Rozdział czwarty
Ten rozdział jest przegadany i w trakcie korekty zostanie zmieniony, ale od następnego zaczyna się prawdziwa akcja i myślę, że Wam się spodoba. A teraz enjoy :).
***
Piotr Lajowski rzadko budził się w tak dobrym humorze, a szczególnie w niedzielę. W przeciwieństwie do większości ludzi miał wtedy najwięcej roboty. W końcu to dzień święty, a on był przedstawicielem sacrum.
Zaśmiał się pod nosem z własnego żartu i spojrzał na zegarek. Obudził się przed budzikiem, co – gdy z rzadka się zdarzało – traktował jako pozytyw. W końcu wstawał wtedy zgodnie z cyklem biologicznym. Piotr był wielkim miłośnikiem natury, a szczególnie drugiego człowieka o przymiotach biblijnej Ewy, co nie stanowiło czegoś częstego w świecie kleru, a przynajmniej nie oficjalnie. Skostniały Kościół nie lubił nauki.
Nikt z odrobiną rozumu nie lubi realnego zagrożenia.
„Szczególnie drugiego człowieka o przymiotach biblijnej Ewy!", powtórzył w myślach proboszcz i zaśmiał się głośno, klepiąc się po pokaźnym brzuchu. Czuł, że nic nie zepsuje jego dobrego nastawienia. Dzisiejsza niedziela miała być znacznie lepsza i łatwiejsza do przetrwania niż zazwyczaj, ponieważ dzięki festiwalowi mógł zrezygnować z jednej mszy. Ludzie i tak by nie przyszli, więc nie miał zamiaru się w to bawić.
Oczywiście nie wszyscy byli z tego faktu zadowoleni, na przykład młodziak. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Piotr leżałby martwy po spojrzeniu, którym uraczył go Marek kilka dni temu, gdy dowiedział się, że nie będzie tej mszy. Choć nie, poprawka, tak by się pewnie nie stało, bo ten świętoszek nie zabiłby chyba nawet komarzycy wypijającej jego krew. Podczas swojej wieloletniej służby Kościołowi Piotr poznał wiele hipokrytów, ba – chełpił się tym, jak wielkim sam był – ale niektórych ich rodzajów nie trawił. Na przykład takich jak młody wikary. Z drugiej strony ten chłopak miał swoją wartość, przewyższającą zdecydowanie wady. Przede wszystkim nie mógł sobie pozwolić na żadną niesubordynację czy wyrażanie poważniejszych uwag, ponieważ miał na utrzymaniu niedołężną matkę i młodsze rodzeństwo. Był także na tyle naiwny i zaślepiony wykonywaniem służby, że z łatwością dawał się zawalać obowiązkami, których nikt inny nie chciał wykonywać, a już na pewno nie bez dodatkowego wynagrodzenia czy innych profitów.
Gdy tak rozmyślał, leżąc na swoim miękkim, małżeńskim łożu, Piotrowi nagle zaburczało z całych sił w brzuchu. Był to wyraźny sygnał, by się podnieść i poprosić Walerię o przepyszne śniadanie. Pewnie się kobitka zdziwi, że tak wcześnie wstał, mimo że to właśnie msza o siódmej rano została odwołana. Cóż, on tu dyktował warunki, więc i tak nie miała nic do gadania. Zgodnie z umową musiała być na nogach od szóstej rano, toteż na pewno nie spała.
„Choć akurat na kucharkę nie mam prawa narzekać", doszedł do wniosku, podczas gdy zakładał swój ulubiony, fioletowy szlafrok i miękkie kapcie tego samego. O wiele gorsza była jej siostra bliźniaczka, a żona komendanta. Nie dość, że Marzenka, to przez męża jeszcze Kostka... Piotr westchnął z ubolewaniem. Może i świetnie sprzątała kościół i parafię, ale w przeciwieństwie do swojej siostry miała tendencję do wtykania długiego, krzywego nosa w nie swoje sprawy, a Proboszcz bardzo tego nie lubił. Na razie jednak nie miał innej alternatywy, więc musiał ją tolerować; opłacało się to również ze względu na kontakty z policją.
Podśpiewując pod nosem, skorzystał z toalety, a następnie ruszył w stronę kuchni. W parafii było dziwnie cicho i spokojnie, jakby wszyscy wciąż spali, nawet kot Lucek, którego Lajowski uważał za najmądrzejszego mieszkańca tego budynku, po sobie oczywiście. No chyba że Franciszek i świętoszek bądź jeden z nich już poszli na spacer albo jedli aż tak cicho. Kto ich tam wie, Piotr nigdy nie potrafił zrozumieć ani jednego, ani drugiego. Miał za to szczerą nadzieję, że nie spotka ich przed spożyciem posiłku.
Lubił jeść śniadania samotnie, czytając gazetę bądź oglądając Trwam, a nie gadać o jakichś bzdurach. Mógł gadać o bzdurach dopiero po wypiciu kawy z mlekiem i dwiema łyżeczkami cukru. Doktórka Urbańska zasugerowała mu ostatnio na podstawie wyników badań podstawowych, że miał podwyższone ryzyko zapadnięcia na cukrzycę, więc się ograniczył. Wcześniej słodził czterema. I po jego trupie, jeśli kiedyś przestanie używać cukru w ogóle. W życiu trzeba mieć jakieś przyjemności.
Po prawdzie musiał przyznać, że miał ich całkiem dużo, przynajmniej w odniesieniu do tego, jaką pozycję zajmował, a więc jakie – przynajmniej oficjalnie – ciążyły na nim wyrzeczenia i obowiązki. Nie mógł dla przykładu bawić się na całego na festiwalu czy pojechać spontanicznie do Warszawy na weekend, najlepiej jakimś sportowym autkiem w stylu porsche 911, i pójść w tany. Niemniej nie narzekał. Z odrobiną sprytu, którego on posiadał akurat bardzo dużo, oraz znajomością ludzkiej psychiki wszystko było możliwe! Piotr korzystał z życia tak, jak chciał, i prawie niczego nie żałował. Gardził ludźmi, którzy się nad sobą użalali, mieli jakiekolwiek wyrzuty sumienia bądź się usprawiedliwiali. To świadczyło albo o niezdecydowaniu, albo o słabości. Nie umiał ocenić, co było gorsze.
Gdy Lajowski pchnął w końcu dębowe drzwi prowadzące do jadalni, w jego nozdrza niemal od razu uderzył aromatyczny zapach świeżej jajecznicy. Tym samym postanowił odpuścić Walerii przygotowanie dla niego omleta, niech kobieta zna jego wspaniałomyślność. Gorzej, że nie mógł zjeść śniadania w ciszy i spokoju, ponieważ przy stole już ktoś siedział. Choć właściwie sam nie wiedział, czemu się tak zdziwił. W końcu wikary uwielbiał gosposię, i to – ku zdziwieniu proboszcza – z wzajemnością. Potrafili rozmawiać godzinami.
– Szczęść Boże, księże Piotrze – przywitał się z nim młodziak, wstając z krzesła i kłaniając się lekko.
– Szczęść Boże, Marku – odpowiedział automatycznie i zasiadł z łoskotem naprzeciwko chłopaka, powodując, że drewniana ława zaskrzypiała niebezpiecznie. Doktórka sugerowała Lajowskiemu także, że powinien trochę schudnąć, ale nie zamierzał przechodzić na żadną dietę, dopóki mógł normalnie chodzić i robić wszystko, co sprawia mu przyjemność.
– Waleria, kochana, przynieś mi jajecznicę, proszę! – zawołał głośno w kierunku uchylonych do kuchni drzwi.
W odpowiedzi wysunęła się z nich niska, około pięćdziesięcioletnia kobieta z pofarbowanymi na czarno włosami i, przywitawszy się, jak należy, ponownie zniknęła, zabierając się za śniadanie. Samicka dobrze wiedziała, że pod hasłem „jajecznica" w pojęciu księdza Piotra kryje się danie złożone z trzech jajek, jednego pomidora, dwóch parówek i szczypiorku, podane z dwiema kromkami pszennego chleba posmarowanego ziołowym serkiem Almette.
Lajowski krytycznym okiem spojrzał na nędzną, najtańszą białą bułkę z serem żółtym, położoną na talerzu młodego, oraz na kubek, w którym dzieciakowi parowała herbata. Pewnie wziął zwykłą czarną, nawet o cytrynę nie poprosił. Gdyby proboszcz miał chęć, nauczyłby go trochę życia, ale nie miał. Nie lubił tego chłopaka. Zwyczajnie i po prostu.
I z wzajemnością, był tego pewien, co niezmiennie chełpiło jego próżność. Lajowski chciał, żeby ludzie czuli przed nim respekt, a nie, by go lubili. A respekt, czy wręcz strach, młody na pewno przed nim odczuwał. W ten sposób Piotr miał zapewnioną jego lojalność.
W ramach wyjątkowo dobrego humoru postanowił podjąć z Markiem neutralny temat, którym był wyjazd do Częstochowy za około miesiąc, jednocześnie informując chłopaka, czym powinien się w związku z tym zająć. Młodziak kiwał z uwagą głową, pocierając przy tym nerwowo ręce. Pewnie był zły, że nie miał jak tego zapisać. Piotr zaśmiał się w duchu – tego dzieciaka było tak łatwo wyprowadzić z równowagi. Wystarczyłoby tylko wylać niechcący choć trochę kawy, a Marek na pewno by się przeraził, może nawet by podskoczył?! Lajowski nie zamierzał jednak tego testować, młody go niczym nie zdenerwował, a kawa przygotowana przez Walerię była zbyt dobra, by ją marnować w tak prostacki sposób.
– Idę się przygotować do mszy. Marek, ty sobie odpocznij, masz dopiero o jedenastej – powiedział Piotr kilka minut później, wstając z trudem od stołu. Dobrze wiedział, że każdy inny człowiek byłby zadowolony, gdyby dostał oficjalnie chwilę wolnego, ale nie najmłodszy ksiądz na parafii. Właściwie to w chwilach, gdy miał lepszy humor, nawet odrobinę współczuł temu chłopakowi. – Przejdź się czy coś, taka ładna pogoda.
Dzieciak również wstał i mruknął coś pod nosem, a następnie dziękując wylewnie Walerii, wyszedł za nim z jadalni. W części mieszkalnej rozdzielili się, każdy udając się do swojego pokoju.
Choć tak właściwie to była prawda tylko w przypadku Marka. Piotr miał do dyspozycji małe mieszkanie składające się z sypialni, salonu, gabinetu oraz dużej łazienki z wanną z niezastępowalną niczym funkcją jacuzzi. Z typowych pomieszczeń brakowało jedynie kuchni, która była mu zbędna; najważniejsze, że miał swój ukochany, mały barek. Jednak i tak najważniejszym i zdecydowanie najlepszym elementem mieszkanka było oddzielne wyjście do ogrodu, a tym samym na ulicę. Jeśli ktoś chciał go odwiedzić, nie musiał używać oficjalnego wejścia do parafii; on sam również niemal z niego nie korzystał.
Jako że do mszy świętej Lajowskiemu zostało jeszcze półtorej godziny, po wzięciu leków zaordynowanych przez doktórkę, która chyba za punkt honoru wzięła sobie wymyślanie mu coraz to nowszych schorzeń, postanowił wziąć długą, orzeźwiającą kąpiel. Pomimo że na dworze panowały upały, a sam używał w sypialni klimatyzacji, do wanny napuścił niemal wrzącą wodę. Zawsze się w ten sposób mył.
Zanim zanurzył się w środku, zawrócił po swoją prywatną komórkę, o której wiedzieli tylko nieliczni, i puścił playlistę skomponowaną kilka miesięcy temu przez jego siostrzeńca. Nie wszystkie piosenki mu odpowiadały, ale generalnie chłopak miał niezły gust. Piotr musiał tylko pilnować, by nie puścić tego zbyt głośno, bo jednak szybkie, amerykańskie piosenki ze słowami „fuck" nie pasowały do jego profesji, a ściany parafii aż tak cienkie nie były.
Dlatego właśnie, nawet pomimo oddzielnego wejścia, musiał się pilnować także z innymi... rzeczami.
Wdychając całą piersią ukochane olejki eteryczne, Piotr przymknął oczy i z błogim uśmiechem na ustach dołączył do wokalisty. Proboszcz miał dobry głos i w tym przypadku nie przemawiała przez niego jedynie próżność. Swego czasu wygrywał na różnych konkursach muzycznych, grywał nawet w zespole. Ale jego życie potoczyło się inaczej i publicznie śpiewał wyjątkowo nudny repertuar jedynie w kościele.
Nie wiedział, ile czasu tak półleżał, relaksując się przed mszą świętą, gdy zadzwonił jego telefon. Numer nieznany. Z uśmiechem na ustach przycisnął zieloną słuchawkę – dobrze wiedział, z kim ma do czynienia.
– Cześć, kochanie, nie spodziewałem się, że tak rano w niedzielę znajdziesz dla mnie chwilę, skarbeńku... Gdzie się podział twój stary? Kiedy możesz mnie odwiedzić?
***
Gdy Szymon Urbański wszedł do domu, zamiast matki przywitał go potężny huk nagle zamykającego się okna. Jednym słowem – przeciąg. Coś, do czego jego rodzicielka jeszcze z dwa lata temu nigdy by nie dopuściła, a na co teraz pozwalała bez mrugnięcia oka i jakiejkolwiek reakcji. Mógł się założyć, że siedziała na kanapie w salonie, wpatrując się beznamiętnie w okno czy telewizor.
Chwilę później potwierdził swoje przypuszczenia. Nie pytając o zgodę, poszedł do kuchni, w której szybko poradził sobie z niesfornym oknem będącym źródłem huku, nalał do dwóch szklanek schłodzonego soku jabłkowego i zaniósł do salonu. Matka, nic nie mówiąc, wypiła napój niemal natychmiast. Tylko dzięki tej reakcji Szymon zyskał pewność, że go zauważyła.
W pomieszczeniu panował lekki nieład, na który składały się rzucone w kąt kapcie, koc w połowie leżący na podłodze oraz rozrzucona na stole gazeta. Dla wielu nic, ale nie dla jego rodzicielki, a przynajmniej nie dla kobiety, którą była jeszcze rok temu. Wraz ze swoim młodszym bratem Szymon uwielbiał powtarzać, że jest lepsza niż perfekcyjna pani domu.
Matka od zawsze była dla niego ideałem w o wiele większym zakresie niż sprzątanie, do którego nie pałał specjalną miłością. Stawiał ją za wzór jako matkę, lekarkę czy skarbnicę wiedzy wszelakiej. Dla chłopaka Agnieszka Urbańska była po prostu perfekcyjną kobietą, nawet jeśli wiedział, że ideały nie istnieją, i być może dlatego nadal nie znalazł dziewczyny, w której zdołałby się przynajmniej zauroczyć. Owszem, zdarzało mu się zawiesić na jakiejś rówieśniczce oko na dłużej bądź docenić intelekt kilku koleżanek ze studiów, ale to by było na tyle. Młodszy brat zwykł sobie z niego żartować, że jeśli będzie trzymać się tak surowych kryteriów, to zostanie starym, zgrzybiałem kawalerem z tuzinem wyliniałych kotów.
Jakiś czas temu jednak wszystko wywróciło się do góry nogami. Jedyna w miarę normalna rozmowa z Darkiem, na którą Szymon mógł liczyć, dotyczyła podziału środków finansowych czy zakupów spożywczych, jeśli akurat obaj przebywali w Krańcowie. Natomiast mama w ogóle nie przypominała siebie.
W ciągu roku wciąż stosunkowo młoda i zdecydowanie atrakcyjna kobieta postarzała się wizualnie o dobrych kilka lat, a chłopak wolał nawet nie szacować, jak bardzo nastąpiło to w sferze mentalnej. Wszystko zaczęło się od śmierci jej najlepszej przyjaciółki, Agaty Kraszewskiej, za którą jako jej lekarka niesłusznie się obwiniała.
Zdaniem Szymona tragedia ta była jedynie, albo aż, wisienką na torcie złożonego z różnego rodzaju problemów, które na przestrzeni lat dosięgały matkę. Jej rodzice, pochodzący z Krańcowa, zginęli w wypadku samochodowym na terenie rodzinnej miejscowości, zanim jeszcze urodziła dzieci. Nie licząc brata, który mieszkał w Niemczech, Agnieszka nie miała żadnej bliskiej rodziny. Na szczęście jednak była już wtedy szczęśliwą narzeczoną swojej wielkiej, uczelnianej miłości – Marcina Urbańskiego, obiecującego i ambitnego rezydenta neurochirurgii. Niedługo potem młoda lekarka wyszła za niego za mąż i zaszła w pierwszą ciążę.
Szymon, a po dwóch latach również Darek, przyszedł na świat we Wrocławiu, gdzie ich matka pracowała w jednej z przychodni, a ojciec wyjątkowo szybko piął się po szczeblach kariery. Okrutny paradoks stanowił więc fakt, że to właśnie problem natury neurochirurgicznej zabrał go z ziemskiego padołu, gdy jego Szymon skończył dwanaście lat. A może raczej wyjątkowy niefart? Tak właśnie interpretował to, że w wyniku nieszczęśliwego urazu tata nabawił się krwiaka nadtwardówkowego, który zbyt wolno zdiagnozowany mógł prowadzić tylko do jednego końca.
Gdyby miało to miejsce we Wrocławiu, a nie zimą, w górach... Gdyby nie postanowili wybrać się całą rodziną na nocny spacer po wyjątkowo śliskim, jak się okazało, szlaku... Gdyby karetka szybciej przyjechała... Gdyby, gdyby, gdyby... To jedno słowo i przeróżne scenariusze, które rodziło, prześladowały Szymona znacznie rzadziej niż kiedyś, ale z równie dużą intensywnością.
Po śmierci męża Agnieszka nie załamała się, mimo że był to okres wyjątkowo trudny dla całej trójki, gdyż prócz żałoby i ogromnego poczucia niesprawiedliwości niósł za sobą również konieczność podjęcia ważnych decyzji. Po długich kalkulacjach samotna matka postanowiła wrócić z synami do swojej rodzinnej miejscowości, której ci w ogóle nie znali, i kontynuować tam pracę jako lekarz pierwszego kontaktu.
Zamieszkali w domu po dziadkach, który przez prawie piętnaście lat Urbańska wynajmowała, a po powrocie powzięła sobie za cel przywrócić do wersji znanej jej z dzieciństwa, co dość szybko osiągnęła. Jeszcze ważniejszą kwestię stanowił dla niej ogród, którego pielęgnowanie – prócz czytania kryminałów – stanowiło idealny sposób na oderwanie się choć na chwilę od intensywnego tempa życia, które po części sama sobie narzuciła.
Dla mieszkańców Krańcowa jej przybycie można było śmiało określić mianem cudu. Oto bowiem młoda, inteligentna, pełna wdzięku, a przede wszystkim ciepła i zrozumienia lekarka powróciła do rodzinnego miasta. Jako zupełne przeciwieństwo większości lekarzy, do których dotychczas mogli zgłaszać się ze swoimi problemami, wysłuchiwała i próbowała rozwiązać nie tylko trudności medyczne, ale i życiowe. Po pierwsze posiadała bardzo rzadką umiejętność uważnego słuchania innych, a po drugie pomaganie innym miała zapisane w kodzie genetycznym jako czynność równie niezbędną do życia, co oddychanie. Problem stanowiło to, że poświęcała potrzebującym mnóstwo czasu, dbając o wszystkich, tylko nie o siebie, o co często sprzeczała się z ojcem jeszcze we Wrocławiu. Sprzeczała, nie kłóciła – Szymon nie pamiętał bowiem, by kiedykolwiek widział rodziców w trakcie poważnej kłótni.
Agnieszka i Marcin byli w jego opinii małżeństwem idealnym i dzięki temu, że to pamiętał, wiedział, że prawdziwa miłość istnieje i że może on również kiedyś jej doświadczy. Kolejny dowód potwierdzający tę tezę stanowił fakt, że jego matka po śmierci męża nie znalazła na stałe innego partnera. Po kilku latach zaczęła się co prawda spotykać z mężczyznami, do czego niejako przymusili ją synowie, ale na dłuższą metę nic z tego nie wynikło.
Szymon bał się nawet pomyśleć, co powiedziałby ojciec, widząc, jak dużo pracuje jego żona obecnie. Od wielu lat Urbańska zatrudniona była w przychodni, przyjmując dziennie co najmniej dwa razy więcej pacjentów, niż powinna, a oprócz tego pozostając dla nich do dyspozycji zarówno we własnym domu, jak i pod telefonem oraz – gdy wymagała tego sytuacja – jeżdżąc do domów potrzebujących. Oczywiście nie ograniczało się to jedynie do Krańcowa, a również okolicznych miejscowości. Wszyscy chcieli, by leczyła ich doktor Urbańska, a ona nie potrafiła odmawiać. Niektórzy mieszkańcy nazywali ją żeńską wersją Judyma, co nie odpowiadało Szymonowi, ponieważ, jakkolwiek nieładnie by to nie zabrzmiało, nienawidził twórczości Żeromskiego.
Mimo tak intensywnego trybu pracy Agnieszka nigdy nie zapominała o swoich synach ani domu. Starszy z nich niejednokrotnie miewał wrażenie, że jego matka w ogóle nie sypiała, a funkcjonowała tylko dzięki hektolitrom kawy, które w siebie wlewała. Wraz z Darkiem niejednokrotnie prosił ją, by zwolniła tempo, podkreślając, że nie mieli aż tak trudnej sytuacji finansowej, by zaharowywać się na śmierć, i że musi dbać również o siebie. Niestety bez skutku. Prócz wszystkich niewątpliwych zalet Urbańską cechował żelazny wręcz upór.
Gdyby jeszcze po matce było widać, że tak intensywne życie ją niszczyło, to mieliby dodatkowy argument w bitwie i tak z góry skazanej na przegraną, ale nie! Agnieszka Urbańska nigdy nie narzekała, prawie zawsze się uśmiechała i była bezsprzecznie najlepszą i najbardziej pogodną osobą, jaką Szymon poznał w swoim dwudziestodwuletnim życiu. Równocześnie cechowały ją nieprzeciętny umysł i niecodzienna uroda, nadająca jej wygląd kobiety znacznie młodszej niż w rzeczywistości.
Nic dziwnego, że całe Krańcowo kochało Agnieszkę Urbańską, co nie przeszkadzało im wykorzystywać dobroci lekarki, a ona z chęcią na to pozwalała, wstając o pierwszej rano po niespodziewanym telefonie i jadąc do pacjenta, który jej bardziej lub mniej potrzebował. Chłopak miał czasem wrażenie, że matka nie była zwykłym człowiekiem, lecz aniołem w ludzkim ciele. Gdy podzielił się z nią tą uwagą kilka lat temu, w odpowiedzi tylko uśmiechnęła się tajemniczo.
Najbardziej podziwiał ją za ogromny hart i pogodę ducha oraz niezłomność wobec tragedii. Gdyby miał wybrać swojego ulubionego superbohatera, a następnie to uargumentować, wybór byłby więcej niż oczywisty, a tłumaczenie zostałoby wydane jako księga, której grubości nie pogardziłby nawet wydawca atlasów anatomii człowieka, tyle miałby do powiedzenia.
A jeśli przesadzał, to tylko trochę.
Gdy Szymon wyjechał na studia do Warszawy, zamiast medycyny decydując się na farmację, niezłomność matki przestała być jednak dla niego czymś jedynie godnym podziwu. Zaczął się coraz bardziej obawiać o to, że kiedyś nawet ją dopadnie załamanie, po którym może się nie pozbierać. Czuł raczej irracjonalne, lecz coraz większe wyrzuty sumienia, że nie będzie mógł jej pomóc ze względu na dzielącą ich odległość.
Fakt, że Darek po skończeniu liceum został w Krańcowie i nadal mieszkał z rodzicielką, raczej mu nie pomagał. Co prawda wobec matki młodszy brat zachowywał się znacznie lepiej niż wobec niego, niemniej nie należał on do najbardziej spostrzegawczych i odpowiedzialnych ludzi na świecie. Interesowały go przede wszystkim zabawa, imprezy czy kasa zdobyta jak najmniejszym kosztem. To z powodu innego podejścia do nauki i życia drogi braci, niegdyś nierozłącznych, w liceum zaczęły się rozchodzić. Szymon odnosił wrażenie, że jedynymi dwiema rzeczami, które wciąż ich łączyły, była bezwarunkowa miłość do matki i koszykówki. Wciąż oglądali razem mecze NBA, gdy akurat był w Krańcowie, i czasem nawet wymieniali się jakimiś komentarzami. Dzięki temu matka sądziła, że jest między nimi lepiej, niż było w rzeczywistości. Urbańska nie wiedziała wielu rzeczy na temat relacji między swoimi synami oraz wybrykami Darka, a przynajmniej taką nadzieję miał Szymon. W każdym razie nic nie dawała po sobie poznać.
Przez dwa pierwsze lata po jego wyprowadzce do Warszawy z matką wszystko było w porządku, a może nawet lepiej, ponieważ wręcz pękała z dumy na wieści o kolejnych sukcesach starszego syna, który okazał się jednym z najlepszych studentów, co roku zdobywającym najwyższe możliwe stypendium rektorskie za wyniki w nauce. Wszystko zmieniło się wraz ze śmiercią Agaty, jej najlepszej przyjaciółki z czasów szkolnych, która niesamowicie pomogła Urbańskim po powrocie do Krańcowa, chociażby w opiece nad chłopcami, szczególnie na początku, gdy obaj mieli mniej niż czternaście lat. Szymon bardzo lubił tę kobietę oraz jej męża, nie znosił za to ich córki, Aleksandry, będącej w wieku Darka, która zawsze musiała wygrywać i uważała się za pępek świata. Mimo że nie miał z nimi kontaktu, jego również poruszyła ta śmierć.
Szymon nie musiałby wcale studiować farmacji ani od dzieciństwa obracać się w kręgach medycznych, aby wydedukować, iż matka nie mogła zrobić nic z tak zaawansowanym, podstępnie przebiegającym nowotworem trzustki, który zaatakował Agatę. Chłopak był pewien, że obiektywnie rodzicielka by się z nim zgodziła, ale w tym konkretnym przypadku emocje zdecydowanie zwyciężały ze zdrowym rozsądkiem.
Minął tydzień i dwa, minął miesiąc i kolejny, a Urbańska nie dochodziła do siebie. Może dlatego, że Szymon nie przebywał już z matką przez cały czas, widział wyraźniej zmiany, które się w niej toczyły przez tygodnie, wówczas gdy wracał do Krańcowa. Co najgorsze, jej zły stan się pogłębiał. Na Boże Narodzenie czy Wielkanoc zdecydowanie nie było tak źle jak teraz. W przypadku Agnieszki Urbańskiej powiedzenie „czas leczy rany" wcale się nie sprawdzało.
Gdyby spojrzało się z boku na życie lekarki, na pierwszy rzut oka wszystko wydawałoby się w porządku. Szymon mógł się założyć, że większość pacjentów nawet nie zauważyła problemu. Niektórzy jedynie dziwili się na wieść, że przestała praktycznie korzystać z samochodu – gdy tylko mogła, nie wsiadała za cztery kółka, zdecydowanie woląc podróżować jako pasażer. Szymon był niemal pewien, że chodziło o wypadek dziadków.
Urbańska wciąż dużo pracowała, również poza standardowymi godzinami pracy, nie odmawiając potrzebującym niemal nigdy. Wciąż słuchała i udzielała pomocy najlepiej, jak potrafiła. Wciąż sprzątała, gotowała i zajmowała się ogrodem, ale znacznie rzadziej i mniej porządnie niż kiedyś. Ponadto, a właściwie przede wszystkim, wykonywała to wszystko bez choćby cienia uśmiechu. Dla większości ludzi, w tym dla Szymona i Darka, porozrzucane ubrania czy niepozmywane talerze nie były wielką tragedią, której jak najszybciej należy się pozbyć, ale dla jego matki tak. Starszy z braci jakiś czas temu doszedł do wniosku, że ludzi należało oceniać nie swoją własną miarą, lecz ich. Dlatego właśnie wiedział, że takie zachowanie oznaczało bardziej dobitnie niż jakiekolwiek słowa, że z Agnieszką Urbańską nie działo się dobrze.
Odkąd Szymon przyjechał do Krańcowa na dłużej, czyli od połowy lipca, uśmiech na twarzy matki dostrzegł dosłownie kilka razy i mógł przysiąc, że miało to miejsce tylko podczas lektury. Dlatego właśnie kupił jej pięć nowych książek. Dodatkowo z przerażeniem odkrył, że kobieta miewała złe sny, podczas których bardzo często krzyczała, w tym imię jego ojca. Koszmar dręczący Szymona spełnił się więc niestety na jawie, a najgorsze była towarzysząca temu niemoc.
Agnieszka nigdy nie zwracała większej uwagi na własne samopoczucie – chorowała wyjątkowo rzadko, szczególnie jak na tak duży kontakt z infekcjami, ale gdy już się to zdarzało, nie potrafiła przyjąć tego do wiadomości. Jak wielu innych lekarzy nie umiała chorować. To samo miało miejsce w tej sytuacji, znacznie poważniejszej niż byle jaka infekcja. Szymon już kilka miesięcy temu zaczął zastanawiać się nad koniecznością skonsultowania matki ze specjalistą. Nic nie wskazywało na to, by jej nastrój mógł ulec polepszeniu. Nie miał jednak pojęcia, jak mógłby chociaż zacząć rozmowę o depresji, lekach czy psychiatrze. Darek zdecydowanie mu w tym nie pomagał, twierdząc, że brat jak zwykle przesadzał. Szymon nie pouczał go, nie wiedział jak, zresztą miał wystarczająco duże wyrzuty sumienia związane z tym, że mieszkał tak daleko od Krańcowa. A młody, jakikolwiek by nie był, pozostawał na miejscu i doraźnie z pewnością pomógł matce nie raz i nie dwa.
Przyjazd do Krańcowa na wakacje dobitnie uświadomił Szymonowi, że pomoc specjalisty była matce nie tyle potrzebna, ile niezbędna. Postawiwszy wszystko na jedną kartę, przedstawił kobiecie swoją propozycję i była to pierwsza sytuacja od śmierci Kraszewskiej, w której uzyskał z jej strony gwałtowniejszą reakcję, mianowicie gniew, o co w życiu by jej nie podejrzewał. Stwierdziła kategorycznie, że nigdzie się nie uda i żeby wybił sobie z głowy ten „niedorzeczny" pomysł raz na zawsze. Nie zamierzał tego zrobić, ale nie widział żadnego sposobu na rozwiązanie sytuacji.
Szymon pomagał w domu najlepiej, jak mógł. Gotował, sprzątał, woził matkę samochodem. Próbował odciążyć ją jak najbardziej, a ona właściwie o nic go nie prosiła. Jednak kilka dni temu zrobiła to i dlatego właśnie lada chwila musiał po raz kolejny zostawić ją samą. Darka podczas festiwalu praktycznie nie było w domu, ale na szczęście nie dlatego, że się bawił – albo nie tylko dlatego. Od kilkunastu miesięcy jego młodszy brat pracował w fabryce w dziale transportowym, a na czas festiwalu, podobnie jak wielu innych pracowników, dostał zadania specjalne, co oczywiście było bardzo opłacalne finansowo.
Szymon też takowe dostał – właśnie od matki. Jako wolontariusz miał pomagać w wydarzeniach masowych, którymi były koncerty i wypowiedzi publiczne. Sama Agnieszka nie brała w tym bezpośredniego udziału. Przez ostatnie dni Szymon spędzał więc na festiwalu co najmniej pięć godzin dziennie i dotychczas, odpukać w niemalowane drewno, nie zdarzyło się nic poważniejszego niż omdlenia, a przynajmniej nie w jego sektorze.
Nie sama praca była dla Szymona nieprzyjemna, tylko te koncerty. Miał to nieszczęście w osiemdziesięciu procentów przypadków mieć do czynienia z muzyką, która nie trafiała w jego gusta. Dodatkowo nigdy nie lubił tłumów. Dla matki jednak mógł poświęcić wiele. Dlatego właśnie, nie użalając się więcej nad sobą, poinformował ją, że idzie do pokoju przygotować się przed festiwalem. Ku jego zdziwieniu spojrzała na niego i odpowiedziała.
Ciche „dobrze" obijało się w jego umyśle jeszcze długi czas.
***
Rozdział czwarty, ostatni tak przegadany, który planuję, pojawia się szybciej z dwóch powodów. Po pierwsze bardzo chcę wstawić jak najszybciej rozdział piąty, w którym poznacie personalia ofiary i zacznie się dziać na całego, a po drugie zamierzałam dzisiaj pisać kolejny rozdział "Rozdarcia", ale weszłam w plik "Krańcowa", no i poprawiłam cały tekst, który dotychczas napisałam, po czym dokończyłam pisać rozdział ósmy. I zyskałam ogromne chęci, by dalej pracować nad tą historią. Mam nadzieję, że się cieszycie :). Czekam na Wasze opinie, sugestie i uwagi i pozdrawiam!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top