Rozdział 15

Everybody lies, lies, lies.
It's the only truth sometimes.
Doesn't matter if it's out there somewhere
waiting for the world to find.
Or buried deep inside. Everybody lies.

"Everybody lies" Jason Walker

15 lutego

Śnię o nocy, kiedy byłem na dyskotece z Cassie, a później zabrałem ją do swojego mieszkania. W moim śnie Cassie wcale nie jest pijana. Śmieje się razem ze mną i rozmawia o błahostkach, podczas gdy prowadzę samochód. Uśmiech, który mi posyła, jest promienny i szczery do bólu. Cieszy się, że jesteśmy sam na sam i ja też się z tego cieszę. Jesteśmy tylko my i ta cudowna chwila, która należy do nas.

Niespodziewanie Cass kładzie dłoń na mojej ręce i pochyla się do mnie z poważną miną.

— Wiesz, co ci powiem? — pyta, a jej ciepły oddech muska mój policzek. — Jesteśmy jak gwiazdy...

— Nie do złapania — kończę razem z nią. Wymieniamy się uśmiechami, a mój wzrok zjeżdża na jej usta. Wykorzystuje moją chwilę nieuwagi i przyciska swoje wargi do moich, całując mnie leniwie. To sprawia, że odpływam. Wplatam ręce w jej włosy, nie zwracając uwagi na otaczający nas świat.

Czuję, jak jej chłodne dłonie oplatają mój kark. Uśmiecham się w jej usta i przyciągam ją bliżej, przenosząc jedną z dłoni na jej biodro. Całuję ją z coraz większą namiętnością, a ona wchodzi na moje kolana, obejmując mnie udami.

— James — mówi cicho. Jej słodkie jęki sprawiają, że pragnę jej jeszcze bardziej. — James — ponownie słyszę jej głos. Tym razem jest stanowczy i przepełniony strachem. Otwieram oczy.

Już nie prowadzę samochodu. Siedzę na tylnym siedzeniu chwilę przed wypadkiem. Obok mnie miejsce zajmuje Cassie. Ściska moją dłoń z taką siłą, że krew do niej nie dopływa. W jej szeroko otwartych oczach widzę tylko ogromny strach.

— James — szepcze żałośnie, a widok jej przerażonej twarzy łamie moje serce.

— Cassie...

I wtedy uderzamy w wyjeżdżający samochód.

Na moment wszystko wydaje się unosić; ja, Cassie, kawałki szkła z roztrzaskanej szyby. Przez chwilę wyglądamy, jakbyśmy latali. A potem grawitacją ściąga nas z powrotem na ziemię i zaczynamy koziołkować. Słychać przeraźliwy huk, od którego bolą mnie uszy. Pas odcina mi dopływ powietrza. Czuję, jak krew dopływa do mojej głowy, kiedy wiszę do góry nogami. Przed sobą widzę kawałki szkła zabarwione na czerwono. Dłonią próbuję wyczuć ciało Cassie, ale nie natrafiam na nic. Odwracam się w stronę miejsca, które zajmowała Cass. Krew spływa z rany na głowie nastolatki, rysując czerwony szlak na poranionej twarzy. Jej dłonie zwisają w dół, jakby należały do szmacianej lalki, a nie dziewczyny, którą chwilę wcześniej całowałem.

Z przerażeniem obserwuję jej buzię, która z każdą chwilą robi się coraz bardziej blada. Kiedy kompletnie traci kolory, zaczynam krzyczeć.

Zrywam się do siadu, w dalszym ciągu krzycząc. Patałach z piskiem spada z łóżka i ucieka do salonu, wystraszony moim gwałtownym ruchem. Serce wali mi w piersi jak oszalałe, a kiedy wstaję, kręci mi się w głowie. Zataczając się, wpadam do łazienki. Uderzam w ścianę, zmierzając w kierunku prysznica. Odkręcam zimną wodę, która spada na mnie, wywołując gwałtownie drżenie. Opieram się rękami o płytki i pochylam głowę w dół, łapczywie łapiąc oddech.

Pozbieranie się do kupy zabiera mi więcej czasu niż zwykle. Moje ubranie jest całkowicie przemoczone, a ja drżę z zimna, szczękając zębami. Zakręcam kran i stoję tak kilka minut, uspakajając przyspieszony oddech i bicie serca. W końcu wychodzę spod prysznica, pozostawiając mokre ślady na podłodze. Kątem oka zerkam na lustro i jestem przerażony tym, co widzę. Mam cienie pod oczami, a moje usta są sine od zimnej wody pod wpływem której włosy przykleiły się do czoła. Wyglądam i czuję się jak zombie.

Wracam do pokoju. Zrzucam z siebie mokre ubrania i wycieram się w ręcznik, próbując powstrzymać się od szczękania zębami z zimna. Wytarty do sucha zakładam czyste ubranie i siadam na łóżku. Załamany, ukrywam twarz w dłoniach.

Przyzwyczaiłem się do nocnych koszmarów z moją rodziną i wypadkiem w roli głównej. Nie spodziewałem się jednak, że mój popieprzony umysł odtworzy tę scenę, wplątując w nią Cassie i to jeszcze dzień po tym, jak źle ją potraktowałem. Z tego wszystkiego czuję się jeszcze bardziej winny niż dotychczas.

Ilekroć zamykam oczy, widzę ciało Cass zwisające głową w dół, z którego powoli ucieka życie.

— Kurwa — krzyczę, zaciskając z całej siły powieki, pod którymi formują się łzy. — Cholera. Ja pierdolę!

Jestem wściekły i rozdarty. Nie wiem, co mam z tym zrobić. Walczę z pokusą, żeby wziąć telefon i zadzwonić do dziewczyny tylko po to, żeby upewnić się, że to wszystko, co się wydarzyło, było snem. Nie mogę jednak tego zrobić.

Zrywam się z łóżka i idę w kierunku drzwi. Po drodze wkładam buty i kurtkę, zgarniając jeszcze kluczki do auta i wychodzę. Posiadam pewien plan, który zapewne jest idiotyczny, ale w tej chwili jest to jedyna rzecz, która utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach. O ile wszystko, co rodzi się w mojej głowie, można zakwalifikować pod zdrowe myślenie.

Wsiadam do auta i od razu go odpalam. Ruszam z piskiem opon, zapinając pasy dopiero na pierwszym skrzyżowaniu. Przede mną kawałek drogi. Włączam muzykę, żeby nie musieć siedzieć w ciszy i słuchać własnych myśli.

*

Arthura znam od dziecka i jest on dla mnie jak wujek. Tata poznał go na studiach, chociaż byli na różnych kierunkach — on na historii, a Arthur na prawie — to i tak złapali wspólny kontakt. Musieli w końcu ze sobą wytrzymać przez te parę lat w akademiku. Później, kiedy tata poznał mamę, wciąż się przyjaźnili. Koniec końców został ich świadkiem na ślubie, a kiedy urodziłem się ja, dostał miano mojego chrzestnego.

Oprócz ukończonych studiów prawniczych zrobił kurs z przedsiębiorstwa. Tata nie raz prosił go o radę w niektórych sprawach i tak Arthur oprócz dobrego przyjaciela rodziny, stał się też osobistym doradcą. Do tej pory pamiętam rodzinne spotkania, w których brał udział on i jego żona Ivi. Nie raz zostawali na noc, bo tata i Arthur przesadzili z burbonem albo whisky. Często siadałem razem z nimi i przysłuchiwałem się ich rozmowom. Stanowili dla mnie zagadkę, bo mimo wielu problemów, wciąż byli szczęśliwymi ludźmi. Nawet kiedy Arthur dowiedział się, że nie mogą mieć dzieci, nie załamał się. Na początku było mu trudno się z tym pogodzić, ale w końcu przystał na taką kolej rzeczy. Zżył się z rodzicami jeszcze bardziej, a do mnie i później do Lyli odnosił się „synu" oraz „córko". Nikomu to nie przeszkadzało i w końcu do tego przywykliśmy.

Teraz kiedy tak o tym myślę, zalewają mnie wspomnienia przeszłości. Nie odzywałem się do Arthura od śmierci rodziców i siostry. Nie wiem, czy przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Chwila wystarcza, żebym zwątpił w swój plan, który teraz wydaje mi się głupi. Dlaczego szarpnąłem się na tak idiotyczny pomysł? Nie wiem, czy otrzymam jakąkolwiek pomoc z jego strony po tym, jak się od niego odwróciłem.

Mimo to nie zamierzam zawrócić. Bądź co bądź jest moim wujkiem i chrzestnym, rodziną. A rodziny się nie odrzuca, nawet jeśli ja tak zrobiłem.

Arthur pracuje w FoleyHoag& Eliot. Kancelaria znajduje się w okolicach nabrzeża w West Brodway, ale on sam mieszka w domku w South Boston i to właśnie tam zmierzam. Nie wiem, czy zastanę go o tam tej porze, ale to może być moja jedyna szansa. Trochę zajmuję mi znalezienie domu z numerem 146 przy ulicy Athens, ale w końcu mi się udaje. Okolica zmieniła się od czasu, kiedy byłem tu ostatni raz i nie przypada mi do gustu. W szczególności plac budowy, który rozpościera się naprzeciwko domu Arthura.

Parkuję naprzeciwko jego lokum i gaszę sinik, ale nie wysiadam. Zjada mnie stres przed tym, co ma nastąpić. Zaciskam dłonie na kierownicy i staram się oddychać miarowo. W myślach zapewniam się, że wszystko będzie w porządku.

— Dajesz James — mówię do siebie. — Nie po to jechałeś taki kawał drogi, żeby teraz stchórzyć i uciec, jak jakiś idiota. Znasz Arthura, on ci pomoże. Nie ma się czego obawiać.

Biorę kilka głębszych oddechów i dopiero wtedy otwieram drzwi samochodu. Zamykam je z lekkim trzaskiem i kieruję się w stronę jasnego budynku należącego do wuja. Unoszę zaciśniętą pięść, aby zapukać, ale waham się, będąc kilka centymetrów od wejścia.

Nie masz drogi ucieczki, James. Musisz to zrobić. Potrzebujesz jego pomocy.

Wzdycham i uderzam dwa razy w drewno, po czym cofam się. Po kilku sekundach słyszę zbliżające się kroki, aż w końcu drzwi się otwierają i staje w nich Ivi. Jej włosy wciąż są krótko przycięte, ale nie są już tak brązowe, co kiedyś. Ma na sobie niebieski fartuszek, a pod nim biały sweter i spodnie. Na mój widok otwiera szeroko oczy, nie mogąc uwierzyć w to, że mnie widzi.

— James? — Jest zaskoczona jak nigdy. Przytyka dłoń do ust i wzdycha głośno, a w jej szarych oczach wzbierają łzy. — Och, James.

Wyciąga do mnie ręce i obejmuje mnie mocno, zalewając się łzami. Muska moją twarz krótkimi włosami i czuję jej kwiatowy szampon. Obejmuję ją sztywno, bo nie wiem, co zrobić z rękami. Kompletnie nie spodziewałem się takiego powitania. Jestem zdziwiony, że nie nakrzyczała na mnie i nie zatrzasnęła drzwi przed nosem.

— Dusisz mnie — mruczę, żeby wreszcie uwolnić się z niekomfortowego uścisku.

— Och, tak, przepraszam — mówi, odsuwając się ode mnie, ale wciąż trzymając mnie za ramiona. — Po prostu... Tak dawno cię nie widziałam. Stęskniłam się. — Uśmiecha się smutno. — No tylko popatrz, ale ty wyrosłeś. Jesteś jeszcze bardziej podobny do Jamesa, niż zapamiętałam.

Krzywię się, słysząc jej słowa. Od dawna nikt mi nie mówił, że jestem podobny do ojca, a już na pewno nie nazwał go po imieniu, które po nim odziedziczyłem.

— Gdzie moje maniery — parska, ocierając łzy. — Wpadłeś w odwiedziny, a ja cię w progu trzymam. Chodź do środka, bo zimno leci.

Niepewnie wchodzę do domu, rozglądając się po jego wnętrzu. Prawie nic nie uległo zmianie, wszystko wyglądało tak, jak zapamiętałem. Mimo to wciąż czuję się obco i nie na miejscu, jakbym tu nie pasował.

— Masz dobre wyczucie czasu — śmieje się Ivi, zamykając za mną drzwi. Rusza korytarzem w głąb budynku, a ja idę jej śladem. — Posłałam Arhura po zakupy, bo lodówka świeci pustkami. Powinien pojawić się lada moment. Chcesz się czegoś napić? Kawy? Herbaty?

— Herbaty — skrzeczę, czując suchość w ustach. Siadam na jasnozielonym krześle w jadalni, podczas gdy Ivi krząta się po kuchni, szykując dla mnie napój. Rozglądam się z zaciekawieniem po pomieszczeniu, które dobrze pamiętam. Mój wzrok zatrzymuje się na zdjęciach wiszących na ścianie. Nie muszę podchodzić bliżej, żeby wiedzieć, co na nich jest. Widziałem je tyle razy.

Na jednej z nich jest tata i Arthur na studiach. Oboje są młodzi i tata rzeczywiście przypomina mnie. Na drugim są ze swoimi partnerkami. Obok nich wisi fotografia ze ślubu obu par, a pod spodem zdjęcie moje oraz taty i Arthura. Dalej znajduje się nasze wspólne zdjęcie, na którym jesteśmy wszyscy: ja, mama, tata, Lyla, Arthur oraz Ivi. Wyglądamy na szczęśliwą i kochającą rodzinę.

— Co cię do nas sprowadza? — Ivi wyrywa mnie z zamyślenia, stawiając przede mną kubek z parującą herbatą. Posyła mi uśmiech.

— Tak właściwie... Przyjechałem do Arthura — wyznaję. — Mam sprawę i tak się składa, że on jest jedyną osobą, której ufam i która może mi pomóc.

Kiwa ze zrozumieniem głową. Siada obok mnie i zaciska palce na swojej filiżance. Przygląda mi się intensywnie, co peszy mnie, ale nic nie mówię. Dawno mnie nie widziała i zapewne próbuje zaobserwować zmiany, jakie we mnie zaszły.

— Jak się trzymasz? — pyta nagle, co zbija mnie z tropu. Po chwili orientuję się, o co dokładnie jej chodzi.

— Nawet nieźle — kłamię. Chrząkam i dodaję: — To znaczy... Nie jest mi łatwo, ale staram się, jak mogę.

Kiwa głową, nie komentując tego. Nie wiem, czy uwierzyła w moje kłamstwo, czy nie. Przełykam głośno ślinę, w myślach błagając, żeby Arthur zjawił się jak najszybciej. Chcę załatwić to, po co tutaj przyszedłem i jak najszybciej uciec. Za dużo demonów przeszłości wiąże się z tym domem i z tymi ludźmi. Nie wytrzymam z nimi długo, ponieważ zbyt wiele niechcianych wspomnień odżywa we mnie.

Jestem w połowie herbaty, podczas gdy Ivi zadaje mi nieskończenie dużo pytań, kiedy w końcu słyszę otwierające się drzwi.

— To pewnie Arthur — mówi Ivi, uśmiechając się.

— Kochanie, wróciłem — woła Arthur dobrze znanym mi głosem. — Nie było twoich ulubionych deserków, dlatego pojechałam do innego sklepu i teraz masz ich zapas na cały miesiąc. W dodatku...

Arthur staje w drzwiach i wreszcie mnie dostrzega. Otwiera szeroko usta, a reklamówki z produktami lądują na podłodze. Niepewnie wstaję ze swojego miejsca, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

— Mamy gościa. — Ivi przerywa ciszę, mówiąc to, co jest oczywiste. — James postanowił zrobić nam niespodziankę i nas odwiedził.

— Arthur — witam się nie pewnie. Wtedy on robi kilka kroków i bierze mnie w ramiona.

— James, chłopcze — mówi płaczliwym głosem, zamykając mnie w uścisku.

Zaciskam oczy z całej siły, nie chcąc się popłakać. Arthur wygląda tak samo, jak kiedyś; biała koszula, spodnie od garnituru oraz jego nieśmiertelny płaszcz z czasów studiów. Mimo widocznej łysiny wciąż jest tym samym człowiekiem, jakiego kiedyś znałem.

— Co cię do nas sprowadza? — pyta, puszczając mnie. Na jego twarzy odmalowuje się ulga i niedowierzanie, ale jednocześnie szczęście, że mnie widzi. Ciężko mi patrzeć na jego radosną twarz, będąc świadomy moich planów.

— Mam do ciebie sprawę, wujku — odpowiadam. — Właściwie to prośba, żebyś pomógł mi... w pewnej rzeczy. Mogę na ciebie liczyć?

Gorliwie kiwa głową.

— Tak, tak. Oczywiście — zapewnia mnie. — W takim razie... Ivi, kochanie?

Jego żona staje kilka kroków do nas z uśmiechem na ustach.

— Spokojnie, wszystkim się zajmę. Wy idźcie porozmawiać do twojego gabinetu. Ja w tym czasie pochowam ten mój miesięczny zapas deserków.

Arthur całuje żonę w czoło, po czym zaprowadza mnie do drugiego pokoju. Znajdują się w nim rzędy półek z książkami. Na środku stoi drewniane biurko oraz dwa fotele po obu jego stronach. Wujek siada za meblem, a ja zajmuję miejsce przed nim.

— No to opowiadaj, synu, co tam u ciebie słychać. Wszystko w porządku? Radzisz sobie ze wszystkim? Niczego ci nie brakuje? Nie potrzebujesz czegoś?

Z lekkim uśmiechem kręcę głową.

— Radzę sobie lepiej, niż mógłbyś przypuszczać — mówię szczerze, bez cienia złośliwości.

Arthur kiwa głową.

— To powiedz mi, chłopcze, co cię do mnie sprowadza.

Wzdycham, zastanawiając się, od czego powinienem zacząć. Nie przemyślałem faktu, że aby dostać to, czego chcę, muszę jakoś przeprowadzić rozmowę. Postanawiam zacząć od czegoś, co wprowadziło najwięcej zmian w moim życiu ostatnimi czasy.

— Jakiś czas temu poznałem dziewczynę. Nazywa się Cassie i ...

— O Boże! — przerywa mi gwałtownie. — Tylko mi nie mów, że jest z tobą w ciąży! Jesteś za młody na bycie ojcem!

— Wujku, no coś ty! — wykrzykuję. — Nic z tych rzeczy. Jesteśmy tylko znajomymi. Przyszedłem tu w ważnej dla mnie sprawie, która wiąże się z tą dziewczyną. Mogę ci zaufać?

Poprawia się na fotelu, widocznie uspokojony moim oświadczeniem, że nie zapłodniłem Cassie.

— Oczywiście, że możesz, chłopcze. Mów, a postaram ci się pomóc.

Zaczynam opowiadać o tym, jak poznałem Cassie i zacząłem się z nią przyjaźnić. Jak dziewczyna zmieniła niektóre rzeczy w moim życiu. Nie pomijam faktu, że bardzo przeżyłem śmierć rodziców i do tej pory nie mogę się z tym pogodzić. Omijam pewne sprawy, takie jak to, że chcę się zabić. Zamiast tego mówię mu o mojej więzi z dziewczyną i o tym, co wydarzyło się między nami. O tym, że wszystko spieprzyłem.

Potem przechodzę do sedna sprawy, czyli do tego, co mnie sprowadza do niego. Mówię o sytuacji Cassie i o pomyśle, na który wpadłem dzisiaj rano. Zanim wujek ma szansę coś powiedzieć, zapewniam go, że wiem, co robię.

— Miałem dużo czasu na przemyślenia, kiedy tutaj jechałem. Wiem, że sprawa nie wygląda kolorowo ani łatwo, ale nie zmienię zdania. Chcę to zrobić. Mam coraz mniej czasu, dlatego proszę cię o pomoc. Nie będę zły, jeżeli mi odmówisz, bo mam świadomość, że po tym, jak się od was odciąłem, nie będziesz chciał mi pomóc.

Arthur przypatruje mi się z uwagą, po czym smutno kiwa głową.

— Chłopcze — wzdycha. — W pełni rozumiem to, jak postąpiłeś po stracie rodziny. Każdy reaguje inaczej na śmierć kogoś bliskiego, a ty w dodatku straciłeś trzy osoby. Miałeś prawo się odciąć, nawet jeśli nie było to mądre z twojej strony. Kocham cię jak syna, a James był dla mnie jak brat i ani on, a tym bardziej ja nie wybaczyłbym sobie, gdybym odmówił ci w potrzebie. Rodzina jest po to, żeby pomagać, wspierać i czasami załadować kopa w tyłek, jeżeli zrobisz coś głupiego.

— Ja już dawno na niego zasłużyłem — parskam.

Jestem ogromnie wdzięczy Arthurowi za wszystko, co dla mnie robi. Jest szlachetnym człowiekiem i powinien mieć lepszych członków rodziny niż mnie. Nie jestem dobrym człowiekiem, dlatego nie zasługuję na miano jego przybranego syna. Jestem zbyt zagubiony i zakłamany, a on jako szczery i pełen dobroci mężczyzna powinien mieć w życiu podobne jemu osoby, a nie mnie. Może to lepiej, że z czasem odejdę.

— Jesteś dobrym człowiekiem, synu — odzywa się Arthur, jakby czytał w moich myślach. — Tylko trochę pogubiłeś się w tym wszystkim. Potrzebujesz osoby, która pomoże ci wrócić na poprzednią ścieżkę, a może nawet razem stworzyć nową, wspólną.

Nie jestem w stanie zaprzeczyć jego słowom, bo nie chcę go jeszcze bardziej zranić. Zamiast tego kiwam jedynie głową.

Omawiamy wszystko jeszcze raz, pomału analizując wszystkie aspekty sprawy. Arthur robi wszystko, o co go proszę, nie oczekując zbyt wielu wyjaśnień. Nie potrzebuje ich, bo z pewnością spostrzegł, w czym rzeczy, kiedy wszystko mu wyjaśniłem. Nie potrafię ukryć swojej radości i wdzięczności, kiedy obiecuje, że wszystkim się zajmie i się jeszcze do mnie odezwie.

Jemy razem obiad jak prawdziwa rodzina. To pozwala mi na chwilę poczuć się normalnie i odciąć od wszystkich rzeczy. Znowu mam dziesięć lat, a przy stole siedzą jeszcze mama, tata i moja siostra. Wszystko jest po staremu i już nie muszę udawać ani kłamać, że sobie radzę.

Kiedy zbieram się do wyjścia, Ivi przytula mnie na pożegnanie.

— Uważaj na siebie, chłopcze — prosi, całując mnie w czoło. Uśmiecha się lekko. — I odwiedzaj nas częściej. Tutaj też jest twój dom.

— Będę o tym pamiętał — zapewniam ją.

— Szerokiej drogi, synu — mówi Arthur, także mnie przytulając. — Mam nadzieję, że wreszcie odnajdziesz swoją.

Uśmiecham się do niego smutno i idę do samochodu. Tam spostrzegam, że z powodu pośpiechu, w jakim tutaj jechałem, zapomniałem wziąć telefonu. Kiedy odjeżdżam, Ivi i Arthur stoją w drzwiach, obejmując się i machają mi na pożegnanie.

Droga powrotna mija mi zaskakująco szybko i przebywam ją w kompletnej ciszy. Potrzebuję tego, żeby sobie wszystko dokładnie poukładać. Jestem zadowolony z przebiegu dzisiejszego dnia i jego rezultatów. Wszystko poszło po mojej myśli, a może nawet jeszcze lepiej.

Parkuję pod domem, kiedy jest już ciemno. Czuję się zmęczony i wyczerpany, ale w jakiś sposób usatysfakcjonowany. Wolno wchodzę po schodach do mieszkania, aż zatrzymuję się gwałtownie, widząc przed sobą osobę, której się nie spodziewałem. Na mój widok Cassie podnosi się ze schodów. Podchodzę do niej. Stoi na stopniu, więc jest mojego wzrostu. Hardo patrzy mi w oczy, podczas gdy ja czekam, aż coś mi powie. Albo uderzy. Cokolwiek, byleby nie milczała.

— Zależy mi na tobie, jasne? Wiem, że tobie zależy na mnie, widzę to w twoim oczach. Nie wiem, co skłoniło cię wczoraj do powiedzenia tego, co powiedziałeś; Brad czy ktoś inny, nieważne. Liczy się to, że chcę dać nam drugą szansę, ponieważ oboje na nią zasługujemy. Dlatego przestań patrzeć na mnie, jak na wariatkę i powiedz coś wreszcie.

Jestem oniemiały. Nie potrafię wykrztusić z siebie ani słowa. Głównie dlatego, że wszystko, co powiedziała, jest prawdą, z którą się zgadzam.

Patrzy na mnie wyczekująco, a jedyne, co mogę zrobić, to chwycić jej twarzy w dłonie. Waham się, patrząc głęboko w jej piękne oczy. Błyska w nich płomyk nadziei i już wiem, że przepadłem, bo drugi raz nie będę w stanie jej odtrącić i złamać. Nie tym razem.

Głaszczę jej policzki kciukami, wciąż się nie poruszając.

— Proszę — szepcze błagalnie. — Powiedz coś wreszcie.

Wolno pochylam się do przodu, aż moje usta trafiają na te należące do niej. Całuję je delikatnie, jakbym się bał, że zaraz zniknie. Czuję coś słonego i wiem, że Cassie płacze. Nagle zarzuca ręce na moje ramiona i przytula mnie mocno. Oddaję uścisk, mocno obejmując ją w pasie, jakbym chronił ją przed całym światem.

— Nie odchodź, proszę — mamroce.

— Nigdzie się nie wybieram.

Nie potrafię jej zostawić. Nie chcę. Za wiele dla mnie znaczy. Jest pieprzonym promyczkiem w mojej marnej egzystencji, którego potrzebuję równie mocno, jak powietrza.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top