4. Abberacje

Dzisiejsze słońce było gnuśne. Zawieszone nisko na niebie niczym ciężka kropla miodu, wylegiwało się w towarzystwie miękkich chmur, białych i puchatych jak wata cukrowa. Karmazynowe liście przystanęły, zaścielając chodniki dywanem lenistwa, jakby zmęczone wczorajszą gonitwą: niektóre tylko mokrzyły się we wspomnieniach z kroplami deszczu w kącikach zaspanych oczu. Wiatr czasami ziewnął, lekko i kapryśnie, po czym odwracał się na drugi bok i zapadał w następną drzemkę.

Świat dzisiaj odpoczywał.

Ja natomiast byłem rozbudzony, pełen sił i zaczepnych nut. Zatem chwyciłem dłonią za klamkę, jej chłodny metal zaciążył mi w dłoni i wnet, jak tornado maszerujące przez pola kukurydzy, wiatr się przebudził, by chuchnąć na pobliskie sklepy i zerwać z nich liście. Te szalenie się roztańczyły, smukłymi spódnicami hacząc o moją nagą głowę, wpadając na moje ramiona i osiadając na połach brązowego płaszcza jak pocałunki usłane rumianą szminką.

Strzepnąłem je z siebie wszystkie.

One zaś zawirowały niczym baletnice i z gracją opadły przed drzwiami piekarni na podobieństwo czerwonego dywanu, zapraszając mnie do środka.

🍂

Trel dzwonka powitał mnie od progu, jednak cichszy niż dotychczas, równie zaspany, przebudzony z letargu tylko po to, by trzepnąć piórami i wyśpiewać senne nuty pozdrowień. Przyjąłem to osowiałe zaproszenie i wszedłem w głąb piekarni. Zaraz jednak przystanąłem, czujny i podejrzliwy — bowiem zapach cynamonu i wanilii nie objął mnie ramionami za szyję. Nie cmoknął mnie też w nos. Machnął tylko od niechcenia dłonią i rozproszył się znudzony pod sufitem jak poranna mgła.

Powoli podszedłem do lady.

Piekarnia milczała jak zaklęta. Wyciśnięta z życia, pozbawiona zaczepnego animuszu, przypominała raczej Śpiącą Królewnę ukutą przez magiczne wrzeciono niźli psocącego chochlika, skaczącego po lampach i klientach, wieszającego się na cudzych uszach i bzyczących żarówkach.

— Cześć... Patty?

Orzechowe oczy Patty uniosły się na mnie z niemym westchnieniem, a choć czułe i zatroskane jak zawsze, miały w sobie pewną ciszę, odpoczynek przezeń wcześniej nieodkryty.

— Witaj, kochaneczku — rzekła Patty i zaraz szeroko ziewnęła, machając pulchną dłonią przed twarzą, by odgonić senne łzy z kącików.

Wsparłem się biodrem o środkową część lady.

— Wszystko gra? — zapytałem, wślizgując słowa troski pomiędzy kolejne napady ziewnięć Patty.

Pomachała głową i kradnąc jeszcze kilka zaspanych pomruków, wyprostowała się zaraz, przywdziewając na usta przepraszający uśmiech.

— Tak, tak — wyszczebiotała serdecznie. — Miałam po prostu okropną noc. Myślałam, że wczorajsza burza nigdy się nie skończy. Ciągle się budziłam w środku nocy, bo szyby mi klekotały tak głośno, jakby miały wylecieć z obramówek. Wierz mi, kochaneczku, to miasto dawno nie widziało takiej jesiennej zawieruchy. Chwileczkę... — i wtem zatrzymała się, wbijając czujne spojrzenie w moją przekorną twarz — za to ty wcale nie wyglądasz na zmęczonego.

Wyszczerzyłem się jeszcze przekorniej.

— Tak? — zapytałem niewinnie. — A chyba powinienem. Do późna siedziałem w Antykwariacie z Sasuke.

Twarz Patty natychmiast się rozpromieniła.

— A cóż takiego można robić w Antykwariacie do późnych godzin nocnych?

— Parę rzeczy by się znalazło — odparłem ze śmiechem i wzruszyłem lekko ramionami. — Sasuke okazał się wybitnie przyjemnym towarzyszem. Pozwolił mi się namalować, choć, muszę przyznać, żadnej z książek nadal nie mogę kupić. Dostałem jednak pozwolenie, by dokończyć czytać jedną z nich. Na miejscu.

Wnet cała piekarnia ożyła.

Zapach cynamonu i wanilii uwiesił mi się na szyi, tylko po to, by zaraz chwycić mnie za dłonie i rozszaleć się ze mną w szarlatańskim tańcu. Patty uśmiechnęła się szeroko i senne mary zniknęły z jej ciepłych oczu. Teraz patrzyła na mnie radośnie, ale z psotnymi ognikami.

— Musi być coś jeszcze — powiedziała. — Widzę, kochaneczku, że coś jest.

Odczekałem sekundę dla większej dramaturgii.

Wskazówka zegara dygnęła niczym posłaniec przynoszący nowe wieści, a ja wzruszyłem ramionami, siląc się na nonszalancję i obojętność.

— Zdradził mi swoje nazwisko. — Stuknąłem palcami o ladę. — Nazywa się Sasuke Uchiha. — Popatrzyłem na nią. Zrobiłem krótką pauzę. — Musisz przyznać, Patty, że cudownie to ze sobą brzmi.

— Sasuke Uchiha — powtórzyła Patty w zamyśleniu.

Gorliwie pokiwałem głową.

— Widzisz? Cudownie.

Patty także pokiwała głową, jeszcze zapalczywiej niż ja, a potem wyrzuciła z siebie odgłos gorącej emfazy, oczy jej rozbłysły, a usta wyciągnęły się w ciepłym uśmiechu, szerokim i uroczym, jakby przyszyła sobie do warg obłoki waty cukrowej.

— Kochaneczku, przecież to naprawdę cudownie — wyrzuciła z żarem i jej klatka piersiowa opadła, jakby za trzepnięciem skrzydeł. — Masz komplet!

— A od kompletu....

—... już tylko rzutem do pierwszej randki! — dokończyła rozszczebiotana Patty.

Wyraz twarzy przybrałem sielski, łagodny; prawdziwie rozmarzony.

Zaraz jednak spoważniałem.

— A więc muszę się cofnąć do początku — powiedziałem po chwili, z osowiałym zastanowieniem. — Skoro mam komplet, muszę dać mu coś, czego od początku najbardziej nie chciał.

Oczy Patty spojrzały na mnie nieufnie.

— Cynamonki. Nienawidzi ich — wyjaśniłem.

Zakryła dłonią uchylone usta, zbyt jednak wolno, by zdusić zaskoczony pisk.

— Nienawidzi cynamonek?

— To prawdziwy dziwak, Patty.

— I chcesz mu, kochaneczku, dać cynamonki, których nienawidzi, ponieważ....? — Uniosła brwi, zachęcając mnie do dokończenia myśli.

Wtem oderwałem nagle łokcie od lady i wyprostowawszy plecy, spojrzałem na Patty poważnie, pełen chłodnej śmiałości i dumy, jednocześnie jednak ze wzrokiem nabiegłym szelmowską lekkością.

— Czasami jemy oczami — powiedziałem z subtelnym uśmiechem. — Czasami nie o smak tutaj chodzi, a o to, czyja ręka nakłada nam obiad.

🍂

Nic się nie zmieniło.

Słońce prażyło miło, choć z wyraźną niechęcią, jakby wypuszczało ciepłe promiennie wyłącznie przez przypadek; tak jak wypuszcza się senne bajania poprzez rozchylone usta. Liście opadały wolniej z drzew, wiatr oddychał tylko z powinności i wszystko było tak nienaturalnie wstrzymane niczym ciało unieruchomione w pół kroku. Gdzieś tkwiła ręka, gdzieś indziej noga, wszystek zawieszone na niewidzialnym sznurku, skręcone przedziwnie jak w teatrzyku z lalkami o zwieszonych głowach.

Zrazu pomyślałem, że może mistrz ceremonii tragicznie się rozkojarzył i zapomniał o swoim przedstawieniu, że może lalkarz w pośpiechu porzucił pacynki i popędził na przerwę.

A może wraz z wczorajszą burzą na uliczki spadła amnezja.

A może nie; może wszystko było zwyczajne, rozporządzone właściwym biegiem zdarzeń, objęte planem, spisanie ze skrupulatnym przemyśleniem. Może świat wcale nie spał, może osowiałość była złudna i tylko tymczasowa, ponieważ — ku szczerej prawdzie — gdy przystanąłem na zroszonej uliczce naprzeciw Antykwariatu, począłem wątpić w jakość swych zmysłów.

Ponieważ krople deszczu skrzyły się na bruku jak małe diamenty i przezeń mieniło mi się w oczach. Były jak tafla wody odbijająca obraz; ukazująca przy tym falujące miraże, zdradliwe, nieprawdziwe po stokroć, a najprawdziwsze, bo przedstawiające tylko i wyłącznie wpatrujące się w nią odbicia.

Postąpiłem krok do przodu i wzrok mi przystanął. Zawędrował tam, gdzie na przedzie siedział nieznajomy, zajmując jedno z gawędziarskich krzeseł, te przylegające do witryny, za którą zwykła stać moja książką, a której teraz tam nie było, boć leżała uroczyście obok jego dłoni, zaraz nieopodal drugiego kubka z kawą, skrząc się jak kłąb świetlików pośród głębokiej nocy.

Nieznajomy natomiast głowę miał wspartą o rękę, włosy nonszalancko rozrzucone wokół skroni jak kleksy naniesione na mój wczorajszy malunek.

Po raz pierwszy pił kawę. Po raz pierwszy był na zewnątrz. Po raz pierwszy nie musiałem go szukać.

Ponieważ to on znalazł mnie.

I unosząc papierowy kubek do ust, spojrzał w moją stronę.

🍂

Uśmiech rozrósł mi się na całą twarz. Cieplejszy niż zazwyczaj, miększy niż co dzień. Żywszy, pozbawiony galanterii, uszyty na wzór ciekawskiej przebiegłości i zaczepnie skierowany w stronę nieznajomego.

— Cześć, Sasuke — powiedziałem i odsunąwszy krzesło, usiadłem naprzeciw, łokcie kładąc na rantach okrągłego stolika. — Nie jesteś dzisiaj w Antykwariacie.

Przyjrzał mi się z przydługą koniecznością. Krople słońca ściekały na jego twarz, muskały prosty nos i uwieszały się na szczodrych rzęsach — i tak oto czarna kawa jego oczu przypominała gorącą czekoladę.

— Przypomniałeś sobie moje imię?

— I usłyszałem nazwisko.

— Porzucasz nieznajomego?

— Będzie ci tęskno?

— Powinno?

— Nie, jeśli poznamy się do końca.

Nieznajomy uniósł brwi i czekał; z brązowymi oczami utkwiony w moich niebieskich, wyprostowany jak smukła góra cierpliwości.

Zmniejszyłem uśmiech do niewinnej psoty.

— Nazywam się Naruto Uzumaki — powiedziałem. — I mam coś dla ciebie, Sasuke Uchiha.

Oderwałem łokcie od rantu, by zakryć spękany stolik papierowym zwitkiem, poprzez który przezierały cynamonki, oblane gęstym lukrem, okraszone wspomnieniem naszego pierwszego spotkania, tajemnicą tamtych dni i zachętą każdych kolejnych.

Podsunąłem torebkę w jego stronę.

Sasuke podsunął drugi kubek z kawą do mnie.

— Przyniosłeś mi cynamonkę — powiedział.

— A ty mi kawę.

— Nie lubię cynamonek.

— Jesteśmy poza Antykwariatem.

W kącikach ust drgnął mu uśmiech.

— Gusta się zmieniają w zależności od miejsc?

— Powinieneś spróbować — zachęciłem miękkim mruknięciem. — Zwłaszcza, że nie wiąże cię żaden zakaz.

Zatem chwycił w między dłonie opakowanie i palcami wyciągnął jedną z cynamonek, spoglądając na nią przez chwilę, zaraz potem na mnie, a potem znowu na własne palce ubabrane lukrem.

— Tabliczka z zakazem wisi tutaj od zawsze i od zawsze nie pełni żadnej funkcji — powiedział obojętnie i wgryzł się w cynamonkę, nie patrząc przy tym na mnie zupełnie.

Poprawiłem się na krześle i sięgnąłem po podarowaną kawę, ale ręka moja zawisła w połowie, zamierając z całkiem innego powodu niż dzisiejsza pogoda, niż liście i słońce, niż wiatr i krople deszczu. Patrzyłem na nieznajomego i ogarnęło mnie przedziwne rozbawienie. Niesłychanie głośne, tak bardzo niestosowne i swawolne. Patrzyłem na niego i czułem, jak wyraz jego podstępnej twarzy odbija się w moich roześmianych oczach, zmrużonych, a szeroko otwartych na zmianę.

A to ci zgrywus.

— Zapytaj mnie o coś, Sasuke — rzuciłem zaraz miękko, głosem wciąż rozbawionym.

Wtedy na mnie spojrzał.

I było to łagodne spojrzenie, przypominające liście z wierzchołków drzew usłane ciepłymi pocałunkami słońca, te najbliższe bezchmurnego nieba, kołysane westchnieniami wiatru.

— Co robiłeś u góry?

Odłożywszy kubek, znowuż wsparłem łokcie o stolik, bliżej jednak niż wcześniej, wcale nie wstydliwie.

— Szukałem cię — odparłem bez krzty zawahania. — A ty, Sasuke? Co robiłeś poza udawaniem, że śpisz?

Zawiał wiatr; zapach bzu i lawendy nagle przysiadł na blacie przed nami, musnął moje policzki, pogładził kark i odgarnął z twarzy rozsypane włosy.

— Czekałem, aż zostanę odnaleziony.

Wtem usta wyciągnęły mi się w sielskim uśmiechu.

I Sasuke się uśmiechnął łagodnie.

Ja zapytałem:

— Po co ci ta książka?

— Znalazłem ją przypadkiem — odpowiedział niemal łobuzersko, ze śmiejący się kącikami oczu.

— Mogę ją kupić?

Pokręcił głową. Leniwie, spokojnie, jakby niechętnie, a jednak w tej samej chwili chwycił za wolumin i położył go płasko przede mną. Był to gest delikatny i niesłychanie czuły, a choć dotyk miał lekki, było w nim coś niezaprzeczalnie surowego, pozbawionego grzecznego pytania.

— Gdy dopijesz kawę, powinieneś wejść do środka i skończyć czytać.

— A potem?

Spojrzał twardo w moje niebieskie oczy.

Ja spojrzałem w jego o barwie ciepłej czekolady i cynamonu.

— A potem weź następną i zacznij czytać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top