Prolog

Półtora miesiąca wcześniej

Zapach kadzideł uspokajał Marka od zawsze.

Babcia uważała je za mistyczne, ojciec się od nich dusił, a on odczuwał dzięki nim błogi spokój. Być może dlatego od małego tak bardzo lubił chodzić do kościoła. Podobnie mocno upodobał sobie niedzielę – jedyny dzień w tygodniu, w którym ojciec ani nie pił, ani nie bił. A przynajmniej do czasu, gdy doprowadził się do stanu, w którym dni tygodnia nie miały dla niego żadnego znaczenia. Niedługo później, gdy Marek skończył piętnaście lat, zmarł z powodu powikłań ostrego zapalenia trzustki.

Wikary wolał nie wspominać tego okresu swojego życia, a w szczególności własnych uczuć związanych ze śmiercią ojca. Już dawno się nauczył, że o niektórych sprawach lepiej nawet nie myśleć, a co dopiero mówić. W ten sposób żyło się znacznie łatwiej, a jedyny skutek uboczny stanowiły problemy ze snem, co praktycznie mu nie przeszkadzało. Miał dopiero dwadzieścia sześć lat i pomimo mało imponującej sylwetki cieszył się dobrym zdrowiem fizycznym.

Potrząsnął głową, by odrzucić od siebie niechciane przemyślenia i wciągnął po raz ostatni zapach kadzidła do płuc, po czym je zgasił. Kościół pogrążył się w jeszcze większym półmroku. Dochodziła dwudziesta pierwsza, co nawet na początku zapowiadającego się na wyjątkowo upalne lata oznaczało nieuchronnie zbliżającą się noc. Pomimo starych murów kościoła, zapewniających przy takich temperaturach niesamowitą ulgę, Marek musiał wyciągnąć pogniecioną chusteczkę z wewnętrznej kieszeni, by wytrzeć pot z czoła. Następnie założył kosmyk brązowych, nieco przydługich już włosów za ucho i powoli zaczął kierować się do ołtarza, sprawdzając, czy aby na pewno nie przeoczył niczego, co wierni mogli pozostawić na ławkach bądź podłodze.

Wikary doskonale wiedział, że nazajutrz, już o szóstej rano, pani Marzenka zacznie sprzątać, ale nie mógł się powstrzymać. Łatwiej byłoby to wykonać w lepszym oświetleniu, choćby kadzidła, ale od początku swojej dopiero kilkumiesięcznej służby w parafii robił to w półmroku.

Taki miał zwyczaj.

Marek posiadał różne nawyki, od których nie potrafił się powstrzymać, oraz różne myśli, które wracały do niego jak bumerang, zatruwając życie. Ola powiedziała mu kiedyś, że wygląda jej to na klasyczny przypadek zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, co mimo wyjątkowo trudnej nazwy brzmiało znacznie lepiej niż popularniejsze w społeczeństwie, potoczne określenie „nerwica natręctw". Przynajmniej większość ludzi nie wiedziała, że to to samo.

Ola stanowiła równie drażliwy temat, co ojciec, więc Marek szybko wyrzucił ją z głowy. Wiele lat poświęcił na to, by pozbywać się niechcianych wspomnień praktycznie w sekundę, z czego obecnie był bardzo dumny. Co prawda wciąż nie rozumiał, jakim cudem jego mózg potrafi ignorować takie sprawy, jednocześnie nakazując mu wracać się czasem kilkanaście razy tylko po to, by sprawdzić, czy zamknął drzwi, lecz cieszył się, że tak jest. Ba, wikary często specjalnie zaczynał rozmyślać o tym, co należałoby sprawdzić, aby nie myśleć o innych rzeczach. Niestety zwyczaj ten potęgował jego objawy, jednocześnie stanowiąc przyczynę, dla której żaden psychiatra nie zdołał do tej pory dobrać mu leków tak, by pozbył się w znaczącym stopniu zarówno kompulsji, czyli nawyków, jak i myśli obsesyjnych. Z dwojga złego Marek zdecydowanie wolał sprawdzać drzwi albo myć ręce po paręnaście razy na dobę, niż katować się wspomnieniami, z których tylko te o Oli były choć w części radosne.

Tak jak się spodziewał, podczas poszukiwań nie znalazł dosłownie nic. Kościół był czysty. I pusty. Pustka uspakajała go niemal tak samo, jak zapach kadzideł. Wtedy czuł największą bliskość z Bogiem; miał wrażenie, jakby Pan słuchał tylko jego. Oczywiście wiedział, że to nieprawda – Bóg słuchał każdego wszędzie. Nie zmieniało to jednak faktu, że właśnie w takich warunkach Markowi najlepiej się modliło.

Od prawie godziny miał wolne – mógł pójść do swojego pokoju, a nawet pojechać do matki, w końcu na parafii potrzebny był dopiero w niedzielę. Jednak nie potrafiłby zrezygnować z rytuału, choćby chciał, a zapewne nawet wtedy, gdyby musiał. A już szczególnie nie z piątkowego, jak dzisiaj. W piątki zawsze zamykał kościół znacznie dłużej, ponieważ po zakończeniu „obchodu" co najmniej kwadrans spędzał zamknięty w konfesjonale, starając się oczyścić umysł ze wszelkich myśli. Nazywał to roboczo modlitwą bez słów, choć nigdy nie podzielił się z nikim tą nazwą.

Z uśmiechem na ustach Marek odstawił kadzidło na podłogę, niedaleko drzwi prowadzących na zakrystię, przeżegnał się tuż przed ołtarzem, a następnie odwrócił i poszedł do najbardziej oddalonego od niego konfesjonału. To właśnie w nim udzielał spowiedzi wiernym podczas mszy i nie miało żadnego znaczenia, że inne, znajdujące się bliżej, stały w tym momencie puste.

Pomimo że nigdy nie czuł się komfortowo w ciasnych pomieszczeniach, na przykład windach, odetchnął z ulgą, gdy dotarł na miejsce. Ten konfesjonał traktował jak własny dom, a przynajmniej czuł się w nim tak, jak – podejrzewał – ludzie czują się u siebie, gdy mają szczęśliwe domostwa. Bezpiecznie i komfortowo. Sam nie odczuwał czegoś podobnego ani w przeszłości, w domu rodzinnym, ani obecnie, w swoim pokoju na parafii. Tym spostrzeżeniem również z nikim się nie podzielił. Nie widział potrzeby, mimo że sam niósł innym nie tylko dobrą nowinę, a niejednokrotnie również rady czy słowa pocieszenia.

Wikary przymknął oczy, poprawiając jednocześnie okulary o czarnych, cienkich oprawkach, i zsunął się nieco na drewnianym siedzeniu. Zaczął głęboko oddychać, stopniowo łapiąc upragniony rytm. Swego czasu poświęcił wiele czasu technikom medytacji, co skutecznie ukrywał. Nie była to praktyka oficjalnie dobrze widziana w kościele katolickim, podobnie jak każda inna związana w jakiś sposób z innym wyznaniem, ideologią czy kręgiem kulturowym. Marek dawno to zaakceptował.

Chwilę potem jego mięśnie opuściło zmęczenie, a głowę – natłok myśli. Stracił poczucie czasu i przestrzeni. Jego umysł dryfował spokojnie niczym fale morskie w słoneczny, bezwietrzny dzień. Na ustach Marka rozkwitł szeroki, błogi uśmiech, który stanowczo za rzadko się na nich pojawiał.

Wtem niespodziewany dźwięk wydobywający się po drugiej stronie kraty, przypominający szurnięcie, przerwał jego błogi odpoczynek.

Wikary podskoczył gwałtownie, otwierając gwałtownie zielone oczy i omal nie uderzając się głową w sufit. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to dźwięk czyjegoś głosu przerwał jego rytuał. Jak zwykle w takich sytuacjach poczuł lęk. Nie złość – praktycznie nigdy się nie złościł – ale lęk. Utratę kontroli. Niepokój.

Nienawidził tych uczuć.

Po raz kolejny przymknął powieki, aby się uspokoić. Ktoś przyszedł po Bożą pomoc, a on jako pośrednik miał obowiązek jej udzielić. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Piotr Lajkowski, proboszcz parafii, nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, że któryś z księży udziela spowiedzi poza standardowymi godzinami otwarcia kościoła. Marek nie zamierzał się tym jednak przejmować, a na pewno nie w tej chwili. Wiedział przecież doskonale, jak wielką i uzdrawiającą moc miała zwykła modlitwa, a co dopiero spowiedź!

Gdyby wikary był młodszy, pewnie zdziwiłoby go, że ksiądz Piotr wydaje się nie podzielać tej opinii, ale przeżył zbyt wiele, by łatwo dać się zaskoczyć. A już na pewno nie proboszczowi, którego, odkąd złożył śluby, zdążył poznać znacznie lepiej, niż kiedykolwiek by pragnął.

– Nie pamiętam całej tej formułki, więc oszczędźmy to sobie – odezwała się klęcząca już po drugiej stronie kobieta, a jej słowa momentalnie przywróciły Marka do rzeczywistości. Zanim zdążył zastanowić się nad tym, czy powinien coś wtrącić, przybyła ponownie zabrała głos. – Nie pamiętam, kiedy byłam na mszy świętej z własnej woli, a tym bardziej kiedy się spowiadałam. Nie wierzę w rozgrzeszenie i prawdopodobnie go nie dostanę. I nie chcę, pewnie nawet nie zasługuję. Ale muszę to powiedzieć i tylko tobie mogę.

Urwała niespodziewanie, a Marek przechylił głowę w lewo i rzucił na zza kraty nią krótkie spojrzenie. Momentalnie zrugał się w myślach – przecież nie miało znaczenia, jak wygląda osoba spowiadająca się, liczyła się tylko i wyłącznie więź duchowa. Dlatego właśnie miał w zwyczaju nie patrzeć na wiernych podczas spowiedzi nawet pomimo oddzielającej ich kraty. Teraz jednak był to odruch, nad którym nie zdążył zapanować – wypowiadane spokojnie słowa kobiety okazały się bowiem tak niecodzienne i niepokojące, że nie potrafił zapanować nad tym odruchem.

Na widok zasłoniętej ciemną chustą twarzy, ukrywającej również jej włosy, przełknął ślinę. Nie z powodu zdziwienia, lecz strachu przed tym, co zamierzała mu powiedzieć. Ukrywał zdecydowanie zbyt wiele własnych problemów, żeby jeszcze dokładać cudze. Nie, nie mógł tak myśleć! To było tak nieznośnie ludzkie, słabe, że aż się wzdrygnął, czując potężną falę obrzydzenia wobec samego siebie. Jego obowiązkiem było pomaganie każdej duszy, która tutaj przyszła, a nie ocenianie czy skupianie się na własnych emocjach.

– Nie spiesz się, moja droga – powiedział wolno, starając się za wszelką cenę, by jego głos nie zadrżał. – Bóg jest cierpliwy i wysłucha cię, gdy będziesz gotowa.

– Jestem gotowa. – Mimo stłumienia Marek usłyszał w jej tonie nerwową nutę, niemal warknięcie. – Nie myśl, że przyszłam to powiedzieć bez przygotowania. Zamierzam popełnić zbrodnię.

Wikarego momentalnie oblał zimny pot. Miał wrażenie, jakby panująca w kościele temperatura spadła o parę dobrych stopni. Kobieta milczała, lecz tym razem jej nie przerywał. Nie wiedział, czy bardziej bał się jej reakcji, czy tego, co miała za chwilę wyznać. Cisza po raz pierwszy od dawna wydawała mu się nieznośna, a jemu dla odmiany zaczynało robić się gorąco. Nerwowo potarł o siebie dłonie. Powinien je umyć i to co najmniej pięć razy. Całe się lepiły!

– Nie zapytasz, prawda? – przerwała milczenie. – Nie dziwi mnie to. Za długo cię obserwowałam, Marku Walicki. Jesteś nieznośnie przewidywalny. Zawsze przesiadujesz tu dłużej w piątki. Podejrzewam, że zrobiłbyś to nawet wtedy, gdy płonąłby kościół. Dla mnie to dobrze. Wiedziałam, że mogę przyjść i że na pewno się nie zawiodę. Nie wyobrażam sobie natomiast, jak bardzo musi być dla ciebie męczące to trzymanie się kurczowo wszystkich nawyków – stwierdziła bez krztyny współczucia. Wszystkie słowa wypowiadała praktycznie w ten sam, stłumiony sposób pozbawiony jakichkolwiek emocji. Być może przykładała dodatkowo coś do ust, by nie mógł rozpoznać jej głosu, ale nie odważył się spojrzeć na nią ponownie, by zweryfikować swoje przypuszczenia. Wciąż pocierał o siebie dłonie. – W każdym razie wiem, że z tobą mój sekret zostanie bezpieczny – kontynuowała. – Jesteś dobry w dochowywaniu tajemnic. Ja natomiast jestem dobra w ich odkrywaniu. Dlatego wiem, że nikomu nie powiesz.

– O czym? – szepnął Marek, nie potrafiąc dłużej powstrzymać napięcia, które nim zawładnęło. Oddychał wyjątkowo ciężko, a ponadto miał wrażenie, że jego serce bije tak szybko i zaciekle, że lada chwila opuści na zawsze klatkę piersiową.

Nie miał nawet szansy zrugać się w myślach za tak skrajnie nieprofesjonalnie wypowiedziane pytanie, gdyż kobieta odpowiedziała:

– O tym, że zamierzam zabić człowieka. On zasługuje tylko na to, ale jednak... jednak to morderstwo. Musiałam komuś powiedzieć. Muszę to zrobić. Dla nich. Dla siebie. Nasze, moje życie stanie się wtedy...

Jej głos niespodziewanie się załamał, a Walicki ze świstem wydmuchał powietrze, próbując zebrać myśli. Czy ona naprawdę właśnie powiedziała, że zamierza popełnić zabójstwo? W pierwszym odruchu sięgnąłby po komórkę – gdyby tylko miał ją przy sobie – by zadzwonić na policję, ale przecież obowiązywała go tajemnica spowiedzi. Pieczęć sakralna! Niby co miał zrobić w takiej sytuacji?!

Kobieta nie dała mu nawet najmniejszej szansy na zastanowienie się, ponieważ ponownie zabrała głos, a każde jej słowo było niczym sztylet wbijany w serce umęczonego wikarego.

– Musiałam komuś powiedzieć, a jednocześnie mieć pewność, że mój sekret pozostanie sekretem. Być może bezpieczniej byłoby wyznać to w internecie, z jakiegoś nieznanego serwera, komukolwiek obcemu. Być może bezpieczniej byłoby napisać w pamiętniku, zamknąć go na kłódkę i dobrze gdzieś schować. Nawet próbowałam, ale nie wystarczyło. Chyba nie jestem taką ateistką, za jaką uważam się od pewnego czasu – jej głos załamał się na chwilę, ale zabrała go ponownie, zanim wikary pomyślał o wtrąceniu się – a być może potrzebuję świadomości, że wysłucha to prawdziwy człowiek, z krwi i kości, nawet jeśli oddzielony tą okropną kratą. Nieważne. Jestem bowiem w stu procentach pewna najważniejszego. Nikomu nic nie powiesz. Prawdopodobnie z powodu samej konieczności zachowania tajemnicy spowiedzi. Taki jesteś. Ale na wszelki wypadek mam zabezpieczenie.

O ile było to w ogóle możliwe, serce Marka przyspieszyło jeszcze bardziej, a jego plecy ponownie oblał zimny pot. Co jeszcze zamierzała mu powiedzieć? Czy to, co wyznała do tej pory, naprawdę nie wystarczało?

– Wiem, co robi ksiądz Piotr. Wiem, że ty wiesz. Wiem, że nikomu nie powiedziałeś, nawet sam zainteresowany nie wie. Nie możesz nic wyznać, jesteś jedynym żywicielem rodziny, która mimo to nie ma łatwo. Schorowana matka i trójka wciąż niepełnoletnich dzieci. A co z pozostałą dwójką, już dorosłą? Twoja siostra się wypięła i wyjechała do Warszawy, odcinając się od całego tego zasranego światka, mądra dziewczyna. Natomiast twój brat poszedł w ślady ojca, więc pożytku z niego żadnego nie macie. Wiem wszystko – podkreśliła beznamiętnie, a Marek ponownie się wzdrygnął. – Jeśli komukolwiek powiesz o tej rozmowie, ksiądz Piotr dowie się o tym, że wiesz o jego niemoralnym sekreciku, co na pewno nie skończy się to dla ciebie dobrze. Upokorzy cię bez wahania, w taki czy inny sposób, a w innej parafii łatwo pracy nie znajdziesz, chyba że na drugim końcu Polski. Gdzieś nawet jego sidła się kończą. A przynajmniej powinny, prawda? Ale jestem pewna, że nie chcesz dowiadywać się tego na własnej skórze. Tym bardziej że jesteś potrzebny matce na miejscu – stwierdziła bezlitośnie, a następnie dodała: – Nie musisz odpowiadać. Pewnie i tak nie dasz rady.

Ponownie zapadła cisza, ale dla Marka była ona równie głośna, co dźwięki towarzyszące wzbijającemu się samolotowi. Dopiero po chwili zorientował się, że zaciskał ręce w pięści, a oczy zamykał zdecydowanie za mocno. Sycząc z bólu, otworzył je natychmiast i spojrzał w lewo, ale za kratą nikogo już nie było. Usłyszał charakterystyczne trzaśnięcie, a następnie łomot wskazujący na zamknięcie starych, kościelnych drzwi.

Tajemnicza kobieta zostawiła go zupełnie samego w kościele, a on po raz pierwszy w życiu nie poczuł z tego powodu ulgi. Zadrżał, jakby poraził go prąd, a następnie wybuchnął głośnym, spazmatycznym płaczem.

*** 

Przed Wami początek historii i poznanie jednego z istotnych bohaterów. Wybrałam narrację trzecioosobową ze względu na to, że będzie się tu przewijało dużo różnych postaci i perspektyw. W pierwszym rozdziale poznacie tę najważniejszą z nich – a raczej tego, bo nasz główny bohater to wspomniany w opisie książki Krzysztof. 

Mam nadzieję, że początek Was zaintrygował, nawet tych, którzy nie przepadają za kryminałami. Jak zwykle czekam na Wasze opinie,  uwagi, sugestie, a tymczasem pozdrawiam i życzę wspaniałych wakacji.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top