3. Dziwactwa
Dzisiejsza pogoda była doprawdy paskudna.
Rozczochrane chmury kładły się całunem na niebie: nabiegłe granatem i przesiąknięte wstrzymywani łzami przypominały zbuntowaną nastolatkę, która po raz pierwszy zdecydowała się pofarbować niegdyś miękkie, o lnianym kolorze włosy. Ubarwienie okazało się w istocie nietrafione, przytłaczająco burzowe, praktycznie czarne, zaledwie z wątłymi prześwitami jasnych pasemek przezierającymi poprzez kłębowiska nastroszonych kołtunów.
Wiatr targał porywiście niby wściekły ojciec, wymierzał policzki i zdzierał skórę z przypadkowych dłoni, wrzaskiem zaganiał ludzkie myszy pod miotłę, wprost do domostw, a oni czmychali, zamykając przy tym oczy, będąc głuchym na dantejskie sceny rozgrywające się na świecie.
To minie, mówili, to tylko nagłe oberwanie chmury.
Niegroźne, dodawali.
Ja jednak nie miałem ochoty czekać na rozstrzygnięcie pogodowego sporu, toteż zamaszyście otworzyłem drzwi skąpanej w cieniach piekarni.
🍂
U Patty's pachniało dzisiaj figami, miodem i cierpkim granatem. Połącznie było to przemiłe, niesłychanie rozhasane po ścianach, serdecznie witające cię soczystymi pocałunki od progu: cmok w jeden policzek, cmok w drugi — niczym stęskniona ciotka na rodzinnym spędzie.
Poprawiłem daszek brązowej czapki.
Patty się rozpromieniła.
— Witaj, kochaneczku — powiedziała i zaraz schyliła się pod ladę, wyciągając zza niej przesiąkniętą śliwkowym odcieniem fioletu torebkę. — Przygotowałam coś dla ciebie.
Zatem podszedłem.
— Czy to coś pysznego? — Uśmiechnąłem się łobuzersko.
Patty zacmokała.
— Dojrzałe figi, kochaneczku. Dojrzałe figi z miodem.
Oparłem się łokciami o ladę.
— To drożdżówka?
— Tarta.
— Słodka?
— Zabójczo.
Wyszczerzyłem się.
— Padnie trupem?
Popukała palcem w drewniany blat.
— Prosto do twoich stóp.
Spojrzałem na nią przekornie, lekko: ze skrywaną niewinnością.
— Zawsze wiesz, czego mi trzeba. — Nachyliłem się głębiej, a potem dodałem szeptem: — Zdradził mi swoje imię. Nazywa się Sasuke. Chyba robimy postępy.
Oczy Patty otworzyły się szeroko.
— Naprawdę? Ależ to cudownie, kochaneczku — zaszczebiotała radośnie niczym mały ptaszek o świcie. — Od imienia już niedaleko do nazwiska, a gdy masz nazwisko? — Pokręciła głową oczarowana — Masz komplet. A od kompletu już tylko rzutem do pierwszej randki.
— Najpierw muszę odkleić go jakimś sposobem od książek, a to — roześmiałem się skwaszony — wcale nie jest takie proste. Udało nam się porozmawiać zaledwie chwilę, nim mnie odprawił i wrócił do czytania. — Westchnąłem i wsparłem policzek na dłoni. — Cudowny jest, prawda?
Patty pokręciła głową. Jej usta śmiały się jak śmieją się dzwoneczki na wietrze.
— Osobliwy.
Przytaknąłem.
— I przez to cudowny.
🍂
Istotnie zaczęło się przejaśniać — i tak oto na moich oczach niedoszła burza stała się już tylko historią wsuniętą pomiędzy wersy spisanych stronic. Przemieniła się w smutne wspomnienie, kruche i nikłe, przypominające wątłą pajęczynę porwaną przez nagłe dmuchnięcie. Czasami tylko niby przypadkiem w ciemny płaszcz zaplątał się jej jakiś kawałek uliczki, mizerny i malusi, nic nieznaczący ponad ogromem bezchmurnego nieba.
Aż w końcu w pełni zniknęła.
A na jej miejsce przyszło słońce.
Ja natomiast przesłoniłem oczy wierzchem dłoni, nagle niedowierzając własnym zmysłom, które wszakże mogły się mylić, zbzikować na chwilę, oszaleć, bo jakże tutaj nie oszaleć, gdy przed Antykwariatem jak figlarne mrugnięcie wystawiony został okrągły stolik, ten z oszczerbioną nóżką o który wczoraj się opierałem, a wraz z nim dwa krzesła, zagrzewające miejsca naprzeciw siebie, jakoby na intymnym spotkaniu.
I w tle, jak rozchichotane widziadło, prężyła się moja książka, nadal dumnie zajmująca honorowe miejsce wystawy, teraz jednak ustawiona naprzeciw jednego z krzeseł, jakby szepcząc mu coś do drewnianego ucha.
Niemal mogłem sobie wyobrazić o czym tak tetryczą.
Usta książki zdawały się mówić: widzę więcej niż ci się wydaje.
🍂
Drzwi Antykwariatu skrzypnęły, niosąc echem mdłe jęknięcie, które rozhulawszy się po kątach, odbiło się od ścian i opadło na podłogę, cichnąc zaraz zupełnie — pełnie — pełnie.
Pe — łnie.
Ach.
Jednak niezupełnie.
Bowiem słońce zastukało w szyby i nagle kurz postanowił się roztańczyć. Jego tumany poderwały się z segmentów, opuściły stronice ksiąg i szczeliny krzeseł, po czym zaczęły lawirować pod sufitem jak szalone, za towarzysza mając odziane w nieśmiałe złoto promienie, a choć nie mogłem dosłyszeć muzyki, wydawało mi się, że był to walc wiedeński: nuty pełne doniosłości i dumy, pompatycznie nudne i tak okropnie poważne.
Zatem nic więcej mi nie pozostało.
Poprawiłem daszek czapki, gnąc go i prostując na zmianę, chwyt palców wzmocniłem, zaciskając je na papierowej torebce z dwoma kawałkami figowej tarty w środku i pozwoliłem poprowadzić się własnym nogom w głąb tejże rupieciarni w rytmach niezagranego walca.
I raz — i dwa — i trzy.
🍂
Wędrowałem wcale nie tak długo, a jednak dość, by zwrócić uwagę na pominięte wcześniej szczegóły. Beznogie krzesła i przerośnięte winyle przestały być zaskoczeniem, ale zdołałem się dopatrzeć czegoś zgoła bardziej zdumiewającego — wszakże czasami, gdy skupiłem uważnie wzrok, przed moimi oczami pojawiał się zaplątany pomiędzy książki luźny pergamin, nadzwyczaj stary i wypłowiały, jakby wyrwany z rąk zgrzybiałego mnicha, który w zaskoczeniu narobił kilka kleksów i próbując je zatuszować, w doskwierającej panice rozmazał je po całej długości przesuszonego papieru.
Paskudnie to wyglądało — niczym starcza plama na sflaczałej skórze.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
A potem porwałem zwitek spomiędzy natarczywych tomisk i wsunąłem w tylną kieszeń spodni.
🍂
Dziwnym zjawiskiem jest powiedzenie jak kamień w wodę, no bo jak to tak? Nagle coś jest, jawne i oczywiste, a później przepada, jakby nigdy nie istniejąc? Do tego, jak kiepskiej maści żart, na chwilę przed zniknięciem rozlega się ten głośny plusk, następnie mlaśnięcie niczym zasysające się wargi, a wtedy puf!
Po wszystkim pozostaje tylko gładka tafla wody.
I tak oto i ja miałem swój jak kamień w wodę, proszę mi uwierzyć: mimo że nie zastałem znajomego za spękaną ladą ani nawet pod nią, choć byłoby to doprawdy dziwaczne miejsce na spoczynek, nie mogłem jednak powiedzieć, że natknąłem się na zupełny pustostan. Bowiem na ladzie leżała książka — niejaka lektura Sylvi Plath i jej okropnie posępny Szklany Klosz, który zacząłem wczoraj czytać, a smutnie nie skończyłem.
Konkludując, rozchodziło się o jedno: znalazłem kamień.
Pozostało tylko znaleźć jeszcze tego, który go wyłowił.
A więc zgarnąłem przygotowaną lekturę z blatu i wróciłem do poszukiwań.
🍂
Kurz rozhulał się doszczętnie. Porwał słońce w swe tany w istnym szaleństwie, porzucając gburowate nuty walca i każąc książkowej widowni wygrać nowy rytm: zbyt jednak frasobliwy, bym mógł o nim wspomnieć z bogobojnym sercem. W każdym razie, ich swawola niosła się migoczącą poświatą, wpadała na ściany i półki, a w efekcie — i na mnie, osiadając na moich rzęsach i źrenicach.
Rzęsy mógłbym jeszcze przeżyć — ale kurz i słońce w źrenicach? Och, nie. Tego wytrzymać nie mogłem, a więc poprawiłem daszek czapki, opuszczając go nieco mocniej, tym samym odcinając się od rozwiązłej hulanki. Wolną dłonią pomachałem przed sobą, jakbym odganiał się od stada natarczywych much, a złota drobnica rozwiała się w niebyt, na powrót osiadając na półkach i książkach.
Tańce ucichły.
A tuż za rogiem znalazłem mojego nieznajomego.
Znalazłem Sasuke.
🍂
Scena wyglądała tak:
Nieznajomy leżał na kanapie o barwie mdłej burgundy, tragicznie przetartej i wystrzępionej. Ręce miał uniesione nad głową, ale zgięte w łokciach. W dłoniach trzymał małą książeczkę, wyświechtaną we wszystkie możliwe strony, kompletnie zbezczeszczoną, jakby przetrząsał ją natarczywie, próbując doszukać się jakiegoś nowego niuansu, szczególiku, który złośliwie mu umknął, choć zakończenie dawno temu wryło mu się prosto w pamięć. Długie nogi złączył w kostkach i wsparłszy stopy o zagłówek, podrygiwał nimi w powietrzu.
Wspomniana scena była fantastyczna.
Mimo to odchrząknąłem, opierając się barkiem o jeden z postawnych regałów.
— Cześć, nieznajomy — mruknąłem i rzuciłem papierową torebkę prosto na jego brzuch. — Ciężko było cię znaleźć.
Książka z plaśnięciem uderzyła o jego twarz.
Zaśmiałem się, a potem podszedłem i chwyciłem za wolumin pewnym ruchem. Spojrzałem na okładkę.
Zacmokałem ze smutkiem.
— Znowu nie Shakespeare.
Nieznajomy odebrał mi tomik, a potem dźwignął się na łokciach. Następnie odkleił się całkowicie od kanapy i usiadł, przypatrując mi się z rozwagą.
— Znasz moje imię — powiedział.
— Prawdopodobnie. — Wzruszyłem ramionami. — A może zapomniałem? Może jestem tylko okropnym klientem z zadziwiająco krótką pamięcią? Sprawdźmy jednak, czy ty pamiętasz moje.
Ciemne oczy złagodniały.
— Naruto.
Uśmiechnąłem się.
— Bardzo ładnie, Sasuke.
Nieznajomy spojrzał na moją dłoń i figlarny cień zamajaczył mu gdzieś w kącikach ust.
— Dzisiaj nic nie jesz?
— Chcę cię namalować — powiedziałem nagle, pewnie, wyciągając z kieszeni wcześniej schowany zwitek starego pergaminu. — Co prawda, to coś, to część wyposażenia Antykwariatu, ale nie mogłem się oprzeć. Więc w zasadzie, chcę cię namalować na kradzionym papierze, który należy do ciebie.
Figlarność zniknęła. Pozostały tylko szeroko otwarte oczy, zbyt zdumione, by nad sobą zapanować.
— Namalować? — powtórzył i powędrował wzrokiem ku kartce papieru, a potem wrócił do moich oczu, na których skrupulatnie przystanął. — Mnie?
Wyciągnąłem pióro z drugiej kieszeni, ponieważ jako podrzędny artysta zawsze nosiłem jedno przy sobie. Węgle bardzo brudzą ubrania, choć muszę przyznać, że są efektywniejsze.
Pomachałem mu nim przed twarzą.
— Powinieneś powiedzieć: narysuj mnie jak jedną z twoich francuskich dziewczyn.
Szok minął.
Do oczu nieznajomego wróciło zblazowanie, wiejąca nuda i okruszyny irytacji, ale na dnie, wśród morza czarnej kawy, dostrzegłem ziarno ciekawości. Małe, dopiero kiełkujące, wciąż bez korzeni.
To jednak wystarczyło.
Raz jeszcze się uśmiechnąłem.
On powiedział:
— Nic dobrego im nie przyszło z tych portretów.
— Być może. Ale to ja jestem Jackiem. Rose przeżywa.
Uniósł dystyngowanie brew.
— Znowu wątek śmierci?
— Cóż zrobić? Wszechobecny jak Bóg.
Opuścił nogi na ziemię z cichym skrzypnięciem.
— Skończyłeś czytać Szklany Klosz?
— Pytasz czy widziałem twoją niespodziankę? — Brak potwierdzenia. — Owszem, widziałem. Widziałem też stolik na zewnątrz.
— Stolik? — zapytał, przekrzywiając głowę nieco w bok.
Popatrzcie: ależ to był zgrywus.
— Taki okrągły. Miał charakterystycznie oszczerbioną nóżkę. Wczoraj gdzieś tutaj się walał, chyba nawet się o niego opierałem, podczas oddawania się lekturze. Dzisiaj grzeje miejsce przed Antykwariatem.
Nieznajomy rozłożył ręce na boki, rozważnie i skąpo, przesłanie było jednak jasne: machał mi przed twarzą nadgryzionym ciastkiem z ustami umorusanymi okruchami, niezłomnie powtarzając, że przed sekundą, właśnie dopiero co, widział jak sąsiad kradnie puszkę ze słodyczami.
— Doprawdy? — zapytał niewinnie, miękko.
— Niesamowite, prawda?
— Wyjątkowo nieprawdopodobne.
Roześmiałem się i wycofałem. Usiadłszy na ziemi, tuż naprzeciwko posępnej kanapy, oparłem się plecami o regał, zgięte nogi rozstawiając po bokach bioder. Rozprostowałem pergamin i chwyciłem w dłoń pióro o czarnym tuszu.
— Chcesz się położyć?
Spojrzał na mnie przeciągle.
— Czuje się dobrze.
— Dobrze byś też wyglądał na leżąco. — Machnąłem wierzchem dłoni.
— Wolę siedzieć.
— Boisz się, że gdy się położysz, zbyt będziesz przypominał Rose i wtedy Antykwariat utonie?
Czarna kawa w oczach poczęła kipieć od wstrzymywanego rozbawienia.
— Koniec końców to ty umierasz.
Popukałem zgiętym palcem wskazującym w pergamin.
— Jestem gotów zaryzykować.
Nastąpiła opieszała chwila zwłoki.
A potem...
Zapach bzu i lawendy stał się nagle słodszy, ciemne oczy jasne i czułe.
— Niech będzie. Co mam robić?
🍂
Burgundowa kanapa okazała się starsza niż początkowo śmiałem założyć — przy każdym ruchu nieznajomego skrzypiąc jęczeniem, parskając i szalenie chichocząc niczym uradowana nastolatka z sąsiedztwa mająca przed sobą kawalera ulepionego z maści nieokrzesanej, z gliny istotnie wątpliwej; zatem nieodpowiedniej, a jednak chciwie pożądanej.
Nieznajomy przekręcił się teraz na plecy.
Ja pokręciłem głową w zaprzeczeniu.
On usiadł.
Ja zasępiłem się nieco.
Cichy rechot leżanki natomiast krążył po Antykwariacie jak złośliwe widmo, przysiadając na regałach, co wyższych półkach, tuż pod pożółkłym smętnie sufitem, by obserwować nasz niemy spektakl rozmijających się smutnie wizji.
Echże.
Tragedia była to doprawdy niewysłowiona — bowiem na próżno szukać człowieka poważniej zgnębionego od niespełnionego artysty, który choć wszakże wizje posiada, nie może jej w żaden sposób ziścić.
Ja jednak nie zwykłem podupadać na duchu.
— Może się jednak położysz? — zapytałem zatem.
— Może jednak posiedzę.
Podrapałem się palcami lewej ręki po podbródku.
— Może ułóż się tak, jak na początku?
Nieznajomy zmarszczył się podejrzliwie.
— Z książką na twarzy?
— Ależ nie. — Zacmokałem. — Książka szczęśliwie upadła dopiero później.
I wtedy nieznajomy uśmiechnął się półgębkiem, a potem, jak gdyby niechętny bym mu się bezprawnie przyglądał, obrócił głowę w przód i chwyciwszy w dłonie wcześniej czytany tomik, opadł plecami na rozchichotaną kanapę, która — niezmiernie rozweselona — rozchichotała się jeszcze donośniej.
Ja za to wyszczerzyłem się już w szerokim uśmiechu.
I zabrałem się do pracy.
🍂
Gdyby pokusić się o artyficjalizm, bez dwóch zdań powiedziałbym: pogoda wzięła i się zepsuła.
Liście o przemokniętych blond włosach stukały o szyby, jak gdyby prosząc o wejście do środka, gdy jednak i to zawodziło, w akcie desperacji przyklejały czerwone policzki do drewnianych framug, chuchały zapalczywie oddechami gęstymi od chłodu, świeciły szeroko rozwartymi oczami niczym przykro zmarznięta dziewczynka Andersena i zdawały się czekać; czekać.
Czekanie okazało się żmudne: pozbawione szczęśliwego zakończenia.
Ponieważ wnet rozpadało się jeszcze dotkliwiej, samobójcze krople spadały z nieba bez spadochronów i rozpłaszczamy się na bruku, w agonii ginąc na kocich łbach i pod podeszwami czmychającym butów.
Kap kap.
Nawet słońce skryło się zza burzowymi chmurami, pozostawiając liście dojmująco samotne.
A jako że świat nie pozostaje sprawiedliwym miejscem — och, nie — toteż gdzie jeden się smuci, drugi korzysta. A ja, kreśląc wzory na pergaminie, doszedłem do przykrego wniosku, że półcień wdzierający się do środka Antykwariatu wyświadcza mi więcej pożytku niźli szkody.
Bowiem nieznajomemu z cieniem było nadzwyczaj do twarzy.
I dlatego, utkwiwszy wzrok w jego wzroku, by potem przenieść spamiętane emocje na papier, nie żałowałem cudzej rozpaczy.
🍂
Nagły zmrok miał w sobie coś niesłychanie urokliwego.
Nie jednak w sposób oczywisty, wdzięczny i przyjazny dla oka, boć trzeba jasno sobie powiedzieć, że półmrok nie był uroczą kochanką gotową do szlachetnych poświęceń. Zupełnie nie o taką urokliwość się tutaj rozchodziło. Myśl miałem prostszą, choć nie prostacką — obserwując cień przechadzający się wzdłuż jękliwych desek Antykwariatu, dumnie i ostentacyjnie, by zaraz czmychnąć jak wystraszone ciele i skryć się przy ścianie, wątłe ręce przyciskając najmożliwiej ciasno do tynku, pomyślałem, że zmrok lubił przykuwać wzrok, jednocześnie będąc zatrwożonym, gdy do tego dochodziło.
Słońce było proste, jasne w swych uczuciach, cień natomiast pozostawał niepewny i skryty, oddalający się, gdy został przyłapany na byciu jawnym.
Dalej rysowałem, a on nam sekretnie towarzyszył, rzucając poblask na kontury wyszkicowanej sylwetki. Czasami jednak zmykał i wtedy tylko światło wątłej lampy zawieszonej wysoko pod sufitem skapywało na nasze twarze.
🍂
Nieznajomy zaczął podrygiwać nogą jakąś chwilę temu. Najpierw miarowo, niespiesznie, raptem od czasu do czasu, jakby wyłącznie w roztargnieniu zapominał, że nakazał sobie bezruch. Leżanka chichotała wtedy rozanielona i ilekroć stopa nieznajomego dotknęła jej burgundowych przegubów, szczebiotała znacznie donośniej, zupełnie jak dawno nienaoliwione zawiasy. Potem nie pamiętał już dotkliwiej, częściej i zbrzydła mu też narzucona przezeń beznamiętność. Zaczął rwać obiema stopami złączonymi w kostkach, podrygiwał nimi, a nieśmiały cień rzucał mu się na cholewki ciemnych butów i próbował ich dosięgnąć niczym rozbawione dziecko goniące za ważkami.
Wtem oderwałem wzrok od kartki i spojrzałem po nieznajomym.
Cień skakał właśnie po podeszwach jego butów.
— Wyjdzie karykatura — powiedziałem.
Nie obrócił się w moją stronę. Przerzucił jedynie kartkę z książki, jak gdyby niezainteresowany.
Nogi jednak mu przystanęły.
— Słucham? — zapytał nijak.
— Ruszasz nogami — odparłem, wskazując piórem jego stopy. — Wyjdzie karykatura.
— Ile już tak siedzimy?
— Dość. Jesteś głodny?
— Znudzony.
I przerzucił następną stronę.
Ja za to uśmiechnąłem się lekko pod nosem.
— Może gdybyś czytał Shakespeare'a miałbyś więcej frajdy — mruknąłem swobodnie, niby od niechcenia.
Jego ręka nagle znieruchomiała. Palce puściły trzymaną kartkę, która bezdźwięcznie opadła na stos pozostałych.
Powoli obrócił głowę w moją stronę.
I uśmiechnął się samymi kącikami warg, prawie że niedostrzegalnie. W oczach jednak odmalował mu się łobuzerski błysk.
— Akurat to nie na lekturę narzekam.
Uniosłem brew do góry i poszerzyłem uśmiech do wielkości Słońca.
— Czyżby?
Odłożył książkę na klatkę piersiową i wbił we mnie spojrzenie ciepłych oczu.
— Ile już narysowałeś?
— Jesteś bardzo ciekawy?
Wzruszył krótko ramionami.
— Nie bardzo. To pytanie orientacyjne.
— Więc może jednak książka cię nuży — odparłem i wyciągnąwszy lekturę Plath z kieszeni tylnych spodni, rzuciłem mu ją na rozprostowane nogi. — Dobra powieść powinna porwać cię do swojego świata i nie wypuścić.
Nieznajomy chwycił tomik Plath w palce i odrzucił w moją stronę.
Potem odparł:
— Nie wiem — powłóczył spojrzeniem ku książce na brzuchu i zaraz powrócił do moich oczu — czy chciałbym na długo utknąć w świecie Frankensteina.
Naraz się ożywiłem.
Oparłem się wygodniej plecami o regał za mną, splecione palce rzuciłem pomiędzy rozwarte kolana i uśmieszek zakradł mi się na usta.
—Nie przepadasz za szperaniem w zwłokach?
— Nie przepadam za zabawą w Boga.
— Żałujesz potwora?
— Bardziej niż Victora — odparł mimochodem, jakby niechlujnie i wzruszył ramionami.
Przekrzywiłem głowę w bok, jednocześnie na twarz przywołując maskę spokojnego zaciekawienia.
— Więc to Victor okazał się prawdziwym potworem tej historii?
Nieznajomy spojrzał na mnie poważniej niż przed chwilą. Prawdziwie czarna kawa wyzierała z jego oczu, gęsta i cierpka, choć niezaprzeczalnie wciąż kusząca w ten dziwny, intrygujący sposób.
— Powołał do życia kogoś, kto nie powinien zostać powołany.
— A później go porzucił.
— Nie dając mu wyboru.
Raz jeszcze się zastanowiłem. Palcami stuknąłem w łydkę.
Stuk — suk — stuk; w rytmie wędrujących myśli.
— Myślisz, że każdy powinien mieć wybór?
Sekunda złożyła swoje ciało w ofierze. Antykwariat przystanął w zmarzlinie czasu.
Aż w końcu on powiedział:
— Jeśli nie wybór, co więcej pozostaje?
— Powinieneś zatem ściągnąć zakaz z drzwi.
Gdzieś w kąciku jego ust zabłąkał się cień uśmiechu. Mizerny, mały niczym naparstek, do tego nieprzeciętnie bojaźliwy, zalękniony cały, że zostanie przyłapany na psoceniu. Zaraz czmychnął.
Ja jednak z zadowoleniem wyciągnąłem prawą nogę przed siebie.
Nieznajomy za to, zabrawszy książkę z brzucha, usiadł. Nogi zrzucił na podłogę z cichym klekotem.
— Ograniczyłem twój wybór? — zapytał wtem.
Nasze spojrzenia przystanęły naprzeciw siebie.
— Zawęziłeś go. Może za rogiem są antykwariaty, gdzie można czytać i jeść?
Oczy nieznajomego pozostały obojętne.
— Codziennie przynosisz tutaj jedzenie.
— Tak — potwierdziłem. — Ale w imię większej idei. A mimo to wciąż nawet nie wiem, czy moje prezenty ci smakowały.
Zaczepnie rozłożył ręce na boki.
— A ja wciąż nie wiem, czy skończyłeś malować.
Uśmiechnąłem się bez zawahania. Szeroko, figlarnie.
— Ach te tajemnice — powiedziałem z miękkim szeptem. — Okropne, prawda?
Pokiwał gorliwie głową ku potwierdzeniu.
Oczy jednak miał łagodne, miłe.
— Tragiczne.
🍂
Koc zmierzchu opadł na Antykwariat w momencie, gdy po raz ostatni przeciągnąłem piórem po żółtawym pergaminie. Tusz wsiąkł w meandry papieru, pozostawiając przypadkowe kleksy atramentu w nieprzypadkowych miejscach, niczym kropka wieńcząca zdanie. W tej samej chwili nieznajomy dotarł do ostatniej karty powieści.
Zamknął książkę z hukiem.
Potem na mnie spojrzał.
A ja na niego, uśmiechając się przy tym przekornie.
Blady cień zamigotał na jego włosach, a i również zawiesił się na daszku mojej zgiętej czapki, by zaraz z niej spłynąć i uderzyć bezgłośnie o podłogę. Krople jak dzwonki uderzały leniwie o szybę i żarówka w lampie cicho pochrapywała.
Dźwignąłem się na równe nogi. Nieznajomy również. Jednak tak cicho, jakby był nierzeczywistą zjawą, potrafiącą zastraszyć nawet rozchichotaną kanapę, nakazując jej ogładę. Ta, usłuchawszy, nie pisnęła nawet słówkiem.
W Antykwariacie panowała senna cisza.
— Zrobiło się późno — zagaiłem, ramieniem opierając się o regał.
Nieznajomy znalazł się tuż przede mną — nim jednak odpowiedział, schylił się po Szklany Klosz, leżący sztywno u podnóża moich nóg. Gdy się wyprostował, jego oczy migotały w świetle ciepłej lampy.
— Powinieneś dokończyć czytać — zasugerował lekkim głosem.
— Chcesz mnie wpędzić w troski?
Pokręcił płynnie głową.
— Chcę, żebyś dokończył czytać.
— A jeśli powiem, że chciałbym ją kupić?
— Wtedy odpowiem, że nie mogę ci jej sprzedać.
— A jeśli będę nalegać?
Nagle jego oczy wyglądały tak, jakby skradł wszystkie gwiazdy z nieba, jakby zamienił chłodna burzę w letni deszcz.
— Nie będziesz — odparł z rozbawieniem.
Roześmiałem się tylko i oczarowanie wniknęło w moje spojrzenie. Boć nieznajomy miał szczerą rację. Wyciągnąłem zatem tomik z jego smukłych palców i odrzuciłem w tył, wprost na burgundową kanapę.
— Odnajdę ją jutro — powiedziałem z mrugnięciem i wsunąłem zwinięty pergamin w jego dłoń. — Możesz podpatrzeć, ale zrób to dopiero wtedy, gdy wyjdę.
Spojrzenie przeniósł na trzymaną kartkę.
Ja natomiast już się obracałem, by odejść, wtem jednak przystanąłem i rzuciłem przez ramię, z miękkim szeptem i z roztańczonymi kącikami warg.
— Do zobaczenia, nieznajomy.
I machnąwszy ręką, odszedłem.
A gdy zniknąłem w świecie drewnianych kolumn i krętych dróg labiryntu, ciszę Antykwariatu zmącił głos cichy, łagodny jak trzepotanie miękkich skrzydeł ćmy nieopodal naftowej lampy.
— Nazywam się Sasuke Uchiha.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top