Rozdział dwudziesty szósty
– Całe miasto huczy od plotek! – Waleria Samicka jak zwykle wbiegła do domu bez przywitania, tylko od razu przeszła do tego, z czym chciała podzielić się z córkami. – Podobno wsadzili Strzyckiego, Rogozińskiego i Arkadiusza, a Szrama sam z siebie stwierdził, że wszystko opowie, więc teraz go przesłuchują. Nie dopadli za to proboszcza, nie mam pojęcia, jak udało mu się uciec. No i Maurycy – tu głos kobiety nieco zadrżał – on też zniknął.
– Nie sam, mamo – szepnęła Zosia, która podeszła do niej z zaczerwienionymi od płaczu oczami. Nie miała nawet siły zastanawiać się nad tym, skąd jej matka o tym wszystkim wiedziała.
– Jak to nie sam? Martyna jest? – zapytała Waleria, rozglądając się po korytarzu, na którym obie właśnie stały.
– Nie – odparła Zosia i spuściła wzrok. Drżała ze strachu i wyrzutów sumienia i wiedziała, że w takich okolicznościach nie może dłużej milczeć. Milczała zdecydowanie zbyt długo i skończyło się to bardzo źle. – Mamo, to Martyna z nim uciekła.
– Co? – wydukała mama, patrząc na nią tak, jakby zobaczyła ducha. – To nie miejsce ani czas na głupie żarty, Zosia.
– To nie są głupie żarty, mamo. – Po policzkach dziewczyny znów zaczęły spływać łzy. – To z Martyną on miał romans.
Pomimo okoliczności Zosia nadal nie potrafiła nazwać Maurycego Fagockiego po imieniu, nazwisku albo jakimś mało eleganckim określeniem. Był w końcu jej ojcem, ale takie określenie również nie przeszłoby jej przez gardło. Dlatego, jeśli w ogóle musiała o nim mówić, używała zaimka „on".
– Jak... Jak długo?! – zapytała Waleria, nie spuszczając szeroko otwartych oczu z młodszej córki, a jednocześnie oparła się o ścianę, której jasnobeżowe zabarwienie było w tym momencie intensywniejsze niż kolor jej twarzy.
– Nie wiem dokładnie. Będzie z rok.
– I ty o tym wiedziałaś?!
– Nie od początku. Dowiedziałam się przypadkiem, kilka tygodni temu. – Zosia ponownie spuściła wzrok. – Od razu powiedziałam Martynie, co o tym sądzę, ale ona nie chciała mnie słuchać. Stwierdziła, że to nie moja sprawa. Zagroziłam jej, że powiem ci o wszystkim, ale ona mnie tylko wyśmiała. Mimo to próbowałam dalej wybić jej to z głowy. W końcu powiedziała mi, że z nim zerwała, i pokazała mi przekonujący dowód w postaci SMS-a. Najwyraźniej mnie oszukała. Przepraszam, że ci nie powiedziałam. Nie chciałam robić afery. Sądziłam, że ona naprawdę z tym skończyła...
– Powinnaś była mi powiedzieć – stwierdziła nadzwyczaj poważnym i smutnym głosem Waleria. Taki ton zdecydowanie do niej nie pasował. – Ale teraz to nie jest najważniejsze. Ani to, co, do cholery, jej odwaliło. Teraz najważniejsze jest, żeby ją znaleźć. Odbić temu ch... potworowi!
– Mamo, ja sądzę, że Martyna zrobiła to z własnej woli. Zabrała samochód. Na pewno bez problemu wyjechała z Krańcowa, bo kto mógłby podejrzewać, że, zapewne w bagażniku, przewozi Maurycego? Tylko ja wiedziałam o ich romansie. To moja wina. – Zosia zaszlochała głośno.
– Uspokój się! – warknęła na nią matka. – Teraz nie ma czasu, żebyś się nad sobą użalała. Musimy coś z tym zrobić! Nawet jeśli Martyna, zaślepiona przez tego... tego... człowieka, faktycznie zrobiła to z własnej woli, to nie zmienia faktu, że nie może skończyć jako poszukiwana, wspólniczka czy cokolwiek w tym stylu. To po prostu jest nie do pomyślenia. Ja chyba, kurwa, śnię! – Samicka, niespodziewanie, osunęła się po ścianie, aż na podłogę, i ukryła twarz w ramionach.
Zosia nigdy nie widziała jej tak załamanej. Nie pamiętała też, by matka kiedykolwiek przy nich przeklęła, nawet podczas kłótni z Martyną, podczas których ta nie stroniła od przekleństw i wyzwisk pod adresem rodzicielki. Zosia poczuła, jak wyrzuty sumienia ponownie zalewają ją mocniejszą falą, ale udało jej się powstrzymać od płaczu. Mama miała rację, nie było na to czasu. Po raz pierwszy to ona musiała być tą silniejszą.
Dlatego pochyliła się nad Walerią i dotknęła delikatnie jej ramienia.
– Mamo, spójrz na mnie, proszę – powiedziała cicho, lecz na tyle zdecydowanie, że starsza kobieta uniosła głowę i popatrzyła jej w oczy. – Policja już ich szuka. Ja... gdy tylko zobaczyłam, że zniknął nasz samochód, a później znalazłam kartkę, poszłam na komisariat i powiedziałam im o wszystkim.
– Jaką kartkę? – zapytała Waleria, a jej głos nie był już zdławiony.
– Musiałam zostawić ją policji, ale zrobiłam zdjęcie. – Zosia wyciągnęła z kieszeni telefon i go odblokowała. – Oto ona.
– „Nie szukaj mnie. Musiałam mu pomóc. Kocham go. Będę bezpieczna. Powiedz mamie, żeby się nie martwiła" – przeczytała na głos Waleria. – Bzdura! Nawet jeśli udało mu się ją omotać, to Martyna nie jest tak głupia, żeby z własnej woli ryzykować swoją przyszłością. On musiał ją zaszantażować!
– Tak czy siak, efekt jest ten sam. Uciekli razem – podsumowała na powrót zrezygnowana Zosia. – I chyba nie możemy nic więcej zrobić. Zostawiła swój telefon. On pewnie też, żeby nie można ich było namierzyć. A samochód pewnie już zmienili. Tak stwierdzili policjanci, a potem kazali wracać mi do domu.
– Nie możemy... nie możemy nic zrobić?! – powtarzała niczym w malignie Waleria. – Po moim trupie! Ja tego tak nie zostawię. Idę na policję i nie dam im spokoju, póki nie znajdą mojej córki, choćby mieli mnie za to aresztować!
W oczach Walerii Zosia dostrzegła dobrze znany jej ogień, co z jednej strony przyniosło jej ulgę, ale z drugiej wywołało dyskomfort. Wiedziała, że choleryczna natura Walerii nikomu nie pomoże.
– Musisz dać im pracować...
– Tak jak robili to do tej pory? Gdyby nie ten Paszyński i fakt, że Kostka wreszcie zaczął pracować tak, jak powinien, bo zginęła jego żona, to do dziś by nikogo nie przymknęli! – W głosie Walerii słychać było jad. Nigdy nie przepadała za mężem swojej siostry bliźniaczki, gdyż uważała Henryka za słabeusza, ale po śmierci Marzeny niechęć zamieniła się w nienawiść. Pomimo że Zosia nie potrafiła nikogo nienawidzić, rozumiała to nastawienie. – Nie będę dłużej siedzieć cicho. Ten pieprzony Maurycy mnie już nie zaszantażuje! Idę na komisariat i z pewnością mnie nie powstrzymasz.
Waleria zerwała się na równe nogi, ale zanim zdążyła zrobić choćby krok, drzwi do domu Samickich otworzyły się na oścież.
– Marek? – pisnęła Zosia, a jej serce zabiło szybciej, niż powinno. – Co ty tu robisz?
Wikary nie odpowiedział, dysząc ciężko. Zaczerwieniony na twarzy i dygoczący, wyglądał, jakby przed chwilą zobaczył diabła. Pewno właśnie tak było, skoro nie fatygował się nawet, aby zapukać. Dziewczyna poczuła, jak jej serce podskakuje do gardła. Ile jeszcze będzie w stanie znieść?
– Co się...
– Zosia, musisz ze mną iść! Szybko!
– Ale co... – powiedziały równocześnie Samickie, lecz Marek ponownie im przerwał.
– Nie mamy czasu do stracenia. – Wikary chwycił nastolatkę za rękę i pociągnął ją w kierunku drzwi. – Zajmę się nią, pani Walerio, nic się jej nie stanie.
Zanim Zosia zdążyła choćby pisnąć, już znajdowała się na zewnątrz.
– Co robisz? Co się stało? – jęknęła, biegnąc za ciągnącym ją mocno wikarym.
– To na plebanii – odparł tylko, a ona zrozumiała, że nic więcej z niego nie wyciągnie.
Trzy minuty później wbiegli zdyszani na teren parafii, ale ku zdziwieniu Zosi Marek nie zabrał jej ani do kościoła, ani do budynku mieszkalnego, tylko do stojącego nieco dalej, na uboczu, niewielkiego budynku, na który nigdy nie zwracała większej uwagi.
– Co to za miejsce?
Marek jej nie odpowiedział, tylko drżącymi rękami wyciągnął z kieszeni sutanny klucz i nieudolnie próbował otworzyć drzwi.
– Daj, ja to zrobię – zaproponowała Zosia i przejęła brelok. Bez problemu poradziła sobie z zamkiem.
– Zaczekaj – powiedział niespodziewanie wikary, gdy dziewczyna przycisnęła klamkę, aby wejść do środka. – To będzie dla ciebie szok. Ja wciąż nie mogę uwierzyć...
Zosia nie słuchała go dalej. Coś – być może ucieczka siostry – sprawiło, że znalazła w sobie niespodziewane pokłady odwagi. Dlatego otworzyła drzwi i...
– Aaa! – krzyknęła tak głośno, że było słychać odgłos odfruwających z pobliskich drzew ptaków. – Co... Jak... Znowu? – wydukała ciszej, mocno łapiąc Marka za łokieć.
Przed jej oczami widniało dyndające na linie ciało proboszcza, nieważne, ile razy by mrugała i szczypała się w rękę.
– Kiedy zdążyli... – Nie była w stanie dokończyć zdania.
– On sam to zrobił. Popełnił samobójstwo – oznajmił wikary głosem wypranym z emocji.
Zosia z trudem oderwała wzrok od trupa i spojrzała na Marka. Jego twarz nie była już czerwona, tylko blada, a ciało nie drżało.
– Skąd ta pewność? I dlaczego... dopiero teraz? On chyba musi już trochę tu leżeć. – Zmarszczyła nos. Starała oddychać się jak najpłycej, ale smród wydobywający się od ciała był jeszcze gorszy niż widok.
– Myślałem, że ponad półtorej doby, ale chyba jakieś kilkanaście godzin. Tak można wywnioskować z wiadomości, którą proboszcz zostawił – powiedział Marek.
– Wiadomości?
– Tak, listu. – Westchnął. – Został zaadresowany do mnie, dlatego go przeczytałem.
– To możliwe, żeby już po kilkunastu godzinach ciało tak śmierdziało?
– Nie wiem. – Marek wzruszył ramionami. – Tu jest wilgoć i pleśń, więc chyba tak.
– To miałoby sens. Ruszałeś coś jeszcze? Powiadomiłeś policję? – dopytywała Zosia gorączkowo. – Może ktoś go zmusił do napisania tego listu, a potem go zabił. To by było bardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę to wszystko, co dzieje się w Krańcowie...
– Nie. On... na końcu postąpił dobrze. A potem się... potem... – Głos wikarego ponownie się załamał.
– Co to znaczy, że postąpił dobrze? – zapytała Zosia i poluźniła uchwyt. Teraz głaskała ramię wikarego w najbardziej uspokajający sposób, w jaki była stanie, mimo że sama drżała wewnętrznie z niepokoju. Co z tego, że kogoś aresztowano, skoro tragedie nie opuszczały Krańcowa?
Marek nic nie odpowiedział. Zamiast tego wyciągnął z kieszeni sutanny starannie złożoną kartkę, którą jej podał.
– To ten list?
Kiwnął głową.
– Wyjdźmy stąd. Nie mogę tutaj... nie chcę dłużej tu być – poprosiła Zosia, a Marek bez słowa wyprowadził ją na zewnątrz.
Nic nie mówiąc, weszli do głównego budynku plebanii i skierowali się prosto do biblioteki.
– Co to za miejsce? – zapytała Zosia, gdy usiedli naprzeciwko siebie przy jednym ze stolików, a wikary zapalił stojącą na nim lampkę.
– Biuro proboszcza – odpowiedział Marek, domyśliwszy się, o co pyta dziewczyna. – A kiedyś miejsce dla służby. Nikomu nie pozwalał tam wchodzić, ale dał mi zapasowy klucz „na wszelki wypadek". Więc gdy poczułem ten smród, to tam wszedłem.
– Policja go tam nie szukała?
– Nie. Nie było mnie wtedy, kiedy przyjechali go szukać, a pani Waleria nie miała tego klucza. Wtedy chyba jeszcze tak nie śmierdziało.
Zosi mimowolnie przypomniały się słowa matki o nieudolności tutejszej policji.
– Wszyscy uznali, że uciekł – skomentowała gorzko.
– Tak, na to wskazywała pospiesznie spakowana walizka, wypełniona gotówką, którą znaleziono w apartamencie proboszcza. Nic dziwnego, że policja tak uznała – powiedział Marek. – Ja też tak sądziłem. I, jak napisał proboszcz w liście, taki miał zamiar na początku. Chciał uciec. Sama przeczytaj. – Spojrzał sugestywnie na ściskaną przez Zosię bezwiednie kartkę.
– Dobrze – odparła cicho i rozwinęła list. Było jej głupio, że tak bardzo ją pogięła, ale nie miała czasu się tym przejmować. Chciała jak najszybciej dowiedzieć się, co proboszcz miał do powiedzenia.
Drogi Marku,
Znasz mnie. Wiesz, że jestem hedonistą i tchórzem. Chciałem uciec z Weroniką. Nie wyobrażałem sobie skończyć w więzieniu. Nadal nie wyobrażam, dlatego wybieram tę drogę. Popełniam samobójstwo, bo jestem tchórzem i nie chcę ponosić konsekwencji. Tego, co narobiłem przez lata i o czym w dużej mierze wiesz.
Ani tego, co zrobiłem tuż przed śmiercią.
Nie wiem, dlaczego podjąłem taką decyzję. Chciałbym napisać, że postanowiłem postąpić tak, jak się powinno, z powodów moralnych. Że kiedy zrozumiałem, że Weronika gra tylko do własnej bramki i wcale mi nie pomoże w ucieczce, spłynęły na mnie dobro i odwaga. Ale kłamałbym, po raz kolejny, a to nie moje kazanie, żebym musiał kłamać. Raz w życiu nie chcę i nie zamierzam oszukiwać ani grać.
Podjąłem tę decyzję impulsywnie, ponieważ zrozumiałem, że tak czy siak to mój koniec. Że nie ucieknę przed odpowiedzialnością. Więc równie dobrze mogę zrobić coś dobrego, zanim się zabiję.
Poszedłem do lasu, Marku Tej nocy przebrałem się w ubranie, w którym mnie znajdziesz, wziąłem broń i poszedłem. Wiedziałem, że Strzycki nie odwołał ostatniego transportu. Wiedziałem, że policja zamierza do tego nie dopuścić, nie pytaj skąd. Wiedziałem, że ludzie Strzyckiego nie dadzą się tak łatwo złapać ani oddać tych dziewczyn bez walki.
Więc postanowiłem pomóc. To ja zabiłem mężczyznę, który oddał strzał w kierunku Klaudii. To ja postrzeliłem kolejnego. A potem przyszedłem tutaj, żeby napisać ten list i ostatni raz zastanowić się nad wyborem śmierci.
Mogę albo się powiesić, albo strzelić sobie w głowę. W pierwszym przypadku może się nie udać, będzie wolniej, ale przynajmniej zachowam swój wygląd. W tym drugim śmierć będzie błyskawiczna, ale głośna, a nie chcę zostać znaleziony zbyt szybko. Ponadto nie wyglądałbym dobrze z krwawą miazgą zamiast twarzy.
Odpowiedź jest oczywista. Jak mówiłem, oprócz tchórza jestem hedonistą.
Przekaż policji wszystko, o czym wiesz. Daj im dostęp do tego biura i mojego notatnika. Kod do sejfu to 6981. Moje imię i tak będzie zszargane. Zadbaj tylko o to, żebym dobrze wyglądał na pogrzebie, proszę. Rozumiem, że cywilnym. W końcu samobójstwo w naszej religii nie jest dobrze postrzegane. Swoją drogą, nigdy nie rozumiałem katolicyzmu i świadomość, że nie będę musiał dłużej udawać, że jest odwrotnie, przynosi mi jakiegoś dziwnego rodzaju ulgę.
Byłeś dobrym pracownikiem. Jesteś dobrym człowiekiem. Wybacz, że Cię nie doceniałem.
Ksiądz Piotr
Gdy Zosia skończyła czytać, przez dłuższy czas żadne z nich się nie odzywało.
– Nie powiedziałeś policji, prawda? – szepnęła w końcu i spojrzała na Marka.
– Nie. Byłem w takim szoku, że pobiegłem do ciebie. Przepraszam, chyba nie powinienem był cię tak obciążać, ale tylko tobie... ufam – dodał kulawo, a jego twarz przybrała rumieńców.
Zosia spuściła wzrok. Po raz pierwszy dzisiejszego dnia powodem nie były wyrzuty sumienia.
***
Następnego dnia Henryk Kostka nadal czuł, jakby napędzała go jakaś nadprzyrodzona siła. Przedwczorajsza nocna akcja i wielogodzinne przesłuchiwania powinny go wykończyć, tymczasem nie potrzebował już nawet kolejnej kawy. Chyba przekroczył jakąś niewidzialną granicę. Pił wodę i jadł tylko to, co podłożyła mu pod nos sekretarka. Sen był czymś, o czym nawet nie myślał. Nie, kiedy lada chwila miała się tu znaleźć odbita kilka godzin temu, tuż o świcie, Aleksandra Kraszewska.
Gdy usłyszał pukanie do drzwi, zerwał się na równe nogi i podszedł do drzwi, żeby je otworzyć. Przed nim stali Ola i jego zastępca.
Ona naprawdę tu była. I wyglądała... całkiem zwyczajnie.
– Dziękuję, Marianie, możesz odejść.
Warycki bez słowa spełnił polecenie.
– Pani Aleksandro, zapraszam. – Kostka wskazał ręką wnętrze swojego gabinetu, do którego Ola weszła niepewnym krokiem, rozglądając się dookoła. Patrzyła na wszystko prócz swojego rozmówcy. – Napije się pani czegoś? – zapytał zatroskany i położył rękę na wciąż otwartych drzwiach.
– Ja... mogę prosić wody? – zapytała drżącym tonem.
Henryk miał wrażenie, że mógłby porwać ją najmniejszy podmuch wiatru. Nie znał jej dobrze, ale kojarzył, że była uważana za przebojową, młodą kobietę. Czy ostatnie dni mogły ją odmienić aż tak bardzo?
– Marysiu, przynieś nam, proszę, wodę i dwie szklanki – zawołał do siedzącej w hallu sekretarki, po czym ponownie spojrzał na Olę, stojącą przed nim ze spuszczoną głową. – Może jednak chce pani wrócić do domu, odpocząć trochę przed przesłuchaniem?
– Nie! – zawołała niespodziewanie i szybko przyłożyła do ust rękę, patrząc na niego przerażona. Wyraźnie bała się jego reakcji. – Przepraszam, nie powinnam była.
– Nie musisz... to znaczy, nie musi pani mnie przepraszać – zapewnił ją komisarz. Miał wrażenie, jakby rozmawiał z Eweliną. Eweliną, która nadal ledwo się do niego odzywała, ale przynajmniej nie uciekała przed nim na drugi koniec domu. Eweliną, która była jej rówieśniczką. Eweliną, którą mógł spotkać ten sam los...
Powinni byli znaleźć ją znacznie szybciej. Powinni byli w ogóle nie dopuścić do jej porwania.
Powinien nigdy nie był pozwolić na to, co działo się w Krańcowie przez długie lata.
– Może mówić pan do mnie po imieniu? – poprosiła Ola, po raz pierwszy patrząc dłużej w oczy komisarza. Ten dostrzegł w nich przykryty strachem smutek i zrozumiał, że nawet jeśli dzięki umyciu i czystym ubraniom wyglądała normalnie, to wcale się tak nie czuła.
– Oczywiście – odchrząknął. – To będzie przesłuchanie, które będę nagrywać, ale możemy rozmawiać tutaj. Będzie bardziej komfortowo. Jeśli chcesz, zawołam Klaudię albo Paulinę i to one poprowadzą przesłuchanie, ale ja będę w nim uczestniczyć.
– Nie! – zawołała ponownie i rozejrzała się dookoła, jakby poszukiwała zagrożenia. – Chcę porozmawiać z panem. Mieć to jak najszybciej za sobą. Opowiedzieć panu i nie musieć już nigdy do tego wracać. Wystarczy, że musiałam już o tym mówić CBŚ...
Zapadła cisza. Komisarz był niemal przekonany, że taktyka Oli się nie sprawdzi, ale nie miał serca jej tego powiedzieć. Może był to błąd. Nie miał wykształcenia psychologicznego. Nie miał też zatrudnionego psychologa policyjnego, bo nie była to komenda wojewódzka. Realia były bezlitosne. Nie były jednak gorsze od jego własnych błędów. Błędów, za które zamierzał zapłacić, gdy tylko rozwiąże sprawę do końca.
– Dobrze. – Nalał przyniesioną przez Marysię wodę do obu szklanek i włączył stojącą obok niego kamerę, którą specjalnie przyniósł wcześniej z jednego z pokoju przesłuchań. – Zacznij, kiedy będziesz gotowa.
Ola kiwnęła głową, nadal na niego nie patrząc. Siedzieli w ciszy tak długo, że gdyby Kraszewska nie miała otwartych oczu, komisarz pomyślałby, że zasnęła. Nie poruszyła się ani o milimetr. Sam potrafił panować nad własnym ciałem, ale nawet dla niego obecna sytuacja była niekomfortowa.
– Tamtego wieczoru poszłam biegać. Pomyślałam... pomyślałam, że warto zobaczyć, czy od strony magazynów można jakoś przejść na teren fabryki. Wiem, że było to głupie. Sama się wrobiłam. Usłyszałam samochód i zdążyłam wyrzucić swój telefon, tuż przy ogrodzeniu. Nie dałam rady jednak uciec. Złapał mnie... – Ola przerwała i potarła twarz dłonią. Nie płakała.
Kostka postanowił jej nie pospieszać. Patrzył tylko na nią najbardziej uspokajająco, jak potrafił.
– Zawiązali mi ręce, nogi i oczy i wsadzili do samochodu. Był czarny, tyle wiem. Zawieźli mnie gdzieś niedaleko. Pojęcia nie mam gdzie. To była jakaś piwnica, zimna i wilgotna. Były tam szczury. Oni wypytywali mnie, ile wiem. Nie znałam ich. Byli zamaskowani, ale głosy były mi obce. Nie wiedziałam dużo, ale i tak nie chciałam z nimi rozmawiać. Nie podobało im się to. Nie byli delikatni. Szarpali mną, a gdy się stawiałam, bili po rękach albo brzuchu, nigdy nie po twarzy. Potem dawali mi chyba jakieś narkotyki, bo niewiele pamiętam. Aż w końcu przyszedł ktoś inny. Wydaje mi się, że to był Strzycki. Miał podobny głos. Chyba uświadomił im, kim jestem, i paradoksalnie mnie uratował. Jestem pewna, że by mnie zgwałcili. Sami o tym mówili.
Ola wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. Jej głos, podobnie jak wzrok, był wypruty z jakichkolwiek uczuć. Komisarz zadrżał. Wziął łyk wody. Ona swojej szklanki nawet nie dotknęła.
– Potem zabrali mnie do samochodu – podjęła beznamiętnym tonem, patrząc prosto w obiektyw kamery. – Jeden z nich, brodacz, wsadził mnie do bagażnika i wywiózł z Krańcowa. Próbowałam dowiedzieć się od niego po drodze czegoś więcej, ale bez skutku. Nie dawał mi już narkotyków. Bałam się. W końcu zawiózł mnie... tam. – Ostanie słowo ledwo wypluła. – Teraz już wiem, że było to pod Łodzią. Nazywali to miejsce kwaterą. Takich jak ja było tam wiele. Oprócz mnie jedna Polka. A właściwie nawet nie Polka, tylko Białorusinka, której matka była Polką, więc była dwujęzyczna. W moim pokoju było piętnaście innych dziewczyn. Miałyśmy dwa łóżka piętrowe i cztery materace. Kazali dla siebie gotować i sprzątać ich część mieszkalną. Była znacznie lepsza niż nasza, proszę mi uwierzyć. Najgorsze nie były toalety, tylko sypialnie. Ich sperma była wszędzie. Może się pan domyślić, jakie były nasze inne zadania prócz gotowania i sprzątania. Przecież musieli wiedzieć, czy na pewno nadamy się na pomoce domowe, jak to nazywali.
Zamilkła. Henryk nie był w stanie nawet się poruszyć. Nie pamiętał, kiedy tak bardzo się bał. I to nawet nie jej słów, tylko spojrzenia. Spojrzenia pozbawionego jakichkolwiek emocji.
– Słyszałam, że w kwaterze były też inne sekcje. – Ponownie zabrała głos. – Nie tylko do wywózki na Zachód. Tam było gorzej. Z tego, co wiem, tam nie gwałcono kobiet, ale nie dawano im też jedzenia, a na pewno nie za często. Jeśli umierały, mieli to gdzieś. Było ich tyle, że na narządy i tak starczało. Narządy. Tak mówili o nich w skrócie. Oni, czyli ci przebywający tam na stałe, nie mieli nic wspólnego z Krańcowem... Oprócz interesów.
Po raz pierwszy w spojrzeniu Oli komisarz dostrzegł coś innego niż lęk i smutek. Była to złość, a raczej jej iskierka. Iskierka, która mogła spalić Amazonię.
– Pewnego dnia coś się zmieniło. Byli wyraźnie podenerwowani. Poczułam nadzieję. – Kącik jej ust drgnął. – Zabrali mnie i jeszcze kilkanaście dziewczyn do busiku. Czułam, że jedziemy na zachód. Musiałam wykorzystać szansę. Postawiłam na coś, co potrafi przerazić nawet największych gangsterów. Miesiączkę. Mimo że mieli zapas podpasek, wmówiłam im, że jeśli miałabym ją zakładać po ciemku w szybko jadącym pojeździe, to im go pobrudzę. Zadziało, choć nadal nie wiem jak. Podjechaliśmy na stację benzynową. Koniec końców nie pozwolili mi pójść do toalety, bo nie mieli jak tam ze mną wejść, więc kazali mi założyć podpaskę za jakimiś kontenerami na śmieci. Nikt tego nie wiedział, ale na szczęście moją twarz złapały kamery, gdy wracaliśmy do busiku. Tak przynajmniej powiedzieli ci z CBŚ. Odbili nas kilkanaście godzin potem, z ich kryjówki za Poznaniem. Łódź chyba też rozgromili. Tam była znacznie większa akcja, bo większy teren. – Ola westchnęła. – Może chce pan o coś zapytać, zanim będę mówić dalej. To zdecydowanie nie koniec.
– Skupmy się na początku tej historii – powiedział komisarz. – Czy potrafisz podać jakieś konkretne nazwiska zaangażowane w twoje porwanie? Mówiłaś, że mógł być tam Strzycki.
– Mógł, ale nie wiem na pewno. Byłam wtedy naćpana. Ale w Łodzi słyszałam niejednokrotnie jego przezwisko. Kobra. To na pewno on. Każdy z głównych dostawców miał nick od jakiegoś węża. Ponadto...
– Ponadto co? – zapytał Henryk, czując, jak jego serce bije coraz mocniej. Po raz pierwszy wciął się jej w słowo.
– Ponadto kokietowałam brodacza – szepnęła, wpatrując się w swoje połamane paznokcie. Dopiero teraz komisarz to zauważył. – Tego, który przewiózł mnie z Krańcowa. Udało mi się go przekonać, że go lubię. Że nie jestem zła za to, że to on wcześniej... Nie chcę mówić o tym, co musiałam... Ważne jest, że mi zaufał. I powiedział mi bardzo, bardzo wiele.
– Chwileczkę... Przed chwilą mówiłaś, że pod Łodzią do nikogo się nie odzywałaś, o ile nie musiałaś – zauważył Henryk.
– I tak było. Nie odzywałam się do nikogo, kto był tam na stałe. Brodacz był „kurierem", tak ich nazywali. Lubili go, dlatego pozwalali mi do niego chodzić, kiedy tylko zjawiał się w kwaterze. To znaczy, tam. – Przymknęła oczy. – Dzięki temu nie musiałam... nie musiałam tak często chodzić do innych.
– Olu... – Pochylił się w jej kierunku, a ona odruchowo się odsunęła. Zrozumiał swój błąd za późno. – Może napij się wody?
Kiwnęła głową i nie patrząc na niego, wypiła duszkiem całą zawartość szklanki.
– To, co panu teraz opowiem, z pewnością wam pomoże – powiedziała Ola zupełnie innym tonem. Tonem, którym mogłaby się odzywać prawdziwa dziennikarka. – Brodacz wiedział o krańcowskiej mafijce znacznie więcej, niż ta mogłaby podejrzewać.
Przez kolejne długie minuty gabinet Henryka Kostki wypełniał tylko i wyłącznie silny i pozbawiony emocji głos Aleksandry Kraszewskiej.
***
I jak Wam się podobało? Kogo zaskoczył koniec księdza? Chyba nikt się nie spodziewał czegoś takiego. Ola, jak widać, uratowana, ale w stanie mocno średnim... Jak zwykle zapraszam do dzielenia się swoimi uwagami, spostrzeżeniami, teoriami i za zwracanie uwagi na błędy bądź nieścisłości.
Następny rozdział pojawi się niestety albo pod koniec września, albo na początku października. Wszystko z powodu urlopu, a następnie dość intensywnego tygodnia. Jednak dla pocieszenia mam dla Was ponownie dostępną w całości pierwszą część "Perspektywy", może ktoś się skusi :). Tymczasem pozdrawiam!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top