Rozdział osiemnasty


Waleria Samicka wiedziała, że powinna cieszyć się, że choroba, która usunęła ją z życia na dobrych kilka dni, wreszcie minęła, ale wcale tak nie było. Fizycznie czuła się na tyle dobrze, że wróciła do pracy, ale psychicznie męczyła ją bezsilność, do której nie była przyzwyczajona. Nie miała łatwego życia, częściowo na własne życzenie. W przeciwieństwie do siostry nie miała szczęścia w miłości. Pociągali ją tak zwani źli chłopcy, którzy początkowo dawali jej wiele radości i adrenaliny, a później opuszczali, zostawiając ze złamanym sercem... a czasem również dziećmi. Choć Waleria skłamałaby, twierdząc, że od początku pokochała obie swoje córki, z biegiem czasu stały się one dla niej najważniejsze.

To dla nich podejmowała niełatwe decyzje i wypruwała sobie przez lata żyły. I być może dlatego tak bardzo bolało ją, gdy robiły rzeczy, które nie były dla nich dobre, a ona nie mogła nic na to poradzić. A przynajmniej nic prócz wyrażenia własnej opinii. W końcu, zgodnie z metryką, obie wkroczyły już w dorosłość, choć to Zosia była dojrzalsza niż Martyna.

Dojrzalsza i bardziej rozsądna. Zawsze tak było. Dlatego Waleria nie mogła się nadziwić temu, o czym dopiero co dowiedziała się od swojej koleżanki, pracującej w jednej z aptek w centrum miasta.

Zosia spotykała się z wikarym.

To brzmiało jak wybitnie nieśmieszny żart, ale niestety było prawdą. Koleżanka przesłała jej ich zdjęcie, na którym szli chodnikiem, nieświadomi widowni ukrytej w wewnątrz apteki, obok której przechodzili. Trzymali się za ręce.

Za ręce!

Gdyby to była Martyna, Waleria od razu by się z nią skonfrontowała, co zapewne skończyłoby się karczemną awanturą. Doprowadzało ją do furii, że jej starsza córka ma romans z facetem, którego tożsamości od kilku tygodni nie była w stanie poznać pomimo usilnych prób. Ale Zosia taka nie była. Oprócz Szramy nigdy nie miała żadnego chłopaka.

Szramy... Na myśl o tym chłopaku przeszedł ją dreszcz. Nie tak dawno całkiem go lubiła, ale teraz, gdy okazało się, że zabił Marzenkę, nie była w stanie nawet spojrzeć na jego zdjęcie w gazecie. Świat stawał na głowie, z dnia na dzień coraz bardziej. I chyba dlatego czuła się bezsilna. Nie sfrustrowana, nie wściekła, tylko bezsilna.

Nie mogła zrobić nic, by wybić Martynie z głowy romans ze starszym, jak się domyślała, mężczyzną. Nie mogła zrobić nic, by powrócić Marzenkę do życia. Nie mogła zrobić nic, by Zosia przestała interesować się z Markiem, i to chyba dobijało ją najbardziej.

Bo przecież w teorii mogła z nią porozmawiać. Mogła także rozmówić się z wikarym, który znajdował się na wyciągnięcie ręki. Ale niby co miała im powiedzieć? Na co dzień tak wygadana, teraz miała wrażenie, że z jej umysłu uleciały wszystkie mądre słowa. Waleria potrafiła – a przynajmniej próbowała – ustawiać do pionu osoby takie jak ona sama i Martyna – temperamentne i choleryczne. Nie miała za to doświadczenia w konfrontacjach ze spokojnymi, introwertycznymi młodymi dziewczynami, które jednocześnie były inteligentne i potrafiły wyciągać dobre wnioski. Jeśli, jak by nie było, bogobojna Zosia podjęła ryzyko, by spotykać się z księdzem, to łączące ich uczucie musiało być bardzo głębokie. I to zapewne z obu stron, bo chcąc nie chcąc, Waleria dobrze poznała także jej wybranka. Jak ogromnym musiał darzyć Zosię uczuciem, skoro zignorował swoje przyrzeczenia, a nawet zdawał się przezwyciężać nerwicę natręctw, i postanowił się z nią spotykać?

Tego wszystkiego było dla Walerii za dużo.

Westchnąwszy głęboko, wstała z wiekowego, skrzypiącego fotela, który podarował jej niegdyś proboszcz, i podeszła do swojej szafki nocnej. Wyciągnęła z szuflady paczkę malboro i zapaliła jednego z nich. Po śmierci Marzenki wróciła do nałogu, a przerwa w postaci choroby w niczym nie pomogła. Odkąd wróciły jej fizyczne siły, Samicka nie potrafiła powstrzymać się od palenia, nawet jeśli nie relaksowało ją to tak bardzo, jakby chciała.

Odpaliła papierosa i zaciągając się głęboko, podeszła do okna. Za oknem było coraz ciemniej, lecz kobieta dojrzała na niewielkim patio jakąś postać. Zaciekawiona przycisnęła nos do szyby, a tajemniczy osobnik, jakby usłyszawszy jej nieme prośby, przesunął się bliżej światła. To był wikary! Zdecydowanie zdenerwowany wikary, który początkowo pocierał mocno swoje ręce, a potem zaczął chodzić w tę i z powrotem.

Czyżby czekał na Zosię? Ale dlaczego tutaj? Przecież wiedział, że Waleria nadal śpi tutaj, więc czy nie powinien pójść do Zosi? To nie miało najmniejszego sensu...

Waleria z fascynacją obserwowała Marka, a z każdą kolejną sekundą coraz bardziej udzielało się jej jego zdenerwowanie. Mimo że zastąpiło ono, przynajmniej w części, to palące uczucie bezsilności, wcale nie poczuła się dużo lepiej. Owszem, zdenerwowanie było dobrze znanym jej stanem ducha, ale teraz najbardziej pragnęła ulgi. Zdawała sobie jednak sprawę, że trudno będzie ją jej uzyskać w obecnych okolicznościach.

Po jakichś dziesięciu minutach Marek zrezygnował z dalszego oczekiwania i wszedł z powrotem do budynku. To było naprawdę dziwne. Dlaczego Zosia miałaby go zignorować? Waleria przez chwilę miała ochotę zadzwonić do córki, niby pod pretekstem zapytania, jak ta spędza wieczór, ale zrezygnowała. Po części dlatego, że wciąż nie wiedziała, jak miałaby z nią o tym porozmawiać, a po części dlatego, że dochodziła dwudziesta pierwsza, a więc musiała zanieść Franciszkowi jego wieczorne leki.

Najstarszy ksiądz z parafii był coraz słabszy. Walerię zaskoczyło, jak bardzo pogorszył się jego stan przez te kilka dni, podczas których z powodu gorączki nie wstawała z łóżka. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że czas dziewięćdziesięcioletniego Franciszka dobiegał końca, w tym on sam, którego głowa działała zadziwiająco dobrze w porównaniu do trawionego licznymi chorobami ciała. Mężczyzna wydawał się pogodzony z losem, a od współmieszkańców oczekiwał przede wszystkim obecności. To między innymi dlatego Waleria nie wróciła do domu, mimo że czuła się już dobrze i nie obawiała się zarazić córek. Ksiądz Franciszek był dla niej jak ojciec, którego tak w zasadzie nigdy nie miała.

Oderwała się od parapetu i ruszyła do pokoju staruszka. Tuż przed drzwiami przykleiła na usta wyćwiczony uśmiech i weszła do środka. Widok wychudzonej, bladej i pomarszczonej sylwetki, która zdawała się zlewać z poduszką i kołdrą, jak zwykle poruszył ją głęboko, ale nie dała po sobie tego poznać. Zapaliła lampkę stojącą na szafce przy łóżku, ale Franciszek nawet się nie poruszył. Waleria najchętniej zostawiłaby go śpiącego, ale wiedziała, że ksiądz lubił zamienić z nią wieczorem choć kilka słów, zresztą doktor Urbańska twierdziła, że wieczorne leki powinien dostawać regularnie, gdyż uśmierzały jego ból. Dlatego gosposia podeszła do niego, uklęknęła przy jego łóżku i delikatnie dotknęła kościstego ramienia.

Franciszek otworzył oczy, a Waleria odetchnęła z ulgą.

– Jesteś, moja droga – wychrypiał, próbując się do niej uśmiechnąć. – Pomóż mi usiąść, chcę z tobą porozmawiać.

Samicka musiała przygryźć wargę, by nie zaoponować. Dobrze wiedziała, że Franciszek i tak postawi na swoim, a nie chciała, by tracił więcej sił, niż to konieczne. Miała wrażenie, że jego skóra jest jeszcze bledsza niż w porze obiadowej, kiedy przyniosła mu zmiksowaną zupę, którą ledwo tknął.

Pomogła mu usiąść, czy raczej podnieść się do pozycji półleżącej, a on z trudem wskazał ręką, by usiadła na jego łóżku. Zrobiła to, po czym pochyliła się w kierunku szafki nocnej, na której stała przygotowana wcześniej szklanka z wodą z rozpuszczonymi lekami.

– Proszę, wypij to. – Waleria podłożyła mu naczynie pod nos, a Franciszek z trudem zdołał pociągnąć przez słomkę trzy łyki. – Jeszcze troszkę – powiedziała. – Wiesz, że to istotne.

– Nie, Walerio – odparł ku jej zdziwieniu. Na ogół nie mówił nic albo twierdził, że nie jest w stanie więcej wypić czy zjeść, ale od dawna nie próbował się sprzeczać. – To już.

– Co już? – zapytała, czując, jak po jej plecach przebiega nieprzyjemny dreszcz.

Franciszek przymknął oczy i nie odpowiedział. Waleria zmełła cisnące się na jej usta przekleństwo i wbrew swojej naturze czekała cierpliwie, aż ksiądz nabierze sił, by powrócić do przerwanego wątku.

– Co cię trapi? – zapytał w końcu, a Waleria ponownie spojrzała na niego zaskoczona. Ledwo na nią spojrzał, jakim cudem tak łatwo potrafił odczytać jej emocje, i to w takim stanie?

Po raz kolejny mądrość życiowa Franciszka ją poraziła. Mogła z niej skorzystać, ale nie chciała. Nie dlatego, że mógłby komukolwiek powtórzyć jej sekrety, których przez całe swoje życie zachomikowała naprawdę wiele, ale dlatego, że nie chciała go dodatkowo obciążać. A jednak wypełniająca ją bezsilność sprawiała, że trudno było jej się powstrzymać.

– Nic aż tak ważnego – szepnęła, nie będąc w stanie skłamać, i pogłaskała go po siwych, cienkich włosach. – To...

– Chodzi o Martynę? – zapytał nieco głośniej i spojrzał na nią z wyrzutem, dlatego skapitulowała.

– Nie, o Zosię. Chyba spotyka się z kimś, z kim nie powinna.

– Przynajmniej... nie... z tym chłopakiem... co kiedyś – wychrypiał Franciszek, z trudem łapiąc oddech.

Waleria poprawiła mu poduszki, aby znajdował się w bardziej pionowej pozycji.

– Nie, Szrama jest wciąż w areszcie – odparła, ignorując ścisk w żołądku. Wiedziała, że Franciszek lubił rozmawiać o mieszkańcach Krańcowa, a jej własny żal nie był w tej chwili istotny.

– Zanim tam trafił, przyszedł tutaj – stwierdził niespodziewanie silnym głosem Franciszek. – Widziałem przez okno, byłem jeszcze w stanie trochę siedzieć, jak Marek mnie przesadził. To było tuż przed twoją chorobą.

Waleria mrugnęła kilkakrotnie. Nie wiedziała, czy bardziej zaskoczyła ją liczba wypowiedzianych przez księdza słów, czy ich treść.

– Co on tu robił? – zapytała spontanicznie.

– Nie wiem. Poszedł w kierunku wejścia do kościoła. Ale nigdy wcześniej nie widziałem go na plebanii w inny dzień niż niedziela. – Franciszek zakasłał niespodziewanie, a Waleria szybko podetknęła mu pod brodę chusteczkę. W zielonkawej wydzielinie dostrzegła smużki krwi, które były w niej widoczne od kilku tygodni.

– To faktycznie dziwne. To wszystko takie jest – odparła, jednak nie pociągnęła dalej tego wątku. Rozmyślała nad śmiercią swojej siostry, odkąd ta zmarła, i była tym zmęczona. Do jakich wniosków mogła dojść samodzielnie? Tylko do niesprawdzonych, a te nie były wystarczające. Wiedziała, kto był w to zaangażowany, największe przekleństwo i słabość jej życia w jednym, i nie mogła nic z tym zrobić.

– Wiesz, z kim spotyka się Zosia? – przerwał jej rozmyślania Franciszek, ale zanim zmuszona byłaby skłamać, kontynuował: – Musisz na nią uważać. Wiesz o tych dziewczynach, prawda?

– Jakich dziewczynach?! – Niemal na niego krzyknęła, czując, że jego odpowiedź może otworzyć jej oczy.

On jednak westchnął głęboko i przymknął ponownie oczy, a jego silny głos i długie zdania zdawały się echem dalekiej przeszłości. Ponownie stopił się z pościelą, a Waleria nie miała serca go dopytywać.

– O ich dziewczynach – odparł jednak. – Marzena zginęła, bo się o nich dowiedziała i chciała wyjawić ich sekret w mediach.

– O czym ty mówisz? I dlaczego teraz?

– Bo to już, moja droga – powtórzył. – To nastąpi dziś.

– Co?

– Odejdę. – Franciszek niespodziewanie otworzył oczy. – Dlatego musisz o tym wiedzieć. Zosia jest w niebezpieczeństwie, podobnie jak Martyna i każda młoda dziewczyna. Przez tę katastrofę na festiwalu nie udało im się znaleźć tyle dziewczyn, co zwykle, i mają problem. Nie wiadomo, czy nie wezmą...

– Kogo? Dlaczego? Kto? Gdzie? – Waleria obrzuciła księdza pytaniami, ale ten nie odpowiedział. Ponownie przymknął oczy i oddychał ciężko.

– Twój ukochany – wyszeptał z trudem.

– Maurycy to nie jest... – urwała, wiedząc, że to nie jest odpowiedni moment, by tłumaczyć, że Fagocki nie jest jej ukochanym i nigdy nie powinien był nim być. – O co chodzi? Powiedz coś więcej.

– Szrama na pewno znał prawdę. Może dlatego tu przyszedł, zanim zachorowałaś. Może to też mu kazali. Rozumiesz?

Ale ona nie rozumiała. Nie rozumiała nic. Czuła, że jej głowa zaraz pęknie.

– Franciszku, proszę, mów bardziej dosłownie – jęknęła i dotknęła jego ramienia, mając nadzieję, że tym sposobem sprawi, że ten ponownie na nią spojrzy.

Ale tak się nie stało. Staruszek nie otworzył oczu, a jego oddech stał się znacznie spokojniejszy. Tak spokojny, że przestała go słyszeć.

– Franciszku? Franciszku, słyszysz mnie?! – zawołała Waleria i złapała go za rękę. – Ściśnij moją dłoń.

Jej prośba nie została wysłuchana. Złapała więc staruszka za ramiona i potrząsnęła lekko, lecz nie uzyskała żadnej reakcji.

Gdy zrozumiała, co to oznacza, wybuchnęła rzewnym płaczem.

***

Szymon nienawidził takich wydarzeń ani tłumów i gdyby nie matka, z pewnością nie przyszedłby na pogrzeb pani Kostki. Nie dlatego, że nie lubił denatki. Miał do niej całkowicie naturalny stosunek i gdyby nie Ola, to z pewnością nie interesowałby się tym nadmiernie. Nie uważał, aby dobrym zwyczajem było, aby praktycznie wszyscy mieszkańcy miasteczka i okolic przychodzili na czyjś pogrzeb. Owszem, rozumiał, że pani Kostka jako żona komisarza pracująca jako sprzątaczka w przeróżnych miejscach była powszechnie znana i lubiana, ale wykorzystywanie jej tragicznej śmierci do ukazywania, jak wspaniale rozwija się Krańcowo, było ciosem poniżej pasa. Po raz kolejny przekonywał się, że ludzie tacy jak pastor, Strzycki czy bracia Fagoccy nie cofną się przed niczym, by realizować swoje cele.

Urbańskiemu chciało mu się wymiotować, widząc, jak proboszcz, który ledwie kilka minut temu zakończył pogrzeb, z dumą udziela wywiadu jakiemuś dziennikarzowi. Chciało mu się wymiotować, gdy przypominał sobie pełną pustych frazesów oraz mało subtelnie wtrąconymi przechwałkami przemowę burmistrza. Chciało mu się wymiotować, gdy na twarzach Waldemara Strzyckiego i Maurycego Fagockiego widział uśmieszki samozadowolenia. Nie rozumiał, dlaczego nikt nie wydaje się dostrzegać, że zmarłej i jej rodzinie należy się okazanie szacunku. Komisarz i jego córka, płaczący przez niemal całą ceremonię pogrzebową, cierpieli wystarczająco mocno. I to najpewniej przez tych, którzy nadal żerowali na nich i wszystkich mieszkańcach bez jakichkolwiek oporów.

Szymon nie miał jednak czasu się nad tym dłużej zastanawiać, gdyż musiał dowiedzieć się, co działo się z Olą. Gdy tylko dostrzegł, że nie zjawiła się w kościele wraz ze swoim wujostwem, wystukał do niej ukradkiem wiadomość, nie zważając na pełną oburzenia minę swojej matki. Nie otrzymał jednak odpowiedzi, co go zaniepokoiło. Ostatnio, gdy się widzieli, było między nimi lepiej niż kiedykolwiek, więc Szymon nie widział powodu, dla którego dziewczyna miałaby go ignorować. Ostatni kontakt miał z nią wczoraj przed osiemnastą, gdy napisała mu, że przed spotkaniem z wikarym przebiegnie się chwilę. Miał nadzieję, że da mu znać, jak przebiegło to spotkanie, ale gdy padając z nóg, wyszedł o pierwszej nocy z fabryki, nie miał od Oli żadnej wiadomości. Nie przejął się tym specjalnie, wiedząc, że i tak dzisiaj się z nią zobaczy.

I chyba popełnił błąd.

Nie przejmując się otaczającym go tłumem, który zamiast rozejść się do domów, nadal zajmował większość terenu przed plebanią, Szymon przedzierał się, wyciągając szyję w próbie odnalezienia Zuzanny lub Adama Rostrzyckiego. Nie wierzył, by mogli opuścić to miejsce tak szybko, nie oni. Byli równie „medialni", co bracia Fagoccy.

W końcu, niemal przy bramie wyjściowej, Szymon dostrzegł ciotkę Oli. Ubrana w zjawiskową, długą czarną suknię z delikatnego materiału rozmawiała na uboczu z wyjątkowo markotnie wyglądającym wikarym. Nic dziwnego, skoro nie dalej niż wczoraj zmarł ksiądz Franciszek, o czym pod koniec pogrzebu Marzeny Kostki poinformował mieszkańców proboszcz.

Nie chcąc marnować ani chwili dłużej, Szymon podszedł do interesującej go dwójki z zamiarem jak najszybszego otrzymania interesujących go informacji. Kiedy jednak usłyszał poddenerwowany głos Marka, przystanął, aby dobrze go usłyszeć:

– ...miałem się z nią zobaczyć, ale nie przyszła. Czekałem wieczorem na plebanii, tak jak się umawialiśmy, a ona, mimo że miała włączony telefon, nie odbierała ani nie odpowiedziała na SMS-a.

– Cholera! – wykrzyknęła Zuzanna, nie zważając na miejsce, w którym się znajduje, a potem spojrzała na Szymona stojącego za plecami Marka. – Ty! Pewnie z tobą Ola była w nocy, co? – Zuzanna wyciągnęła w jego kierunku palec, a wikary przesunął się tak, by na niego spojrzeć.

– Słucham? Ze mną? – wydukał zszokowany Urbański.

– Owszem, z tobą. – Rostrzycka patrzyła na niego jak na karalucha. – Doskonale wiem, że spędza z tobą większość czasu, choć zupełnie nie rozumiem dlaczego. – Jej głos ociekał jadem. – Co jej zrobiłeś, gdzie ona jest?

– Ostatni raz widziałem ją po piętnastej, gdy skończyliśmy jeść obiad na mieście. Nie nocowała u mnie – odparł najspokojniej, jak był w stanie, choć jego dłonie drżały coraz mocniej.

Jeśli żadne z nich nie widziało Oli od wczorajszego wczesnego wieczora, to gdzie ona się podziewała? Na przerażonych twarzach swoich współrozmówców widział wyraźnie to samo pytanie.

– Gdzie ona jest? – Po raz pierwszy wypowiedziała je na głos Zuzanna, a cechująca ją buta została zastąpiona przez prawdziwy strach. – Potem się już z nią nie kontaktowałeś?

– Kontaktowałem. Napisała mi ostatnią wiadomość o 17:57. Po bieganiu miała iść do ciebie. – Wskazał na Marka. – Jak rozumiem, do tego nie doszło?

– Nie. Miała być po dziewiętnastej, czekałem na nią na dworze prawie do dwudziestej pierwszej. Próbowałem się do niej dodzwonić, ale nie odbierała.

– Nadal ma włączony telefon – powiedziała Zuzanna. – Nie wyładował się jej.

– Ma niezłą baterię jak na smartfona. Nie musiała go ładować, żeby wciąż działał – odparł Szymon. – Można spróbować go namierzyć.

– Jakie „namierzyć"?! – warknęła niespodziewanie Zuzanna i doskoczyła do niego, łapiąc za kołnierz jego marynarki i pociągając go mocno do siebie. – Co ty insynuujesz?

– Coś musiało się jej stać – odparł spokojnie, choć w duchu szalał z niepokoju. Nawet nie próbował się wyszarpywać, zbyt przerażony sytuacją. – Nie mogła ot tak wyparować.

– Ale dlaczego jej telefon jest włączony? – wtrącił się Marek. – Jeśli ktoś zrobiłby jej krzywdę, to czy nie zabrałby jej telefonu i nie wyłączył go?

– Nie wiem, może go zgubił – odparł Szymon – to teraz nieważne. Musimy coś zrobić, a nie stać i tak dywagować. Minęło już kilkanaście godzin. Skoro telefon działa, trzeba spróbować go namierzyć.

– Czy wy obaj zwariowaliście? Sądzicie, że... – Wypowiedź Zuzanny została przerwana przez niespodziewane okrzyki wydobywające się od strony plebanii, wśród których można było usłyszeć czyjś głośny lament.

– Co znowu? – mruknął Marek, jednak Szymon go zignorował.

Musiał jak najszybciej dowiedzieć się, co się stało. A nuż miało to coś wspólnego z Olą. A nawet jeśli nie... tu wszystko się jakoś łączyło. Każda kolejna tragedia, no może prócz śmierci księdza Franciszka. Dlatego nie wahając się dłużej, z powrotem zaczął przedzierać się przez tłum, tym razem jeszcze mniej delikatnie niż przed chwilą.

– Nie! Waldemar! Waldemar! Słyszysz mnie?! – Usłyszał zrozpaczony żeński głos, gdy udało mu się dostać do trzeciego rzędu gapiów.

– Weroniko, odsuń się, daj mi go zobaczyć. – Szymon usłyszał łagodny głos swojej matki, choć nadal nie mógł dostrzec ani jej, ani, jak się domyślał, pani Strzyckiej.

– Ktoś go otruł? – szepnął ktoś stojący po jego lewej stronie.

Szymon zerknął na potężnego mężczyznę. Znał go z widzenia, ale nie potrafił przypomnieć sobie jego imienia i nazwiska. Mimo to zapytał:

– Co się tu stało?

– Pan Strzycki miał za chwilę udzielać wywiadu, kiedy nagle złapał się z klatkę piersiową, jęknął i upadł.

Szymon nie zdążył odpowiedzieć, gdyż przerwał mu coraz głośniejszy dźwięk nadjeżdżającej karetki.

– Przesuńcie się! – krzyknął. – Zróbcie miejsce dla ratowników!

Część zgromadzonych spojrzała na niego i, jakby w zwolnionym tempie, zaczęła się rozsuwać na obie strony. Dzięki temu Szymon miał nareszcie szansę zobaczyć na własne oczy dwie klękające nad poszkodowanym kobiety, z których jedna prowadziła reanimację, a druga szlochała bezgłośnie.

– Spróbuj się czegoś dowiedzieć o Oli – rzucił do stojącego za nim Marka, po czym bez wahania rzucił się do przodu. Musiał pomóc człowiekowi w potrzebie, niezależnie od wszystkiego. Nie było czasu na analizy. – Mamo, teraz ja będę uciskać – powiedział, odsuwając ręce lekarki, i zaczął uciskać klatkę piersiową Waldemara, w głowie odtwarzając „Stayin alive", aby złapać prawidłowy rytm. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło do chwili przybycia ratowników. Równie dobrze mogło to być kilka sekund, co kilka minut, tak bardzo był skołowany.

Ratownik, którego Szymon kojarzył z widzenia, przejął akcję ratunkową. Urbański podniósł się i ze zdziwieniem stwierdził, że jego nogi drżą. Powoli podszedł do swojej mamy, na której twarzy malowało się znacznie więcej emocji niż zwykle. Kiedy jednak spojrzała na niego, wyraźnie wybiła się jedna z nich – troska.

– Mamo, nie wiem, gdzie ona jest – powiedział, a ona przytuliła go mocno do siebie.

Nie musiał jej tłumaczyć, o kogo chodzi, i poczuł się dzięki temu trochę lepiej. A potem, gdy mama wyszeptała mu do ucha: „Znam kogoś, kto nam pomoże, idziemy" i pociągnęła go pewnie za sobą, poczuł nadzieję. Uczucie, które mogło się okazać jego największą zgubą, ale bez czego nie byłby w stanie działać. Musiał spróbować uratować dziewczynę, w której nie tylko się zakochał.

On ją kochał, a jego serce krwawiło.

***

No to się zadziało, macie bombę. Jak myślicie, jaki los czeka Olę i co zrobi Urbańska? Jestem bardzo ciekawa, jak spodobał Wam się rozdział, jak zwykle czekam na Wasze uwagi, sugestie, opinie oraz teorie. Dziękuję za Waszą obecność! Tymczasem życzę dużo uśmiechu i do zobaczenia za ok. dwa tygodnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top