powiedział, patrząc za szybko odalającą się postacią. — Czy naprawdę musimy jechać do Paryża? — podniósł się z ławy, sięgnął po ściereczkę i wytarł rozlaną kawę.

— Znasz mnie i wiesz, że jeśli chodzi o prowadzenie interesów, to jestem bardzo drobiazgowy i lubię wszystkiego dopilnować.

— A w jaki sposób wyścigi konne łączą się z twoimi interesami? Nigdy za nimi nie przepadałeś — wziął filiżankę, z której Miriam piła kawę.

— Masz rację, nie znoszę wyścigów — powiedział, w zamyśleniu, przeczesując palcami jasne włosy.

Bertuccio przymrużył czarne oczy, uważnie spoglądając na przyjaciela. Miał wrażenie, że Ludwik chce powiedzieć coś więcej, ale się powstrzymuje. Lata przebywania w towarzystwie hrabiego nauczyły go, że zawsze przychodzi taka chwila, w której wszystko samo się układa w logiczną całość. Bez słów i zbędnego tłumaczenia.

Niemal wybiegła z pałacu. Oparła się o kamienną ścianę niemal, tracąc oddech. Przycisnęła ręce do piersi, czując, jak mocno bije jej serce. Miała nadzieję, że zimny dotyk kamieni, pomoże odzyskać kontrolę nad drżeniem całego ciała. Wiadomość o wyjeździe do Paryża obudziła w niej przerażenie. Chciała rzucić się do panicznej ucieczki.

— Uciekaj! — słyszała w swojej głowie krzyk pełen rozpaczy. Dlaczego posłuchała Colett i nie odeszła z pałacu?!

— Bo tu jest twój dom — odpowiedziała sama sobie. — Tu masz przyjaciółkę, która ciebie, by nie opuściła za nic w świecie. Bo tu... jest ktoś jeszcze. Wychodząc pospiesznie z kuchni, na ułamek sekundy, złapała pełne zrozumienia spojrzenie Bertuccia. On był najważniejszym powodem, dla którego tu została.

— Koło się zamyka — szerpnęła do siebie i osunęła się na kamienną ławeczkę. Zacisnęła pięści tak mocno, że kostki zbielały, a paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni. Przewrotny los poprowadzi ją w miejsce, do którego nigdy nie chciała wrócić. Łzy bezsilności płynęły po twarzy. Zacisnęła mocno zęby, żeby nie zacząć krzyczeć.

— Co ty tu robisz? — usłyszała głos Colett. Jej przyjaciółka miała chyba szósty zmysł, jeśli chodzi o wyczuwanie jej nastrojów.

— Nic — odwróciła twarz tak, by ta nie widziała jej zaczerwienionych od łez oczu.

— Miriam! Co się stało?! — przypadła do niej, siadając obok na ławeczce. — Miriam, powiedz mi proszę. Jeśli pan Bertuccio ci coś zrobił, to obedrę go ze skóry! — Dla Colett, nie było innej możliwości jak ta, że jej przyjaciółka płacze przez mężczyznę.

— Nie! — Miriam zaprotestowała gwałtownie. Zaskoczyła ją wojownicza postawa przyjaciółki — On nie ma z tym nic wspólnego!

— To, co się stało? — ujęła jej dłonie w swoje.

— Mam jechać z hrabią do Paryża! — wyrzuciła z siebie. — Ja nie mogę tam wrócić! — Łzy popłynęły po jej twarzy. — Nie mogę! Rozumiesz.

Colett znała tajemnicę Miriam i doskonale wiedziała, dlaczego dziewczyna nie może tam wrócić i dlaczego ukryła się aż tutaj, na dalekiej prowincji.

— Miriam — zaczęła cicho starając się uspokoić szlochająca przyjaciółkę. — Popatrz na mnie i posłuchaj. Możesz porozmawiać z hrabią i wyjaśnić powód twojej niechęci wyjazdu do Paryża.

— Nie uwierzy mi w to, co powiem — zaprotestowała gwałtownie Miriam. — To arystokrata, a oni...

— Nie przerywaj mi — skarciła ją delikatnie Colett. — Daj mi dokończyć. Ile lat minęło od... — zawahała się, ale Miriam doskonale zrozumiała, co jej przyjaciółka, chce powiedzieć.

— Prawie dziewięć.

— No właśnie. Uspokój się i pomyśl. Dziewięć lat to szmat czasu. Wszystko się zmienia. Ty też się zmieniłaś. Już nie jesteś tą cichą i nieśmiałą dziewczyną. Może to jest właśnie ta chwila, kiedy powinnaś stawić czoło potworowi i uwolnić się od niego. Spróbuj, bo jeśli tego nie zrobisz, to będziesz przez resztę życia bała się, że w końcu cię znajdzie i... — umilkła nie chcąc kończyć. — Wiem i zrozumiem, jeśli powiesz: Łatwo ci mówić, bo nie przeszłaś tego, co ja...

— Nie mów ten sposób! — zaprotestowała Miriam. — Ty też nie miałaś łatwego życia.

— Ja tylko uciekam z domu. Nic poza tym — wzruszyła lekcewarząco ramionami.

— Gdyby było ci tam dobrze, to nigdy byś tego nie zrobiła. — Miriam nigdy nie umniejszała nieszczęścia Colett przy swoim.

Ona miała, wspaniałą matkę i ojca mądrego, oddanego i kochanego. Colett tyle szczęścia nie miała. Jej starsze rodzeństwo już dawno rozeszło się po świecie, a ona została w domu, by pomagać w codziennych obowiązkach chorej matce. Gdy kobieta mocno podupadła na zdrowiu, Colett zastępowała ją już niemal we wszystkich pracach. Największym jednak koszmarem było żądanie ojca, by córka zastąpiła mu żonę nie tylko w opiece nad gospodarstwem, ale i w sypialni. Pierwsza próba ucieczki skończyła się fiaskiem i pobiciem do nie przytomności. Miriam wyczuła, że wtedy zdarzyło się coś jeszcze, coś koszmarnego, ale Colett nigdy nie powiedziała tego głośno. Za drugim razem pomogła jej matka. Kobieta miała świadomość, że bez opieki córki umrze. Mimo tego nie mogła pozwolić na to, żeby jej dziecko cierpiało przy zwyrodnialcu.

Miriam spojrzała na Colett. Obie przeszły wiele w swoim życiu i może, dlatego tak dobrze się rozumiały. Może jej przyjaciółka miała rację? Powinna stawić czoło przeszłości, by przestać się w końcu bać.

— Masz rację — powiedziała, mocnym i stanowczym tonem. — Powinnam wreszcie przestać się chować.

— No widzisz. Już lepiej — jasny uśmiech zagościł na twarzy Colett.

— Muszę się przejechać — Miriam, nagle podniosła się z ławeczki.

— Gdzie?

— Nie wiem. Chcę wsiąść na Gideona i popędzić gdzieś przed siebie.

— Nie znoszę jak wsiadasz na tego czarnego diabła i gnasz na złamanie karku — wymruczała. — Tylko nie ucieknij — dodała z przekąsem.

— Nie ucieknę, obiecuję — zapewniła z uśmiechem.

Ruszyły obie ścieżką, która po chwili rozwidlała się w kierunku stajni i tylnej części pałacu.

— Uważaj na siebie — Colett uścisnęła Miriam. — Wróć na kolację.

— Wrócę.

Patrzyła jeszcze przez długą chwilę za Miriam, kiedy usłyszała zgrzyt kamyków na ścieżce. Obejrzała się za siebie.

— Widziałaś Miriam? — Bertuccio szedł w jej stronę.

— Poszła do stajni. Proszę poczekać — powiedziała, kiedy ją ominął.

— Coś się stało?

— Tak... to znaczy nie. — Z jakiegoś powodu chciała go zatrzymać.

— Ty wiesz, co dręczy Miriam. — Bertuccio uważnie przyjrzał się Colett.

— Tak.

— Powiesz mi?

— Nie. — Colett wyniosła lekko podbródek w zadziornym geście, co wywołało uśmiech na twarzy Bertuccia.

— Dobra z ciebie przyjaciółka.

— Wiem.

— Chciałem się z nią pożegnać, więc... — nie skończył zdania, kiedy oboje zobaczyli jak Miriam niemal galopem wyjeżdża ze stajni na Gideonie. — Zawsze tak robi?

— Tylko wtedy, kiedy ją coś trapi.

— To niebezpieczne.

— Proszę się nie obawiać. To rozsądna dziewczyna i nie zrobi żadnego głupstwa. — Colett zerknęła na niego, a widząc, jak patrzy za Miriam pełny zrezygnowania, uśmiechnęła się lekko.

— Kiedy pan wyjeżdża?

— Dzisiaj, a właściwie to zaraz.

— Mam przekazać coś Miriam?

— Właściwie to... nie — rozejrzał się niezdecydowany dookoła siebie.

— Przekażę od pana słowa pożegnania.

— Dziękuję bardzo. — Bertuccio skłonił się lekko w geście podziękowania.


Święta Rito, patronko w sprawach niemożliwych, opiekunko w sprawach beznadziejnych, proszę, aby Bóg uwolnił mnie od mojego utrapienia i oddalił lęk, który dręczy moje serce.

Rogaliki ponoć są pamiątką zwycięstwa nad Turkami pod Wiedniem. Tam też stały się popularne w czasie i po jego oblężeniu. Wraz z kawą, której odparci Turcy pozostawili po sobie aż 500 worków, rozpoczęły swoją oszałamiającą karierę. Tak wielką, że stał się towarem eksportowym na całą Europę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top