Rozdział dziewiąty

– Kurwa, debilu, uważaj, co robisz! Jeśli uszkodzisz te skrzynki i ich zawartość, to Strzycki ci nogi z dupy powyrywa! – warknął Darek w kierunku młodszego od siebie dryblasa, który pracował w fabryce od początku miesiąca i pochodził z którejś z okolicznych wsi. Urbański nie pamiętał tego tak samo jak imienia tej fajtłapy. Nigdy nie zawracał sobie głowy szczegółami, które nie miały znaczenia dla jego życia. W końcu głowa to nie śmietnik i nawet jeśli, pewnie w genach, stosunkowo łatwo przyswajał wiedzę, nauka nigdy nie stanowiła dla niego priorytetu. To Szymon był typowym kujonem.

On sam wolał biznes. Najlepiej taki, z którego przy jak najmniejszym wkładzie własnym mógł wyciągnąć jak największy zysk. Praca w fabryce, jak na razie, spełniała idealnie te kryteria. A szczególnie odkąd Waldemar zaufał mu na tyle, że najpierw pozwolił mu przenosić i wyładowywać ciemnobrązowe skrzynki, później – tak jak teraz – nadzorować przy tym zajęciu innych pracowników, a od niedawna transportować wypełnione po brzegi, ciężkie skrzynki do właściwego miejsca ich przechowywania, o którym wiedzieli tylko nieliczni.

Pouczony przez Darka chłopak rzucił mu spłoszone spojrzenie, ale nic nie odpowiedział, zamiast tego łapiąc skrzynkę w bardziej pewnym chwycie i przenosząc ją do stojącej nieopodal ciężarówki. Znudzony Urbański przypatrywał się temu spod przymrużonych powiek, w dłoni kręcąc papierosem, którego miał zapalić już za niecałe pięć minut. Czas do przerwy odliczał od końca lunchu. Pilnowanie innych przy robocie było wyjątkowo nudne, nawet jeśli mógł się czasem na kimś wyżyć, ale nie na tyle, by nadwyrężać własny kręgosłup, jeśli nikt mu nie kazał. Darek zdecydowanie wolał działanie i adrenalinę i miał nadzieję, że Strzycki już niedługo spełni jego ciche nadzieje. W końcu rano powiedział, że później go złapie, bo muszą pogadać, i nie wyglądał na złego. A Urbański robił wszystko, by dyrektor nie był na niego wściekły. Tylko kompletny idiota nie czułby respektu przed kimś takim jak Waldemar Strzycki, a Darek – wbrew temu, co uważał o nim rodzony brat i nauczyciele jeszcze w szkole – nie był głupi.

Wtem nieoczekiwany dźwięk otwieranych drzwi od strony hali produkcyjnej przerwał te rozmyślania. Przekręcił głowę, a jego oczom ukazał się wysoki mężczyzna ubrany jak zwykle w ciemnogranatowy, markowy garnitur. Waldemar Strzycki pewnym krokiem zbliżał się do niego tak szybko, że Darek dosłownie w ostatniej chwili wcisnął do kieszeni startych dżinsów przyszykowanego papierosa.

Idziemy. – W głosie dyrektora, który, stanąwszy tuż przed nim, zakrył widok na podwładnych, zabrzmiała gorączkowa nuta. Nie pasowała ona do zazwyczaj opanowanego niezależnie od okoliczności mężczyzny, którego Urbański nazywał w myślach swoim idolem.

Wzdrygnął się, obrzucając Strzyckiego uważnym spojrzeniem, ale nie potrafił wyczytać niczego z pozbawionej emocji twarzy. Może jednak źle zinterpretował poranny komunikat? Może dyrektor chciał się go pozbyć? Ale niby dlaczego?! Wykonywał wszystkie polecenia dokładnie tak, jak Strzycki od niego oczekiwał. Nie było też możliwości, by się dowiedział, że Darek wie, co znajduje się w skrzynkach. Bo niby jak?!

Potrzebujesz specjalnego zaproszenia? – zapytał obojętnym tonem Waldemar.

– Nie, panie dyrektorze – zapewnił szybko Darek, dopiero teraz odzyskując władzę nad ciałem i prostując się gwałtownie. Ostatkiem sił zmusił się, by nie zasalutować, w końcu to nie było wojsko nawet pomimo panującej tutaj musztry.

Po czasie, który wydawał się nieskończonością, usta Strzyckiego drgnęły nieznacznie, aa Urbański odetchnął z ulgą. Dobrze wiedział, że ten grymas to w wykonaniu dyrektora ekwiwalent uśmiechu.

Mam dla ciebie zadanie – powiedział Waldemar i ruszył w kierunku, z którego przyszedł. – A wy – skierował się znacznie głośniejszym tonem do przechodzących w tę i z powrotem pracowników – możecie pójść na wcześniejszą przerwę.

Darek, równie zdziwiony, co reszta, nie miał czasu na rzucanie podwładnym zaskoczonych spojrzeń. Rzucił się za dyrektorem, jakby coś się paliło, starając się nie zwracać uwagi na to, jak uwłaczające to było. Na szczęście miał na kim odbijać sobie to, że dawał się traktować Waldemarowi jak pies na posyłki. W końcu mu się to opłacało. A pieniędzy nie potrzebował tylko dla siebie.

– Jak się miewa twoja matka? – zagaił Waldemar, pchnąwszy ciężkie drzwi, i skręcił w kierunku schodów prowadzących do części administracyjnej.

Darek z trudem zatuszował zdziwienie kaszlnięciem. Przecież niemożliwością było, by dyrektor umiał czytać mu w myślach, a ten jakże dziwny zbieg okoliczności miał miejsce już dwukrotnie w przeciągu kilku minut! Teraz jednak nie mógł tego analizować, gdyż musiał skupić się na konwersacji.

– Dobrze, dziękuję – odpowiedział beznamiętnie, ukradkiem wbijając palce we wnętrze prawej dłoni. Na ogół kłamanie nie było dla niego ani trudne, ani niekomfortowe, ale nie w przypadku matki. Kurwa, ile by oddał, aby teraz zapalić i nie musieć prowadzić tej rozmowy!

– Zauważyłem, że od jakiegoś czasu mniej pracuje. Jak tak sobie myślę, to chyba od śmierci Agaty Kraszewskiej. – Waldemar, idąc jako pierwszy, nawet nie odwrócił się, gdy to mówił, ale Darek i tak miał wrażenie, jakby wzrok dyrektora prześwietlał go na wylot.

Poczuł się jak kilkulatek, który coś przeskrobał i musiał tłumaczyć się przed rodzicami. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się tak czuł, w końcu od dawna miał wyjebane na opinie innych. Ale najwyraźniej, gdy ktoś nawiązywał do jego mamy, a już na pewno ktoś taki jak Waldemar Strzycki, Darek nie potrafił pozostawać tak niewzruszony jak zawsze.

– Owszem, pracuje mniej, ale nie sadzę, żeby dlatego. Po prostu zawsze pracowała bardzo dużo i nadszedł czas, by trochę przystopować – odparł. Mimo że odpowiedź brzmiała rozsądnie i szczerze, a wypowiedział ją bez zająknięcia, nie potrafił być dumny z dobrze sprzedanego kłamstwa. Stan jego matki stanowił największą zadrę w jego, jak by nie było, dobrze poukładanym życiu i fakt, że nie potrafił tego zmienić, doprowadzał go do szału. A co najgorsze, jego starszy brat, wszechwiedzący Szymonek, miał rację. Matka chorowała na depresję i bez pomocy specjalisty żaden z nich nie był w stanie pomóc jej długofalowo.

To było takie wkurwiające.

– Czyżby? No nic, nie będziemy o tym dyskutować – Głos dyrektora przedarł się do jego umysłu niczym zza jakiejś niewidzialnej bariery.

Darek mrugnął kilkakrotnie, porażony niespodziewanie jasnym światłem, i dopiero wtedy uświadomił sobie, że wraz ze Strzyckim stoi tuż przed drzwiami prowadzącymi do jego gabinetu. Nigdy tutaj nie był i nagle poczuł równie dużą ekscytację, co strach.

Jeśli Waldemar zabierał go do swojego królestwa, to musiało chodzić o coś naprawdę poważnego. Poważniejszego niż ciemnobrązowe skrzynki. O coś, co najpewniej mogło mu przynieść duże zyski, gdyż wiązało się z ogromnym ryzykiem.

Przed oczami Darka mimowolnie stanęło zdjęcie zamordowanej żony komendanta, które wyrzucił z umysłu równie szybko, co się w nim pojawiło. Na sztywnych nogach wszedł za Waldemarem do środka i na jego prośbę zamknął drzwi. Wpatrywał się w ciemną podłogę, nie będąc w stanie podnieść wzroku, by rozejrzeć się po przestronnym pomieszczeniu. Miał wrażenie, że bicie jego serca zagłusza pracę obecnego w gabinecie, zapewne starodawnego, zegara.

– Jesteś pewien, że on się nada? – odezwał się niespodziewanie męski głos zabarwiony ironią, którego niestety Darek nie był w stanie z nikim pomylić, ale jednocześnie, który sprawił, że wyrwał się z obezwładniającego go dotychczas marazmu.

Uniósł głowę, a jego wzrok padł na rozwalonego niczym pan na włościach Maurycego Fagockiego, który, pomimo że również był ubrany w markowy garnitur, wyglądał znacznie bardziej niechlujnie niż Strzycki. Było to związane z poluzowanym krawatem, odpiętymi dwoma guzikami białej koszuli oraz trzymaną w ręce szklanką wypełnioną bursztynową cieczą. Zapewne tą samą, którą nalewał sobie właśnie Waldemar, skutecznie ignorując obecność najmłodszego mężczyzny.

Darek, nadal stojąc na środku pokoju, zmełł cisnące się mu na usta przekleństwo i w milczeniu obserwował, jak dyrektor zasiada za swoim ogromnym, mahoniowym biurkiem. Gabinet wyglądał jak żywcem wyjęty z dziewiętnastego wieku i Urbańskiemu zupełnie mu się nie podobał. Czuł się przytłoczony starymi, ciężkimi meblami i nawet ogromne okna, dzięki którym pomieszczenie rozświetlało słońce, mało co poprawiały.

– Tak, będzie się nadawał. – W głosie Strzyckiego tkwiła tak lodowata pewność siebie, że nawet Maurycy tego nie skomentował, zamiast tego dopijając whisky i z hukiem odstawiając szklankę na stojący przed nim niski stolik.

– Mam nadzieję, młody, że odziedziczyłeś co nieco po rodzicach i nie boisz się krwi. – Zaśmiał się w zamian tego dyrektor szkoły, obdarzając rozbawionym spojrzeniem najmłodszego mężczyznę.

Darek stłumił w sobie z trudem grymas obrzydzenia. W przeciwieństwie do Waldemara nie czuł wobec Maurycego nawet grama respektu, a co za tym idzie strachu. Być może błędnie, ale niby jak miał obawiać się kogoś, kogo od czasów liceum uważał za zakochaną w sobie, podstarzałą świnię?

– Nie strasz chłopaka – wtrącił się Waldemar, po czym spojrzał na Urbańskiego: – Nie będziesz miał do czynienia z krwią...

– Raczej – wtrącił się Fagocki, a na jego nalanej twarzy zagościł obleśny uśmiech.

– ... tylko innym rodzajem towaru.

– Innego niż w skrzynkach? – zapytał Darek z pełnym oczekiwaniem wzrokiem wbitym w Strzyckiego. Nie pozwolili mu nawet usiąść, ale trochę się z tego cieszył. Nie sądził, by był gotowy wysiedzieć spokojnie podczas konwersacji z tą dwójką.

– Skrzynki skrzynkami, nadal będziesz zawoził je do lasu. – Waldemar machnął ręką, jakby nagle nie miało to żadnego znaczenia, mimo że dotychczas niejednokrotnie powtarzał, że ich zawartość jest wyjątkowo cenna. – Ale to nie będzie twój główny cel.

– Myślałem... myślałem, że zajmę się tym, co w środku – wyjawił skołowany Darek, nim zdołał się powstrzymać.

– Mamy wystarczająco wiele osób w mieście i nie tylko, które się tym zajmują, z lepszymi dojściami do ludzi niż ty – powiedział Strzycki tak samo spokojnym, wręcz obojętnym tonem, co wcześniej. Niejednego pewnie przerażałoby takie zachowanie, ale Darka przede wszystkim fascynowało i inspirowało. Taki właśnie powinien być prawdziwy biznesmen, szczególnie zajmujący się nie do końca legalną działalnością.

– Nie martw się, dzieciaku, ten towar spodoba ci się jeszcze bardziej. – Fagocki zaśmiał się rubasznie, ale jego wzrok był niespodziewanie ostry i przejrzysty, na co Darek wzdrygnął się mimowolnie. – Choć długo z nim do czynienia mieć nie będziesz.

– Maurycy, dość! – warknął Waldemar, unosząc prawą rękę, na co ten posłusznie zamilknął.

Darek przerzucał spojrzenie z jednego na drugiego i z powrotem, zastanawiając się gorączkowo, jaki pojedynek właśnie pomiędzy sobą toczą. Było to niemal tak samo interesujące jak to, o jakim, do cholery, towarze – skoro nie o skrywanych w skrzynkach narkotykach – mogli mówić.

– Mój człowiek odezwie się do ciebie na twój służbowy telefon dziś około dwudziestej drugiej – zakomunikował na powrót opanowany Strzycki, tym samym dając Urbańskiemu do świadomości, że musi naładować wcześniej starą Nokię na kartę, którą dostał od swojego pracodawcy kilka tygodni temu. – Nikomu nie mówisz o tym, czego się dowiesz, wykonujesz swoją robotę tak, jak tego oczekuję, i dostajesz trzy razy więcej niż teraz. Rozumiemy się?

– Tak – odparł Darek, czując, jak jego ręce mocniej się pocą, a serce bije coraz szybciej. Nie potrafił ani nawet nie chciał nazywać wypełniających go sprzecznych emocji.

– Odejdź – rozkazał krótko Waldemar, za co Urbański miał ochotę go uścisnąć. Zamiast tego skinął głową w kierunku obu mężczyzn i szybko opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.

Gdy tylko Darek opuścił gabinet, Strzycki wbił błękitne oczy, niemające nic wspólnego z łagodnością, ale lodowatą obojętnością, w Fagockiego i zapytał:

– Rozmawiałeś jeszcze raz z Walerią?

– Tak, ona naprawdę nic nie wie. Marzena nie zdążyła jej niczego powiedzieć. Jestem tego pewien, gdyż użyłem wobec Valerie argumentu, który zawsze na nią działa. – Maurycy, wyraźnie z siebie zadowolony, zaśmiał się i wyciągnął w kierunku gospodarza pustą szklankę. – Świetna ta whisky, poproszę więcej.

– Złamanego grosza ode mnie nie dostaniesz, póki nie omówimy interesów – odparł Waldemar, zbliżając się do swojego gościa. Mimo że nie podniósł głosu, uśmieszek z twarzy dyrektora szkoły zniknął bezpowrotnie.

– Waldziu, rozluźniłbyś się trochę, zawsze tylko „interesy", „interesy", a gdzie radość z życia? – zapytał mimo to.

– Jest możliwa dopiero po pewnych ustaleniach. Skup się, Maurycy. Ostatnio mamy opóźnienia w dostawie kokainy, nie chciałbym, żeby zabrakło dla ciebie regularnej dostawy. – Jedynie drgająca na skroni Waldemara żyłka sprawiała, że nie wyglądał on jak posąg, a żywy człowiek.

Fagocki obdarzył go zdezorientowanym spojrzeniem.

– Czy ty mi grozisz?

– Wolałbym nigdy nie być stawiany w takim położeniu. – Waldemar westchnął teatralnie.

W oczach Maurycego błysnęła złość, która przyszła wraz ze zrozumieniem.

– Dobrze, przejdźmy do interesów. Przynajmniej będziemy mieć to z głowy. Nie zgadzam się na to, żeby Szrama przyznawał się do zabójstwa. Toż to idiotyzm. – Jego głos drżał z coraz trudniej tłumionej wściekłości.

– Tak, a to niby dlaczego? – Waldemar pozostawał opanowany, za co Fagocki miał ochotę go udusić, po raz tysięczny w życiu. Nie było widać po nim nawet wysokiej temperatury, której trudno było zostać zwalczoną nawet przez obecną w gabinecie klimatyzacji. – Skoro chłopak nie wytrzymał presji i zadziałał pod wpływem impulsu, pozwalając na to, by największy laik widział, że to morderstwo, to teraz nie mamy wyjścia. Nie muszę chyba przypominać, czyim pomysłem był wybór akurat Szramy.

W takich chwilach Maurycy przypominał sobie, dlaczego nienawidził Strzyckiego tak bardzo, jak go podziwiał. Pierdolony robot.

– Powiążą go z nami – odparł przez zaciśnięte zęby. – Komisarz wie, że zapłaciłem mu, żeby swego czasu rzucił Zosię, a nie muszę ci przypominać, że wie też, że to ja jestem jej ojcem.

– Trzeba było umieć trzymać fiuta w gaciach, Maurycy – odparł niewzruszony Strzycki. – Ale do dziś się tego nie nauczyłeś, więc musisz żyć z błędami swojej młodości.

– Nie mogłem pozwolić, by ten ćpun i dealer kręcił się przy Zosi! – warknął Fagocki, jeszcze bardziej rozluźniając krawat. Najchętniej zdjąłby tę pierdoloną marynarkę, ale nie chciał wyjść na gorszego niż gospodarz.

– Mam ci przypomnieć, kto wpadł na pomysł, by zrobić z niego dealera? – Waldemar uniósł sugestywnie brwi i ponownie podszedł do okna. Wystudiowanym ruchem nalał sobie kolejną szklankę whisky, nie proponując tego samego Fagockiemu.

„Cholerny kutas", pomyślał Maurycy, zaciskając ręce w pięści.

– Nie mam problemów z pamięcią, Waldemar! Mam nadzieję, że ty też nie, bo byłeś pewny, że nikt się do nas nie będzie dopierdalać za Marzenkę.

– I nadal jestem pewny. O ile – podkreślił Waldemar – nie wyjdzie to poza komendę wojewódzką, a Kostka ma takie zapędy.

– Niby jak miałby to zrobić? – prychnął Maurycy. – Nie ma żadnych argumentów.

– Chyba że wie o lesie więcej, niżbyśmy chcieli – odparł Waldemar, nie spuszczając wzroku z coraz bardziej spoconego Maurycego.

Zapadła cisza przerywana tylko biciem zegara i przyspieszonym oddechem Fagockiego.

– Na pewno o tym nie wie – stwierdził dyrektor ciszej i mniej pewnie niż przed chwilą, nawet jeśli cieszył się, że policyjna wtyka Waldemara pozostaje dobrym źródłem informacji. – Niby skąd?

– Pewnie nie – zgodził się Strzycki – ale teraz ma większą niż kiedykolwiek motywację, by się dowiedzieć. Zgodził się na pomoc Szermińskiego.

– Powinniśmy dawno coś zrobić z tym małym chujkiem! – ryknął Maurycy, z trudem powstrzymując się od rąbnięcia w stół. Każda wzmianka o tym cholernym dziennikarzynie doprowadzała go do szaleństwa.

– Nie możemy nic konkretnego.

– Niby dlaczego? Bo jest rodziną twojej żony?! W dupie to mam!

– Opanuj się, bo ja nie robię interesów z ludźmi, którzy nie potrafią nad sobą panować – zakomunikował lodowato Strzycki. Nie musiał podnosić głosu, by sprawić, że Maurycy zmełł w ustach kolejne przekleństwa. Waldemar jak zwykle pozostawał pierdoloną oazą spokoju, stojącą oczko wyżej niż on sam, choć Fagocki nigdy w życiu nie przyznałby tego na głos.

– Co proponujesz? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Czuł się pokonany, a bardzo tego nie lubił.

– Szrama się przyznaje, oddaje policji linę, oni wszystko sprawdzają, oceniają, że się zgadza, i koniec. Dzięki temu nie idą nigdzie wyżej, a nasze interesy pozostają bezpieczne.

– I dlatego postanowiłeś to wszystko przyspieszyć?

– Przezorny zawsze ubezpieczony, mój drogi – odparł Strzycki, unosząc kąciki ust w sposób, w jaki w mniemaniu dyrektora mogłaby zrobić to kobra. – Gdybyś to rozumiał, miałbyś w życiu znacznie łatwiej. Minął już ponad tydzień od morderstwa, trzeba mieć to rozwiązane. Policja będzie skuteczna, my bezpieczni. Jak zwykle, win-win.

Maurycy wolał nawet się nie zastanawiać, co ten pseudofilozof miał na myśli. Teraz zależało mu tylko na jak najszybszym zakończeniu tej rozmowy, zadzwonieniu do Martyny i dobrym bzykanku.

– Do rzeczy, Waldziu. Przedstawiaj konkrety tego swojego planu.

Strzycki popatrzył na niego pobłażliwie, ale nie skomentował zachowania gościa. Za to akurat dyrektor szkoły go sobie cenił.

– Szrama pójdzie na policję i powie, że był w Marzence szaleńczo zakochany – zaczął tłumaczyć Waldemar. – Ona nie odwzajemniała jego uczuć, co dała mu do zrozumienia w schowku, gdzie ją nią naszedł, a on pod wpływem emocji ją udusił, nie mogąc znieść kolejnego odrzucenia.

– Słucham? Jaja sobie robisz? Ty, taki racjonalny, wymyśliłeś coś takiego? – Maurycy najchętniej zaśmiałby mu się w twarz, ale nawet on wiedział, że są granice, których nie powinno się przekraczać, niezależnie od pokusy. Nie hamowało go sumienie, którego nie posiadał, ale kalkulacja. Jedyna rzecz, która potrafiła trzymać go w ryzach.

– Wymyśliłem! – warknął Waldemar, za co Fagocki miał ochotę nadać sobie order. – Mógł ją dobrze znać, oboje pracowali od dawna w fabryce. Oczywiście, że nikt o tym nie wiedział, wyobrażasz sobie taki romans w krańcowskich warunkach? Nic dziwnego, że Marzenka nie chciałaby czegoś takiego, więc odmawiała biedakowi, który w konsekwencji wpadł w obłęd i ją zabił.

Maurycy podrapał się w zamyśleniu po brodzie.

– Może i to by przeszło – powiedział po chwili – ale czy jesteś pewien, że masz na niego takie haki, że zgodzi się przyznać i przedstawić policji tę łzawą historyjkę? Wie, czym to grozi.

– Och, mój drogi, ale wie również, czym grozi mu nieposłuszeństwo wobec nas. – W oczach Waldemara błysnęło coś złowrogiego, coś, co nawet w kimś takim jak Fagocki wywołało chwilowy niepokój. – A to coś znacznie gorszego. Uwierz mi, zgodzi się z przyjemnością.

– Dobrze. – Maurycy pokiwał po chwili głową. – Niech tak będzie.

W odpowiedzi Waldemar uśmiechnął się szeroko, co było jeszcze bardziej niepokojące niż wcześniejsze spojrzenie.

Strzycki nigdy się nie uśmiechał.

***

– Cześć, dziękujemy za zaproszenie – przywitała się z nim ładnie zarumieniona Ewa, gdy tylko otworzył drzwi.

– Cze... – Krzysztofowi nie dane było dokończyć, gdyż tornado w postaci trzech kilkulatków z głośnymi okrzykami wbiegło do jego apartamentu, omal go nie przewracając.

– Kinga, co ty wyprawiasz, jaki przykład dajesz rodzeństwu?! – zawołała za najstarszą córką Ewa, ale ta, podobnie jak reszta zniknąwszy już w salonie, nawet nie zareagowała. – Przepraszam za nich – zwróciła się do gospodarza, którego kilkanaście minut temu przestrzegła, że będzie musiała przyjść z dziećmi. – Energia ich rozpiera, zwłaszcza w lato.

– Nie ma problemu. – Krzysiek uśmiechnął się do niej i przepuścił ją do środka, w duchu konstatując ze zdziwieniem, że nawet nie kłamał. Nie mógłby powiedzieć, że zachowanie dzieciaków mu pasowało, ale zdenerwowało go znacznie mniej, niżby się spodziewał. A już z pewnością nie miał zamiaru zrzucać winy za ich zachowanie na wyraźnie zmęczoną Ewę, która, mimo że odwzajemniła uśmiech, była blada i wyglądała, jakby nie spała przez ostatnie trzy doby. Znów włożyła zdecydowanie zbyt zabudowane ubrania, niż sugerowałyby to sierpniowe upały, i Krzysztof nie potrafił tego nie zauważyć. Szczególnie zastanawiały go długie rękawy jej żorżetowej bluzki. – Chodź, usiądziemy na balkonie, mam przyjemny widok na las. Napijesz się czegoś?

– Tak, zimnej wody, może być z cytryną, jeśli masz.

– Pewnie. – Mówiąc to, wskazał jej ręką drogę na balkon, a sam zniknął w kuchni. Krojąc cytrynę na plastry, starał się nie myśleć o tym, że świeże owoce przyniosła mu rano Kasia, z którą niemal codziennie uprawiał seks. Niespodziewanie, gdy Ewa znalazła się w tym samym pokoju, co kelnerka jeszcze dzisiaj rano, poczuł się jak zdrajca, i to wcale nie w stosunku do tej drugiej.

Wtem do jego uszu dobiegł huk spadającego przedmiotu, a potem równie głośny pisk i wybuch płaczu. Bez wahania pobiegł do salonu, a jego oczom ukazały się porozwalane na podłodze egzemplarze gazety Czas na Krańcowo oraz siedzący pomiędzy nimi Filipek, zanoszący się szlochem. Na kanapie, niczym trusie siedziały jego starsze siostry, zupełnie nieprzypominające szalejących przed chwilą tornad. Ubrane w jasnoróżowe spódniczki wymachiwały zamaszyście gołymi nogami jakby w takt niesłyszalnej muzyki i ze spojrzeniami wbitymi w podłogę wydawały się robić wszystko, byle nie wybuchnąć śmiechem. Krzysiek, chcąc nie chcąc, przypomniał sobie siebie i swoją siostrę sprzed lat i jego oburzenie zmalało. Na szczęście Ewa, która również pojawiła się w salonie po usłyszeniu zamieszania, jako matka zajmująca się nimi na co dzień była bardziej stanowcza:

– Coście mu zrobiły? Filipku, nie płacz! – Podbiegła do chłopca, który nadal zawodził wniebogłosy, i przytuliła go mocno do siebie. Jednocześnie, znad głowy synka, posłała swoim córkom mordercze spojrzenie.

– Zawsze to tylko nasza wina, a on to taki niby aniołek! – zawołała oburzona Kinga, a młodsza od niej o dwa lata Asia dodała:

– No właśnie!

Krzysiek stłumił rozbawienie.

– Jesteście starsze i powinnyście...

– ... być mądrzejsze – przedrzeźniła matkę Kinga i wywróciła oczami. Jeśli obecnie miała niecałe dziewięć lat, to Paszyński bał się pomyśleć, co będzie, gdy wejdzie w okres nastoletni. – On nas prowokuje, a ty tego nie widzisz, mamo!

– Filipek ma trzy lata, nie robi tego świadomie! – zawołała Ewa, nadal mocno ściskając syna. Chyba nie była świadoma, że ten już nie płacze.

Krzysztof nie miał obecnie dużego doświadczenia z dziećmi, ale po minie Filipka wnioskował, że ten był jak najbardziej świadomy tego, co robi.

– Nieprawda! Wie, co robi, i ma prawie cztery lata! – pisnęła Kinga, a Asia dodała:

– No właśnie.

– Nie przedrzeźniaj mnie, papugo – pouczyła ją starsza siostra, na co sześciolatka wybuchnęła płaczem.

– Boże, daj mi cierpliwość! – Ewa wstała z podłogi, lecz Filipek uczepił się jej nóg tak skutecznie, że nie mogła zrobić kroku. – Kochanie, puść mnie, proszę.

Chłopiec nic sobie z tego nie zrobił, jeszcze bardziej przylepiając się do matki. Krzysztof westchnął i podszedł do nich ostrożnie. Pomimo że w swoim życiu miał do czynienia z wieloma niebezpiecznymi osobnikami, nie wiedział, jak bardzo niebezpieczny jest konkretnie ten trzylatek. Z drugiej strony jednak nie mógł zostawić Ewy bez pomocy.

– Zabrać go? – zapytał.

– Proszę. – Fagocka westchnęła, a Paszyński schylił się i wziął wijącego się jak piskorz i piszczącego Filipka na ręce.

– Jeśli przestaniesz płakać, pokażę ci mój samochód – powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy, na co chłopiec momentalnie się uspokoił tak, że Krzysztof bez trudu usłyszał, co mówi Ewa do córek:

– Kinia, nie przezywaj Asi, mówiłam ci, że...

– I co z tego, że jestem starsza! Mam dosyć, że ona po mnie wszystko powtarza!

– Mamo, Kinia jest niemiła! – zawyła Asia.

– Pójdę pokazać Filipkowi hondę – powiedział Krzysiek, na co Ewa tylko kiwnęła głową, zbyt zajęta rozmową z córkami. Czując się jak tchórz, wyskoczył na korytarz niczym poparzony i zbiegł na parter, nadal mając na rękach chłopca. Zdecydowanie wolał jego niż dziewczynki. Nie mógł zrozumieć, jak ich matka potrafiła wytrzymać to na co dzień. Niby sam wychował z byłą żoną dwoje dzieci, ale to zawsze o jedno mniej, no i nie przypominał sobie, by aż tak dawały im w kość. A przynajmniej jemu, bo prawie cały czas pracował.

Może na tym polegał problem?

– To twoje auto? – zapytał Filipek, wskazując palcem na hondę, gdy tylko odstawił go na ziemię na parkingu przed zajazdem „U Pawła", który ku jego zdziwieniu okazał się całkowicie pusty.

– Tak. – Krzysztof niemal wypiął z dumy pierś. – Podoba ci się?

– Tak. Ale wolę samoloty. Lubisz samoloty? – zapytał chłopiec, sepleniąc zabawnie.

– Lubię, ale samochody bardziej.

– A czemu? – Ogromne, brązowe oczy wpatrywały się w niego oczekująco.

Krzysiek podrapał się z zamyśleniem w brodę.

– Lubię być kierowcą. Prowadzić pojazd.

– Można prowadzić samolot – odparł rezolutnie Filipek. – Ja chcę kiedyś prowadzić. Będę pilotem!

– Twój tata chciał być pilotem. – Krzysztof wyciągnął na światło dzienne informację, którą poznał lata temu i którą niespodziewanie sobie przypomniał.

Ku jego zdziwieniu Filipek wyraźnie zmarkotniał i zaczął skubać listki rosnącego nieopodal krzaka, tracąc zainteresowanie jakąkolwiek interakcją z nowo poznanym wujkiem.

– O, cześć, co tu robisz... I to z nim? – zapytała Kasia, która pojawiła się na parkingu zupełnie niespodziewanie. Jednak nie to, a jej wyraźna niechęć w stosunku do Filipka, zdziwiła Krzysztofa najbardziej.

– To syn Ewy Fagockiej – odpowiedział, odwracając się do niej.

Jak zwykle, gdy nie była w pracy, miała na sobie krótką spodniczkę i top odsłaniający brzuch, a mimo to po raz pierwszy nie poczuł na ten widok podniecenia. I to pomimo że postawiła dzisiaj na jego ulubioną fryzurę, a mianowicie warkocz przerzucony przez ramię.

– Wiem. A to nie jest odpowiedź na moje pytania. – Dziewczyna była znacznie bardziej poważna niż kiedykolwiek, odkąd ją poznał, co mocno go zdziwiło.

Zmarszczył brwi. Czyżby była zazdrosna? A może miała coś do Ewy, o czym nie miał pojęcia?

– Odwiedziła mnie. To moja koleżanka sprzed lat. – Kilka dni temu wspominał Kasi o swojej krótkiej przeszłości związanej z Krańcowem, więc przynajmniej teraz nie musiał jej niczego tłumaczyć.

– Aha, to bardzo ciekawe. – Dziewczyna zmrużyła oczy i już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale spojrzała na Filipka, biegającego pomiędzy samochodami, i zmieniła zdanie.

Krzysztof odetchnął z ulgą. Był pewien, że chciała go znowu zacząć wypytywać, dlaczego, postanowił zostać w Krańcowie na znacznie dłuższy czas, skoro początkowo tylko przejeżdżał nieopodal i nie zamierzał się zatrzymywać nawet na festiwal, ale najwyraźniej zrezygnowała. Paszyński poczuł do syna Ewy jeszcze większą sympatię niż wcześniej. Mimo że porozwalał mu gazety, zapewne z „pomocą" sióstr, zdołał uratować go już dwukrotnie w ciągu kilkunastu minut.

– No dobrze, nie będę ci przeszkadzać. Widzimy się wieczorem?

– Jeszcze nie wiem. – Jako że zabrzmiało to bardziej obcesowo, niż zamierzał, dodał: – Dam ci znać.

Kaśka obrzuciła go wymownym spojrzeniem, wypinając obfite piersi do przodu, i odwróciła się na pięcie. Paszyński ponownie odetchnął z ulgą.

– To co, wracamy na górę? – zapytał Filipka, gdy kelnerka zniknęła z ich pola widzenia.

– A one nadal krzyczą?

Krzysiek wytężył słuch. Drzwi balkonowe były otwarte, a nie słyszał żadnych dźwięków, więc z czystym sumieniem odpowiedział:

– Nie wydaje mi się.

– To możemy. Nie lubię, jak krzyczą. Szczególnie tata.

Krzysztof spojrzał na niego pytająco, ale chłopiec znów na niego nie patrzył, międląc swoje spodenki.

– To chodź – rzekł i wziął go za rękę.

Na szczęście na górze okazało się, że kryzys został zażegnany. Dziewczynki wraz z Ewą układały na stole puzzle przedstawiające scenę z jakiejś bajki. Paszyński nie spodziewał się, że wakacyjna torba Fagockiej może zawierać takie skarby.

– O, „Kraina Lodu"! – zawołał podekscytowany Filipek, gdy po wdrapaniu się na krzesło obok swojej najstarszej siostry dojrzał, co układają dziewczyny.

– Mamo, on nam zepsuje, zabierz go! – powiedziała Kinga, starając odepchnąć się brata od ułożonego przez nią fragmentu twarzy Elsy.

– Nie zepsuję! – oburzył się Filipek, a Asia dodała:

– Nie zepsuje! – Najwyraźniej nadal była zła na starszą siostrę i postanowiła tymczasowo trzymać sztamę z młodszym bratem.

– Chyba musimy na razie pogadać tutaj – powiedziała Ewa do Krzysztofa, który usiadł obok Asi. – Szczególnie że będziemy potrzebować pomocy przy układaniu puzzli.

– Oczywiście, postaram się, choć nie mam dużego doświadczenia – zakomunikował poważnym tonem. – Ale widzę, że już wam dobrze idzie.

– Bo my często układamy puzzle – powiedziała z dumą Asia. – Prawda, Kinia?

– Prawda – przyznała nieco mniej naburmuszona Kinga. – Puzzle są fajne.

– Właśnie – dodała Asia.

Krzysztof popatrzył rozbawiony na uśmiechniętą Ewę i poczuł rozlewające się po jego ciele ciepło. Przed czymś takim nie musiałby uciekać.

Nie chciałby.

– Chciałeś mnie o coś zapytać? – zagaiła Ewa w momencie, w którym Filipek ku niezadowoleniu Kini zrzucił kilka puzzli na podłogę.

– Tak, choć to raczej nie najlepszy moment – odparł, dochodząc do wniosku, że pytanie Ewy przy dzieciach o to, czy brat jej męża ma coś wspólnego z dilerką narkotyków, nie jest najlepszym pomysłem. – Ale może odpowiesz mi na coś innego – powiedział pod wpływem impulsu. – Znasz Kasię, siostrę Pawła? – Widząc zaskoczone spojrzenie Ewy, dodał: – Właściciela zajazdu.

– Och, znam – odparła dziwnym tonem. – Kilka lat temu bardzo chciała poznać Wiewióra.

– Mamo, kto to jest „wiewiór"?

– To męska wiewiórka, nie bądź głupia, Asia – zgasiła młodszą siostrę Kinga w tym samym momencie, gdy ich mama odparła:

– Stary znajomy mój i wujka Krzysztofa.

Paszyński zakaszlał gwałtownie. Był pod wrażeniem, jak sprytnie Ewa odpowiedziała na zadane przez niego pytanie tak, by dzieci nie zrozumiały, że chodziło o ich ojca.

– A skąd wy się tak właściwie znacie? – zapytała Asia.

– Byłem tutaj kiedyś na wakacjach. Dawno temu. Jestem w wieku waszej mamy – odparł Krzysiek i widząc, że najmłodsza latorośl Fagockiej znów sięga po puzzle daleko od siebie, nie zwracając uwagi, że zrzuca na podłogę te leżące bliżej, dodał: – Filipku, a może teraz ty pokażesz mi swój samochód? Widziałem, że jakiś przyniosłeś.

– To dźwig! Dobra, pokażę ci.

– To twój wujek, Filipku – pouczyła go Ewa, ale chłopiec już był w przedpokoju.

– To znasz też tatę i wujka Maurycego? – pytała dalej Asia. – I panią doktor? I panią Zuzię? I panią Agatę? Choć nie, ona nie żyje.

– Wtedy żyła, głupia – zganiła siostrę Kinia.

– Mamo, ona się ze mnie śmieje! – krzyknęła oburzona sześciolatka, a jej oczy momentalnie wypełniły łzy.

Tym razem jednak Krzysztof ledwo to zarejestrował, podobnie jak fakt, że Filip z niespodziewaną siłą przyciskał mu do uda zabawkowy dźwig, domagając się atencji. Wzmianka o Agacie nie wpłynęła na Paszyńskiego dobrze. Nadal nie mógł się pogodzić, że jego pierwsza miłość umarła w tak młodym wieku.

– A pana Przemka też znałeś, wujku? – zapytała Asia i to pytanie, jakimś cudem, trafiło do jego otumanionego umysłu.

– Asia, przestań! – zganiła ją tym razem Ewa, ale w tym samym momencie coraz bardziej napięty Krzysztof zapytał:

– Nie, a kto to?

– No, jej mąż. Czy coś. Tata Oli. Chyba. Mamo, dobrze mówię? – Najwyraźniej wiedza Asi w tym momencie przestawała być pełna. Gdyby Krzysztof nie był tak zszokowany informacjami, które właśnie od niej uzyskał, pewnie bardziej doceniłby bystry umysł sześciolatki, która nie dość, że kojarzyła tak wiele osób po imieniu, to jeszcze potrafiła łączyć ze sobą fakty.

Kim, u licha, był Przemek? Według jego dotychczasowej wiedzy Agata zdradziła go pod koniec tamtych wakacji tylko z kumplem Fagockich o pseudonimie Rudy, który na pewni miał inaczej na imię i którego – jak dowiedział się Paszyński – nie było w Krańcowie od lat. Czyżby dwóch mężczyzn jednocześnie i tak jej wtedy nie wystarczało? Mimo że Krzysiek od dawna nie wracał do tamtych wydarzeń, i tak poczuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku.

– Asia, to nie jest twoja sprawa – ucięła ostro Ewa. – Nie rozsiewaj plotek, tylko układaj puzzle.

– Ewa, o kim ona mówi? – zapytał.

– Później ci opowiem – odparła, nie patrząc na niego. Usta zaciskała w wąską kreskę.

– Tajemnice dorosłych – skomentowała konspiracyjnym tonem Kinga, marszcząc zabawnie brwi. – Filip, przestań natychmiast!

Jednak było za późno. Chłopiec, zniechęcony tym, że nikt, nawet wujek, nie chce podziwiać jego nowego dźwigu, pociągnął obrus, a wraz z nim wszystkie puzzle, powodując, że wszelkie rozmowy o tajemnicach Krańcowa musiały zejść na drugi tor.

Obecną misją Ewy i Krzysztofa było opanowanie trzech kilkuletnich tornad.

***

Oto kolejny rozdział. Powiem Wam, że chyba każdy kolejny lubię coraz bardziej. Uwielbiam odpowiadać na niektóre pytania i tłumaczyć niektóre rzeczy tylko po to, aby postawić przed Wami kolejne pytania ;) Mam nadzieję, że opowieść wciąga Was coraz bardziej. Cieszę się, że jest Was tutaj coraz więcej! Jakieś pomysły, cóż za interesy kryją Strzycki i Fagocki w lesie? Czekam na Wasze pomysły :). Jeśli zauważycie jakieś błędy czy nieścisłości, będę wdzięczna za ich wskazanie.

Wrzucam ten rozdział trochę ryzykownie, bo niniejszym zostawiam tylko jeden rozdział zapasu, ale w weekend zamierzam mocno przysiąść nad tym opowiadaniem. A potem może wrócę do "Rozdarcia", bo mi się tęskni, a na święta wypadałoby coś wrzucić. Jeszcze zobaczę ;) Tymczasem pozdrawiam i ściskam gorąco!



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top