1. Osobliwości

Niebo wyglądem przypominało spokojny ocean na sekundę przed sztormem. Mniej poetycko: zanosiło się na burzę. Jeszcze mniej: zaraz chluśnie.

Jadłem właśnie drugą cynamonkę, którą zakupiłem o tutaj, na rogu, zaraz nieopodal tego dziwnie zagraconego Antykwariatu. I bynajmniej miałem na myśli książki. Wprawdzie te nie były ostatnim, co przykuwało spojrzenie, ale uważam, że spękane i okrągłe stoliki wyglądem zupełnie przypominające te, na których pija się kawę i opowiada półszeptem najnowsze nowinki z życia sąsiadów — broń Boże naszego! — szczególnie zasługiwały na uniesioną brew.

Tak więc uniosłem ją.

Ponieważ tabliczka na zamkniętych drzwiach głosiła: zakaz konsumpcji — tej płynnej też.

Ostatni raz wgryzłem się w cynamonkę i pchnąłem drzwi. Bo widzicie. Konsumpcja nie jest tym samym, co trzymanie w dłoni nadjedzonego kawałka.

Nim paszcza Antykwariatu się za mną zatrzasnęła, pomyślałem, że nie powinni stawiać zakazów, które tak łatwo obejść.

🍂

Chwilę później faktycznie chlusnęło.

Wnet zrobiło się ciemno, gdzieniegdzie tylko przezierały gasnące promienie słońca, jakby te próbowało wbić brunatne paznokcie w grzbiety wiekowych książek i siłą wyszarpać suchy skrawek pomiędzy szorstkimi stronicami tylko dla siebie.

Kibicowałem mu w ciszy, w głowie powtarzając dopingujący frazes zasłyszany na zawodach: da-jesz, da-jesz, da-nic z tego. Natura jest nieubłagana. Pokonane słonko musiało czmychnąć.

A ja zniknąłem w labiryncie drewnianych kolumn.

Na książkach znam się wcale, ale zdawało mi się, że musi być tutaj pomieszczona historia całego świata i jeszcze tego, co było przed nim, ponieważ półki uginały się niczym wyładowany bydlętami wagon. Wszystkie były ustawione alfabetycznie. Wszystkie stare i pachnące zatęchłymi pergaminami. Nie widziałem jednak, żeby jakiś pająk prządł trumnę dla much.

Było czysto, choć nieco dziwacznie.

Naraz coś skrzypnęło. Klap-klap-klap. Pomyślałem, że to z pewnością właściciel. Pomyślałem też, że musiał być okropnie stary, skoro tyle czasu zajęło mu usłyszenie, że ktoś pałęta się po jego rozpadającym się królestwie.

Obróciłem się.

I dostałem czymś w głowę — nagle, mocno i zupełnie metaforycznie. W tłumaczeniu: chyba się zakochałem.

Przede mną nie stał skurczony człowiek z aparatem w uchu. Oj, nie. Boć przede mną stał młody mężczyzna z włosami rozlanymi po skroniach niczym niesforne kleksy atramentu, o rzęsach długich i gęstych, nosie wyjątkowo prostym i jakimś takim dumnym, bo wetkniętym w opasłą książkę trzymaną przez smukłą dłoń.

— O kurczę — rzuciłem głupio.

Nie spojrzał na mnie. Nie w moje oczy. Denerwująco łatwo mnie wyminął, a zapach bzu i lawendy kroczył za nim jak rozchichotana nastolatka.

— Tutaj nie można jeść — powiedział i zniknął za regałem.

Przysiągłbym, że w jednej chwili byłem człowiekiem, jednostką wysoce funkcjonującą i przetwarzającą fakty, a już w drugiej bliżej było mi do uradowanego psa merdającego puszystym ogonkiem. Niech mnie! Rzuciłem się za nim jak oblany wrzątkiem, nieomal przewracając stolik pozbawiony jednej z nóg, a wsparty teraz o beżową ścianę.

— Nie jadłem! — zawołałem, gdy na ułamek sekundy mignęły mi jego plecy.

Ale nic.

Cisza.

Pochłonął go labirynt.

🍂

Gdy krążyłem pomiędzy alejkami Antykwariatu niby zębiskami stępionej historii, przypominał mi się film Noc w muzeum. Nie było tutaj przesadnie przerażających eksponatów — wyłącznie te odstraszające stęchłym zapachem książki — ja jednak czułem się nieco zalękniony, bo gdyby tak przenieść ramy scenariusza na realne życie, panorama była łudząco podobna — lecz trochę podrasowana.

Było ciemno, krople deszczu wielkości niedojrzałego agrestu rzucały się na szyby, wiatr hulał złowieszczo, a choć bezzębny, wydawało mi się, że gdy stoję zwrócony do niego plecami, on wyszczerza się w uśmiechu, jak gdyby ucieszony, że ciekawska myszka w istocie była na tyle naiwna, że zdecydowała się zajrzeć do tej rupieciarni.

No i jeszcze ten tajemniczy właściciel, który pasował do tego gabinetu osobliwości jak widelec do kontaktu.

Chwyciłem jedną z książek w dłoń, trochę głupio wierząc, że może to jakiś magiczny przycisk, który wnet narobi rabanu na całą uliczkę i przyzwie mojego nieznajomego, żeby trzasnął mnie po łapach, mówiąc: nie dotykać!

Nic się nie stało.

Ale do czegoś doszedłem, gdy wiedziony dziwnym trzeszczeniem, spojrzałem w górę.

Antykwariat miał ukryte drugie piętro.



Książkę wsunąłem do kieszeni kurtki.

🍂

Na górę wiodła solidna drabina niesolidnie wsparta o balustradę. Chwyciłem ją jedną ręką, no bo drugą wciąż ściskałem nadgryzioną cynamonkę, i pociągnąłem.

Coś chrupnęło, stęknęło i zaraz umilkło. Mianowicie widziałem to tak: był to jeszcze jeden zakaz, tym razem — być może — od samych niebios. Jego znaczenie można było interpretować dwojako, coś pomiędzy nie wchodzić a wejdź, jeśli jesteś wystarczająco śmiały.

W tym momencie musicie sobie uświadomić jedną rzecz: zakazy były niczym więcej niż zachęcającym mrugnięciem, by spróbować je złamać.

Zatem ścisnąłem mocniej cynamonkę, coby mi przypadkiem nie wyleciała, i odpowiedziałem na to nieprzypadkowe mrugnięcie. Zacząłem się wspinać.

Chrup.

Chrup.

Chrup.

Stawiałem kroki i dokładałem zaciskającą się na szczeblu dłoń, a im wyżej byłem, tym coraz dotkliwsze przeszywało mnie wrażenie, że wpadam wprost w gadzią gębę. Być może nawet wiele się nie pomyliłem, bo gdy palcami pochwyciłem drewnianą barierkę i podciągnąłem się do góry, drabina zakołysała się niczym kobra, rozrzuciła ramiona na boki, jakby spragniona uznania i już, dokładnie teraz, z donośnym hukiem — chciała runąć na ziemię w akompaniamencie moich zdumionych okrzyków.

Teatralność, pomyślałem, godna głównej bohaterki.

Ale nic z tego — jakoś musiałem wrócić, dlatego też w ostatniej chwili złapałem ją niczym kocia matka chwytająca pojedyncze sztuki z miotu za kark i postawiłem twardo w pionie.

Otrzepałem dłoń o brązowe spodnie. A potem się rozejrzałem po... stryszku? Myślę stryszek, ponieważ panowało tutaj jeszcze większe nieuporządkowanie niż na dole, kurza stopa, znacznie większe, doszedłem do wniosku, gdy łydką szturchnąłem wieżyczkę z książek i te się posypały jak rzucona o stół talia kart. Podobnych wieżyczek było sporo, a jeszcze więcej było przypadkowo rozstawionych krzeseł, starych i jakoś tak dziwnie wystruganych, niby bez przemyślenia, a jednak wydawało się, jakby z przemyśleniem. Osobliwie to było znalezisko, ale wszystko nabrało sensu, kiedy znalazłem zachęcająco uchylone drzwi.

Zza których pachniało bzem i lawendą.

Uśmiechnąłem się do siebie i otworzyłem je szerzej.

🍂

Ależ szokujący był to obrazek!

Po prawdzie przed oczami miałem mojego nieznajomego, teraz jednak chyba śpiącego, z twarzą skrytą pod wcześniej czytanym tomiskiem. Jedną z rąk bezwiednie rzucił poza ramę czekoladowej, nadgryzionej przez czas leżanki, a drugą podtrzymywał rozwarty grzbiet książki, jakoby głaszcząc go z sennym utęsknieniem.

Panująca tutaj cisza była tylko to cichsza; cichsza; cichsza.

Chrup.

Nagle ze zgrozą spostrzegłem, że moje palce chwytają za wolumin i unoszą go, najpierw powoli, niespiesznie, a potem tak, jak zrywa się plaster; jednym szarpnięciem.

Nieznajomy otworzył oczy.

🍂

W tym momencie musimy zrobić sobie małą przerwę, ponieważ nie jestem w stanie prowadzić dalszej narracji.

Gdyż chyba się zakochałem.

Jeszcze mocniej.

🍂

Mrugnąwszy, wyrywałem się z otchłani szaleństwa. Przed sobą znów miałem nieznajomego, ale teraz już w pełni rozbudzonego, siedzącego na kanapie z wyprostowanymi plecami zupełnie tak, jakby robaki o tysiącu odnóży przebiegły mu po kręgosłupie, a on, choć w panice, nie zwykł okazywać przesadnych emocji, dlatego też zastygł w pozie przerażenia.

Nie jednak brak reakcji był tutaj problemem — zupełnie nie. Wszakże tutaj rozchodziło się o oczy.

Wyglądem przypominały wczesną jesień bezdusznie zaskoczoną przez nagły deszcz; a więc burzowe chmury, dywan zmiękłych liśćmi i rozhulany wiatr w skradzionych pantoflach. Nie były przyjazne, jednak z pewnością piękne, bo ostre i czujne, nabiegłe tajemnicami, jak ten stryszek, w którym go znalazłem.

Koloru czarnej kawy i cynamonu, szybko stały się moją ulubioną mieszanką.

— Cześć, nieznajomy — rzuciłem i wyjąłem podniszczone wydanie wcześniej skradzionej książki. — Chciałbym to kupić.

Nieznajomy jakby oprzytomniał. Spojrzał na mnie jak na podejrzane ciastko, które pojawia się znikąd na blacie, zmrużył oczy i cofnął głowę, obserwując mnie z odległości poszerzonej o pół centymetra.

Nie wstał, wciąż siedział sztywno.

— To nie jest na sprzedaż — odparł tym zblazowanym głosem. — A tutaj nie można wchodzić.

Zmarszczyłem brwi.

— Chcesz mi powiedzieć, że te wszystkie szpargały, które walają się tutaj niechciane jak okiem sięgnąć, mają jakąś wartość sentymentalną i z tego powodu nie podlegają kupczeniu?

Nieznajomy potrząsł głową.

— Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że akurat ta książka nie jest na sprzedaż.

Zastanowiłem się nie na żarty.

— A dlaczegoż to?

— Po prostu nie jest na sprzedaż. — Kiwnął na mnie głową. — Dlaczego tutaj wszedłeś?

Spodobała mi się ta gra w unikanie odpowiedz.

Postanowiłem również zagrać.

— Wiesz, że nie powinieneś tutaj spać, gdy na dole wałęsają się klienci?

— Wiesz, że nie powinieneś odpowiadać pytaniem na pytanie?

Wyszczerzyłem się w uśmiechu.

— A więc może masz ochotę trochę pohandlować informacjami?

Spojrzał na mnie niechętnie, ze zmrużonymi nieco oczami.

— Powiedz mi tylko dlaczego miałbym się na to zgodzić?

— A no bo chcesz wiedzieć, dlaczego się tutaj znalazłem, a ja chcę wiedzieć, dlaczego próbujesz mi wmówić, że całkowicie przypadkowa książka, którą porwałem bez zastanowienia z regału, nie jest na sprzedaż, kiedy w rzeczywistości nawet na nią nie spojrzałeś.

Moje słowa musiały mu się nie spodobać, bo tak, jak przed chwilą siedział, poderwał się nagle i stanął przede mną wyprostowany, brutalnie zjadając mnie o pół głowy.

— Znam wszystkie książki, które tutaj są. — Głos miał tubalny, ostry.

Zmniejszyłem uśmiech do wielkości zaspanej gwiazdy.

— Myślę, ze trochę to nad wyrost. Macie ich masę. Właściwie, ile jest tutaj egzemplarzy?

Jego oczy zagarnęły kilka deszczowych kropel tylko dla siebie.

— Nie. Najpierw odpowiesz na moje pytanie i być może wtedy uzyskasz odpowiedź na swoje.

— Wyglądałeś na mniej zaborczego. Wiesz. — Machnąłem głową w bok. — Na dole.

Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. Uniósł brwi.

— Bo czytałem?

— Bo nawet nie zwróciłeś na mnie uwagi.

— Zwróciłem. Powiedziałem, że nie można tutaj jeść.

Śmiech uciekł mi przez usta.

— No tak, ale to nie ja, to moja ręka narobiła tego rabanu. Spojrzałeś na nią. Ja głowę mam trochę wyżej.

Chwilę mi się przyglądał. Moim niebieskim oczom, niewielkiemu uśmieszkowi, czapce z przesadnie zgiętym daszkiem i nadgryzionej cynamonce.

Potem powiedział:

— Nie widzę różnicy pomiędzy jednym a drugim.

Trochę mnie to ubodło — nie na tyle jednak, żebym się speszył. Boć na niechęć odpowiada się jeszcze większą chęcią.

— Myślisz, że jestem tak słodki, jak moja cynamonka?

Myślałem, że się zaśmieje, może pokręci głową niby w zażenowaniu, ale on tylko zrobił się zbyt ważny, odstraszająco chłodny i protekcjonalny.

— Nie lubię słodyczy — rzucił sucho, czym zastrzelił mnie na miejscu.

— Żadnych?

Potwierdził.

— Co z wypiekami? Ciastami? Bułeczkami? Nic?

Znowu potwierdził.

Zatem uchwyciłem się ostatniego bastionu nadziei.

— Co z cynamonkami?

Oczy o barwie czarnej kawy i cynamonu zdradziły mi odpowiedź, nim zdążyły zrobić to usta.

— Cynamonki? Nienawidzę ich.

🍂

Wtedy postanowiłem: sprawię, że nieznajomy zakocha się w cynamonkach. Nie, więcej — zakocha się we wszystkim, co w swej ofercie miały zakręcone uliczki nieopodal Antykwariatu.

Bułeczki z jabłkami, tarty z figami i drożdżówki ze śliwkami; zniosę mu to wszystko i sprawie, że nastąpi dzień, gdy sam o nie poprosi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top