4. "Kolacja"
Otworzyłam z hukiem ogromne drzwi od jadalni. Każdy kto powinien być w środku, doskonale wie, że to ja, nawet bez patrzenia w moją stronę.
— Oh! Już jesteś Araine! — zaczęła babcia, nie odrywając spojrzenia od swojej filiżanki herbaty. Nie zmieniła się wcale. Jaka ulga!
— Z tego co widzę, to nie jesteśmy sami. — rozejrzałam się po pokoju i jedyne co zauważyłam to jedyne pięć przygotowanych miejsca przy stole. Czyli koty z nami nie jedzą? Dziwne.
— Pomyślałam, że nasz gość, nie życzy sobie dzikich kotów przy stole, które jedzą razem z nami. — spojrzała w moją stronę, a zaraz na Sebastiana, stojącego obok mnie.
— Sebastianie, czy przeszkadzają ci koty przy stole, kiedy jesz? — spojrzałam w jego piękne oczy i nie spieszy mi się od nich odrywać.
— Ależ skądże. Byłbym wręcz uradowany gdyby z nami spożyły posiłek. — teraz spojrzałam na niego dziwnie. Po co tak dziwnie gada? Babcia zna teraźniejszy język. Dobra, daj mu spokój. Może po prostu miał złe dzieciństwo. Nie ważne!
— Ash!! — pora wezwać tą gnidę.
Niech się na coś przyda. Zauważyłam lekki grymas na twarzy Sebastianka. Czyżby kolejna osoba, która znienawidziła od razu tego białowłosego pedała? Już lubię tego dziwnego przystojniaka! Na pewno się dogadamy!
— Araine! Co ci mówiłam o krzyczeniu od godziny piętnastej?! — powiedziała babunia surowym tonem. Eh... czyli to jednak rodzinne i przychodzi z czasem. Czego się spodziewałam?
— Regulami rezydencji Blackwell mówi o krzyczeniu z głupich powodów w ciągu dnia, a ja jedynie coś wołam. — skrzyżowałam ręce na piersi i odwróciłam wzrok z niby fochem. Niech nie myśli, że takie coś zapomniałam! Sama się go na pamięć uczyłam!
— Nadal masz w nawyku zapamiętywać wszystko co nie potrzebne i czytać na swój własny sposób między wierszami? Myślałam, że przejdzie ci to z wiekiem. — prychnęła odstawiając równocześnie filiżankę. Wybacz babuniu, nie których rzeczy nie da się zapomnieć.
Po krótkim, ale dla mnie za długim, czasie przyszła ta sierota. Kiedy na niego patrze, to rzyganie to nic.
— W czym mogę pomóc, Panienko Araine? — ukłonił się lekko, po czym spojrzał mi prosto w oczy. Jak on śmie?! Wydłubię mu kiedyś te jego fioletowe oczy!
— Co ci mówiłam o patrzeniu mi w oczy? — mój wzrok podchodził teraz pod najokrutniejsze zabójstwo. Paliłam go i jednocześnie obdzierałam ze skóry.
— Wybacz, Panienko. — spuścił wzrok ze mnie na wyczyszczoną podłogę z jasnego marmuru. Po cholerę on w ogóle tam jest? Prawie wszędzie w domu jest i tylko myj go codziennie, bo brudzi się szybciej niż cokolwiek innego.
— Koty jedzą z nami. Nakryj ich miejsca i przyprowadź. — dodałam oschłym i zimnym głosem, odwracając się w stronę Sebastiana. Jakoś cichy jest. Pewnie dlatego, że jest w nieznanym mu miejscu i dopiero co poznanymi ludźmi.
— Sebas-chan, możesz śmiało siadać! — uśmiechnęłam się zachęcająco i sama usiadłam na ulubionym miejscu, czyli po prawej stronie babci, która jak zwykle siedzi na honorowym miejscu. Typowe.
Sebastian usiadł obok mnie, co było do przewidzenia.
— Może coś opowiecie? Jak długo się znacie, że postanowiliście razem zamieszkać? Dlaczego? Po co? — oho! Babcia zaczęła się denerwować! Czyli norma. Zaraz się pewnie jak zwykle uspokoi.
— Ja już dzisiaj wystarczająco powiedziałam. — podniosłam ręce do góry w geście poddania się i spojrzałam dyskretnie na uśmiechającego się Sebcia.
— To może ja odpowiem. — spojrzał na mnie lekko zdenerwowanym wzrokiem. Pewnie będę tego później żałować. — Tak więc, poznaliśmy się dzisiaj na lotnisku na Islandii. Wcześniej jeszcze raz spotkaliśmy się w supermarkecie, przy warzywach. Mieszkamy prawdopodobnie razem, gdyż wychodzi taniej. — uśmiechnął się, na co miałam ochotę puknąć go w łeb.
— Wystarczyło lotnisko. — wymruczałam do siebie, odwracając od wszystkich wzrok.
Sebastian Pov.
Obyśmy nie zostali tutaj na długo. Nigdy bym nie sądził, że demony mogą zwariować lub mieć koszmary, a co dopiero jakiś przeżyć. Myślałem, że już dawno pozbyłem się tego śmiecia i wspomnień z tym bachorem. Jedno z tych najgorszych jest to, że ten anioł Ash jednak żyje, choć doskonale pamiętam tą przyjemność z zabijania go. No i sam widziałem jego zwisające truchło na jednym z prętów nie skończonego jeszcze wtedy mostu. No i jeszcze to miejsce. Nigdy bym się nie spodziewał, że znów zawitam do tej przeklętej rezydencji! Czemu to musi być akurat ta? Czemu nie mogła to być na przykład rezydencja Trancy? Już bardziej bym to zniósł. Czemu musi to być akurat rezydencja tego bachora? Miałem nadzieje, że już dawno pozbyłem się wszystkich wspomnień z nim związanych. Po co wracałem? Mogłem jednak posiedzieć jeszcze kilka lat u siebie. I jeszcze ta dziewczyna. Araine Blackwell. Z tego co wiem, to skończyła kilka tygodni temu 21 lat. Młoda, utalentowana, radosna, szalona, opiekuńcza, pełna nienawiści i zimniejsza od lodu. Znamy się zaledwie jeden dzień, nie licząc tych kilku minut w sklepie, a już dość sporo o niej wiem. Jest dość podobna do Ciel'a. Blada, delikatna, widać, że jest zdolna do wszystkiego, choć nikt by nigdy o tym nie pomyślał. Włosy Ciel'a bardziej podchodziły pod granat, a jej pod purpurę. Na dodatek jej oczy. Jedno błękitne, tak samo jak jego, drugie fioletowe, jak oko z kontraktem Ciel'a. Tyle rzeczy ich łączy, a jeszcze więcej ich odróżnia. Od niej czuć od razu mroczną dusze.
— Sebas-chan! Zapomniałam ci powiedzieć, że jeden z moich braci zje jeszcze z nami.
Czemu musi nazywać mnie jak ten czerwony Shinigami? Tyle zdrobnień istnieje od tego imienia, a ona musiała wybrać akurat ten. Czemu?
Usłyszałem kroki dwóch osób w naszą stronę, a zaraz otwieranie drzwi. Spojrzałem ukradkiem w tamtą stronę i prawie zamarłem w środku. Sam go zabiłem. Sam wbiłem mu demoniczny miecz w pierś. Widziałem jak umiera. Słyszałem jego ostatnia prośbę, którą wykonałem. A teraz? Stoi tu niczym nowo narodzony, u bok pewnie brata Araine.
— Leo! — dziewczyna energicznie wstała z krzesła o mało co go nie wywracając i pobiegła do wysokiego blondyna w białym garniturze. Widać jego muskularną budowę ciała.
Araine rzuciła mu się na szyje, na co, tak zwany Leo, odwzajemnił jej uścisk i zaśmiał się pewnie szczęśliwy. Dziewczyna odeszła od niego i spojrzała na tego, który powinien zniknąć już dobre sto lat temu.
— Mam tak stać i czekać, czy sam przejdziesz do działania? — uśmiechała się do niego szeroko i wystawiła ręce w geście uścisku. Ten parszywy pająk z uśmiech objął ją i nawet lekko uniósł, po czym złożył na jej policzku buziaka.
Teraz to nic nie rozumiem. Z tego co przed chwilą zobaczyłem, pewnie nie jest kamerdynerem, czy innym ich sługą. Więc kim/czym?
— Ej! Nie całuj mojej siostry! Jeszcze się zakochasz! — blondyn odciągnął pająka od mojej współlokatorki i z uśmiechem sam dał jej buziaka.
— Prawie co bym zapomniała! — odwróciła się i spojrzała w moją stronę. — Sebastianie, poznaj proszę mojego brata Leonarda, możesz śmiało nazywać go Leo. — uśmiechnęła się i szturchnęła blondyna w ramie. Ten jedynie pomachał mi z uśmiechem. — A ten smutas to nasz przyjaciel, jak i nie oficjalny członek rodziny, Claude. — podeszła do tego paskudztwa i przytuliła się do jego ramienia.
Bym normalnie starał się teraz jej unikać, ale pewnie nic o nim i Ash'u nie wie. Taka głupiutka.
— Miło mi was poznać. — opowiedziałem normalnie z lekkim uśmiechem.
Oby to wszystko nie trwało długo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top