§ 1
"Wiem, że jak każda kobieta, mam więcej siły niż na to wygląda."
Eva Perón (Evita)
Wchodząc po raz pierwszy do pokoju szpitalnego w Springfield, Cordelia czuła się przytłoczona. Nigdy nie przepadała za tymi miejscami, a już zwłaszcza od czasu... Nie. Dziś, stanowczo nie będę o tym myślała – upomniała się, nim kolejny już raz wkroczyła do windy, by pojechać na trzecie piętro, gdzie leżał jej ojciec. Podłączony do licznej aparatury, wciąż z trudem unoszący się na łóżku, nadal potrafił wydawać polecenia na prawo i lewo. Tego człowieka nikt zapewne nie powstrzyma od pracy, nawet coś tak trywialnego jak zawał.
Dilly uśmiechnęła się pod nosem, gdy przypomniała sobie jego krzyki, kiedy któregoś dnia wyżywał się na biednych, młodych dziennikarzach. Oni zaś, miotali się niczym we mgle i nie wiedzieli do końca od którego „rozkazu" rozpocząć działania. Od kilku dni przyglądała się temu wszystkiemu, zastanawiając się wciąż, skąd ojciec przez cały ten czas czerpie energię?
Było późne popołudnie, wyjątkowo parne tego dnia, kiedy przechodziła przez szpitalny hol. Idąc korytarzem usłyszała dźwięk swojego telefonu, dobywający się z wnętrza torebki. Przystanęła i z ciężkim westchnieniem sięgnęła w głąb swojej podręcznej otchłani. Cóż, może była bardziej zorganizowana niż Tamara, ale nieporządek w torebkach miały taki sam. Po dłuższej chwili, udało jej się odnaleźć wciąż dzwoniący przedmiot. Spojrzała na ekran.
— Czy coś się stało, że postanowiłaś zadzwonić? – zapytała z rozbawieniem przechodząc do niewielkiej poczekalni. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Zapatrzyłam się na drzewa licznie posadzone w niewielkim parku.
— Chciałam się tylko upewnić, czy nie zdążyłaś już narobić jakiś głupot – odparła przekornie Tamara.
— Właściwie, to jestem wyjątkowo grzeczna – odparła ze zmęczeniem Cordelia, opierając czoło o szybę. Czuła się przytłoczona wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatnich tygodni. Włamanie do kancelarii, aresztowanie Matthew i skrywane przez niego tajemnice – to wszystko przypominało szalony sen, z którego usiłowała się wybudzić.
— Cieszę się... – urwała na chwilę, jakby nie wiedziała, co ma powiedzieć. – Słuchaj, tylko się nie wściekaj, ok?
— Gdy w ten sposób zaczynasz, to właśnie wszystko mi mówi, że powinnam się bardzo wściekać – stwierdziła z sarkazmem Cordelia, czując narastające zdenerwowanie. Tamara bardzo rzadko w ten sposób rozpoczynała rozmowę, a to znaczyło, że ma do przekazania bardzo nieprzyjemne wieści.
— Matt jedzie do Springfield.
Dilly wciągnęła głęboko, z sykiem powietrze i przymknąwszy oczy pomyślała, że mimo wszystko, nie jest jeszcze gotowa na to spotkanie. Nie miała jednak złudzeń, że jest w stanie powstrzymać tego mężczyznę, gdy ten sobie coś postanowi. Jak na przykład przyjazd tu, do miejsca z którego wiele lat temu uciekła, teraz zaś zmuszona okolicznościami, zmuszona była do walki z napływającymi uparcie wspomnieniami.
— Dilly? Z nim nie jest najlepiej.
Gdy dotarły do niej słowa przyjaciółki, gwałtownie otworzyła oczy i skupiła się ponownie na rozmowie. Mimo iż nie znała Matthew zbyt długo, a ich burzliwa relacja mogła z dużym prawdopodobieństwem zakończyć się prędzej, niż później, poczuła ukłucie w piersi na myśl, że może coś mu dolegać. To był pierwszy mężczyzna, o którym myślała poważnie od rozstania z Marcusem. Jeśli istniał choć cień szansy na zmianę, Cordelia zamierzała z tego skorzystać.
— Co się stało?
— Cóż... Elliot, co prawda wykazał się niesamowitym refleksem i jak na niego, powagą – parsknęła rozbawiona. – Ale Matt... Wydaje mi się, że coś go gnębi. Coś się wydarzyło, gdy siedział w areszcie. Nie wiem co, ale dobiło go to. Zdążyłam poznać tego twojego Cesarza i powiem ci jedno – to nie ten sam człowiek. Wygląda, jakby zawalił mu się świat. Nawet Elliot nie wie, co można zrobić, żeby go wyrwać z tego letargu. Nigdy dotąd go takim nie widział, nawet po zakończeniu pracy w Waszyngtonie. Swoją drogą, wiedziałaś jakie ten facet ma koneksje?
— Tami, błagam! Skup się i powiedz mi dokładnie, co się wydarzyło od mojego wyjazdu – zażądała stanowczo, tracąc cierpliwość.
— Wiesz, że ostatnio jesteś irytująco mało zabawna? – Gdy Dilly sapnęła z trudem panując nad wybuchem złości, Tamara zmieniła ton, choć nadal w jej głosie dało się słyszeć złośliwą nutę. – Dobra, niech ci będzie! Naprawdę, zanim zaczęłaś pracę u przystojniaków, byłaś bardziej rozrywkowa...
– Tamara, na litość boską! – jęknęła Cordelia, tracąc cierpliwość do wtrętów przyjaciółki.
– Dobrze, już, dobrze! Gdy Elliot wkroczył do sądu, okazało się, że czekał tam już na niego twój były. Na nic się zdało jego biadolenie, bo nasz drogi Ellie bardzo gruntownie się przygotował do spotkania z sędzią. Collins był naprawdę wściekły i podejrzewam, że będzie jeszcze z nim problem. Później, niczym jakiś pseudo Batman wpadł na posterunek i uwolnił kumpla z aresztu. Przyznam, że gdy dzień później spotkałam Bardena, nie poznałam go. Był jakiś taki przygaszony, zupełnie jakby zapadł się w sobie. Wszyscy twierdzą, że to do niego nie podobne, że on się tak po prostu nie poddaje. – Tamara zakończyła swoją przemowę poważniejąc.
Cordelia nie miała pojęcia, co na to powiedzieć. Za każdym razem, gdy rozmawiała z Matthew, czuła że coś przed nią ukrywa. W jej głowie wciąż kłębiły się pytania, na które pragnęła uzyskać odpowiedzi. Jego zaś, jej dociekliwość wprawiała nieustannie w zakłopotanie i nerwowość. Doskonale wiedziała, do czego człowieka mogą doprowadzić tajemnice, a jednak sama wciąż przed nim ukrywała ważną część własnej przeszłości. Była cholerną hipokrytką. Miała jednak w sobie zbyt duże pokłady gniewu, by to w odpowiedniej chwili dostrzec. Wściekłość donikąd cię nie zaprowadzi – słowa jej kuzynki, które wypowiedziała w chwili, gdy została aresztowana, powracały coraz częściej, niczym wyrzut sumienia, który do tej pory skrzętnie chowała w zakamarkach wspomnień. A jednak, pomimo tego wszystkiego, co wydarzyło się w jej życiu, Dilly coraz częściej czuła jak ogarnia ją ta sama wściekłość, co wiele lat temu, kiedy mogła skłamać i ocalić kuzynkę, lecz nie zrobiła tego. Nie uratowała jej, tak jak nie potrafiła później pomóc samej sobie i życiu, które utraciła.
Rozmasowała skronie, nim skupiła swoje myśli na tym, z czym obecnie musiała się zmierzyć. Spojrzała na białe drzwi, za którymi leżał jej ojciec. Wzięła kilka oddechów i zapukawszy, weszła do pokoju szpitalnego, przygotowując się na kolejny trudny dzień. Na twarzy Petera dojrzała zamyślony grymas, który rzadko można było zobaczyć na obliczu tego bezwzględnego człowieka. Podeszła do niego i zamachała mu przed nosem najświeższą gazetą z notowaniami giełdowymi, o którą ją wręcz błagał wczoraj. Jej matka kategorycznie odmawiała mu przynoszenia Przechwycił rulon, niczym dziecko, które właśnie otrzymało prezent urodzinowy.
Cordelia z rozbawieniem pokręciła głową i zajęła wolne krzesło tuż obok łóżka ojca, który od razu zajął się przeglądem swojej zdobyczy. Postawiła torebkę na podłodze i wyjęła ostatnie orzecznictwo dotyczące przejęć spółek. Boże! Nawet na urlopie siedzę nad pracą! – jęknęła w duchu. Naprawdę powinna nauczyć się wypoczywać, resetować swój umysł. Przekartkowała dość opasły druk na stronie, którą przeglądała wczoraj i zagłębiła się w lekturze.
— Dlaczego tu przyjechałaś?
To niespodziewane pytanie wytrąciło ją z równowagi. Podniosła głowę i przyjrzała się ojcu, który był zaskakująco poważny. Nie usłyszałam w jego głosie tej zjadliwej nuty, jaka zawsze towarzyszyła jego słowom kierowanym do Dilly bądź Andrew.
Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, o co tak naprawdę może mu chodzić. Co się kryło w tym pytaniu? Bo, że coś było na rzeczy, miała niezmąconą pewność. Za dobrze znała ojca, by nie wiedzieć, że ten stary drań miał jakiś ukryty cel. Nie miała zamiaru znów dać się wciągnąć w jego gierki. Nie była już naiwną nastolatką, pragnącą akceptacji i miłości ojca. Przyjechała do Springfield z poczucia obowiązku, lecz nie miała zamiaru znosić jego humorów w nieskończoność.
— O co ci chodzi, tato?
Odłożyła opasły zbiór na kolana i spokojnie śledziła zmiany na twarzy. Były bardzo niewielkie, ale jako jego córka doskonale je widziała. Miał ją wychować, a jedynie sprawił, że nie potrafiła zbudować normalnego związku i ułożyć sobie życia.
Peter roześmiał się ponuro, bez cienia uczucia. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio, choć przez sekundę, obdarzył ją ciepłym spojrzeniem.
— Pamiętasz, kiedy ostatnio mnie tak nazwałaś?
Cordelia cała się spięła. Nie wiedziała do czego zmierzał, ale nie podobał się jej kierunek jaki obrał. Był szczwany, niczym lis. Nie ufała mu. Choć był jej ojcem, to jednak ich relacja nigdy nie należała do normalnych.
— Pamiętam. Zapytam ponownie, do czego zmierzasz?
— Do niczego. Po prostu, zastanawiam się, co takiego uległo zmianie, że znów tak do mnie mówisz. To odstępstwo od normy. – Wzruszył niedbale ramionami. Nie zwiodło to Cordelii. Miał jakiś cel, tylko nie odkryła jeszcze jaki. Jego wypowiedzi zawsze miały jakieś drugie dno, zwłaszcza te rzucone jakby od niechcenia. – Nadal masz z nim kontakt, prawda?
— Pytasz o syna? Tak. Jesteśmy sobie bardzo bliscy – odparła z jadem w głosie, umyślnie podkreślając łączącą ją więź z bratem. Nie dziwiła się, że Drew nie chciał tu przyjechać. Ojciec nigdy mu nie wybaczy, choćby był na łożu śmierci. Zobaczyła to właśnie w jego oczach. Stanowczość i upór, ale było coś jeszcze, czego do końca nie rozumiała – nienawiść.
— Ach, tak – mruknął pod nosem. Zamknął oczy, a na jego ustach pojawił się dziwny uśmieszek. Dilly poczuła, jak przez jej ciało przebiega dreszcz. Ojciec zawsze był wymagającym i bezkompromisowym człowiekiem. Wydawało jej się jednak, że z biegiem lat, stawał się coraz bardziej zdziwaczały, jakby zaczynał zaszywać się w swoim własnym świecie. Obawiała się tego, co chodziło mu po głowie.
Schowała książkę do torby i podniosła się z miejsca. Spojrzała ostatni raz na człowieka, który dawno temu był jej tak bliski. Wydawało się, że to bardzo odległe czasy. Wszystko było wówczas dużo prostsze. Teraz pozostała po ojcu z tamtych lat jedynie skorupa. Nie pozostało jej nic innego, niż opuszczenie szpitala i poczekania w hotelu na powrót matki. Będzie zmuszona jakoś wyjaśnić jej, dlaczego nie pilnuje ojca, dopóki jej nie zmieniła, lecz wolała kazania i obrazę ze strony Judith, niż oglądanie urazy widocznej w oczach Petera. Nie rozumiałam, co takiego powodowało, że aż tak bardzo nie potrafił znieść własnych dzieci.
Westchnęła z trudem wciągając do płuc powietrze. Jej obecność tutaj nie miała większego sensu. Matka musiała się z tym w końcu pogodzić.
— Na razie – rzuciła w końcu, nim wyszła pośpiesznie z pokoju, pozostawiając ojca, chyba po raz pierwszy, zaskoczonego jej reakcją. Przemierzała korytarz, zastanawiając się, czy nie przekazać matce, że wraca do Bostonu. Miała dość tego, że ojciec wykorzystywał swój pobyt w szpitalu, by ponownie sobie ją podporządkować, odzyskać władzę, jaką miał nad nią w przeszłości.
— Cordelia?
Odwróciła się na dźwięk swojego imienia, rozglądając za właścicielem głosu, który wydał się jej dziwnie znajomy. Ku niej zmierzał wysoki brunet, o zaskoczonej minie. Tylko nie to – pomyślała. Było jednak za późno na ucieczkę. Zdołała przybrać wymuszony uśmiech na swojej twarzy gdy zatrzymał się tuż przed nią Marcus Travers, przeszłość o której pragnęła za wszelką cenę zapomnieć. Mogła się spodziewać wszystkiego, tylko nie tego, że spotka tutaj byłego narzeczonego.
— Marcus. To, przyznam, że niespodzianka – wydusiła z siebie.
Mężczyźnie zrzedła pełna nadziei mina. Nagle spięty, wcisnął dłonie w kieszenie eleganckich spodni. Wzrok wbił w ziemię, by po chwili ponownie spojrzeć na nią z zaciętym wyrazem twarzy. Kiedyś tak bardzo kochała wszystkie jego oblicza. Dziś, przypominał jej jedynie o błędach, jakie popełniła.
— Cóż. Gdybyś nie uciekła wtedy, wiedziałabyś, że tu pracuję od wielu lat.
— Och, dzięki za wyrzut. Miło, że to się nadal nie zmieniło.
Syknąwszy te słowa, odwróciła się i ruszyła wściekłym krokiem do windy, gdy po chwili poczuła dłoń wokół swojego ramienia.
— Przepraszam. Cordelio... – zawahał się. Dostrzegła na jego twarzy zażenowanie i... coś na kształt wstydu i zalążek litości. Tego nie była w stanie znieść.
— No, co? – warknęła. Zdenerwowana wyrwała rękę i wpatrywała się w mężczyznę, który kiedyś był najważniejszą osobą w jej pogmatwanym życiu. Wciekała się, choć to przecież nie on się w tamtym czasie odsunął. Cordelia sama podjęła decyzję o wyjeździe. Ale też o nią nie walczył. Nawet nie spróbował i dlatego teraz, nie miała zamiaru mu wszystkiego ułatwiać.
— Czy możemy po prostu pójść gdzieś i porozmawiać? Proszę.
To jego zranione spojrzenie wkurzyło Dili jeszcze bardziej ale stwierdziła, że w sumie nic się nie stanie, jeśli go wysłucha. W końcu, przyjechała tutaj też po odpowiedzi i próbę znalezienia rozwiązania. Jedno wiedziała już na pewno – nie czuła nic do Marcusa. W tamtą noc umarła nie tylko jej nienarodzona córeczka, ale również miłość do mężczyzny który miał być jej oparciem do końca życia. Może tak naprawdę nie kochała go tak, jak na to zasługiwał? Może oboje żyli tylko złudzeniem, że to jest życie jakiego pragną?
— Dobrze. Mam chwilę – burknęła niechętnie.
— Dziękuję – szepnął Marcus. Jego kącik ust uniósł się delikatnie ku górze. W oczach mężczyzny ujrzała ulgę, zupełnie jakby obawiał się, iż Dilly czmychnie gdy tylko się do niej zbliży.
Zjechali windą na dół i skierowali się do głównego wyjścia. Było już późno. Niebo zrobiło się niemal czarne, a na parkingu pozostało niewiele samochodów. Nawet nie wiedziała, że tyle czasu spędziła u ojca. Był burkliwy i wkurzający, ale jednak obiecała matce, że nie będzie go denerwować, co oczywiście średnio jej wyszło.
Wyszedłszy na zewnątrz, wciągnęła ciężkie, wilgotne powietrze i pomyślała, że przydałaby się porządna ulewa. Widok spękanej ziemi przywodził jej na myśl obolałe, rozbite lata temu serce, które dziś, naznaczone tysiącem blizn, stara się wybijać ponownie miarowy rytm, pozwolić sobie znów obdarzyć kogoś uczuciem.
Spojrzała za siebie na budynek, do którego wprowadzono więcej nowości technicznych, niżby tego wymagał. Klinika, w której leżał jej ojciec wyglądała niczym dom miliardera, a nie szpital. Neoklasyczne wzornictwo nadawało mu jakiegoś niespotykanego czaru. Może dlatego pacjenci tutaj czuli się bardziej jak w domu? Wróciła myślami powrotem do towarzysza stojącego obok. Czy naprawdę chciała to zrobić? Wrócić do tamtych czasów? Czy była na to gotowa? Niezliczone pytania kłębiły się w jej głowie, odkąd uciekła z Bostonu. Tak, właśnie to zrobiła – uciekła – i nie miało to wiele wspólnego ze stanem zdrowia ojca.
Już miała zapytać Marcusa, gdzie będą mogli spokojnie porozmawiać, kiedy usłyszała pisk opon. Zdążyła jeszcze tylko, z zaskoczeniem kątem oka ujrzeć zbliżające się w zawrotnym tempie światła, nim poczuła ból w ramieniu, za które szarpnął ją Marcus, odciągając z drogi nadjeżdżającemu pojazdowi. Leżała na ziemi, zupełnie nie rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło.
Po chwili, wzięła głęboki oddech i usiadła cała obolała. Na szczęście poza obtarciami nic jej nie było. Gdy odszukała wzrokiem Marcusa, zobaczyła że wraca przeklinając, co chwilę odwracając się w kierunku oddalającego się pośpiesznie samochodu. Ukląkł przy niej i delikatnie ujął ramię na które upadła. Mimowolnie wyrwała mu się, odsuwając. Czuła podskórnie, że nie powinien jej dotykać. Nie miała co prawda pojęcia, skąd u niej aż tak gwałtowna reakcja, lecz obecnie bardziej niepokoiła ją myśl, że właśnie o mały włos nie została rozjechana przez jakiegoś wariata.
Marcus, najwyraźniej zaskoczony jej zachowaniem, odsunął się marszcząc czoło w zamyśleniu. Cordelia podniosła się z ziemi o własnych siłach i zaczęła przyglądać swoim obrażeniom, a przynajmniej tym widocznym. Na razie najbardziej doskwierała jej ręka. Otarcia nie były głębokie, ale już zaczynały sinieć. Skrzywiła się, gdy dotknęła rany na ramieniu. Cały rękaw jedwabnej bluzki był rozdarty, a spodnie wyglądały tak, jakby tarzała się w jakimś bajorku. Westchnęła ciężko i spojrzała na mężczyznę, który ją uratował. Nie zasługiwał na to, w jaki sposób go potraktowała więc postarała się o niewielki uśmiech.
— Dziękuję za uratowanie życia – powiedziała z wdzięcznością. Chciała choć trochę zatuszować swoje wcześniejsze zachowanie, czując zażenowanie. – Mógłbyś mnie, proszę, podwieźć do hotelu? — zapytała, krzywiąc się za każdym razem, gdy usiłowała poruszyć ramieniem. – Chyba nie będę w stanie dziś prowadzić.
— Oczywiście – odparł szybko. Poprowadził ją do swojego samochodu i szybko ruszył pod wskazany przez nią adres. Dily oparła głowę o zagłówek i westchnęła cicho. Ten dzień naprawdę mógłby już się zakończyć – pomyślała, starając się zignorować nieustające pieczenie.
Marcus, najwyraźniej nauczony doświadczeniem z dzisiejszego wieczora, nie próbował jej już więcej dotykać. Gdy tylko zaparkował przed hotelem, otworzył jej drzwi i czekał, aż sama wysiądzie. W pewnym stopniu była mu za to wdzięczna. Czuła lekkie wyrzuty sumienia względem tego, jak go potraktowała, jednak nie potrafiła powstrzymać swoich reakcji. Zbyt wiele wspomnień niosła z sobą jego osoba. Wspomnień, do których nie chciała powracać. Wszystko, co sobą reprezentował zostało głęboko wyryte w jej przeszłości, którą pragnęła pochować wraz z utraconą duszą tamtego tragicznego dnia.
Cordelia, stojąc twardo na ziemi podniosła głowę, zupełnie jakby wiedziona przeczuciem i spojrzała przed siebie. To, co zobaczyła powinno sprawić, że zemdleje z zaskoczenia. Tak się jednak nie stało. Poczuła bowiem tak ogromną ulgę, że o mało się nie rozpłakała na tym przeklętym podjeździe. Nagle, nie wiedząc kiedy, była już w silnych i bezpiecznych ramionach, dając upust emocjom, które skrzętnie do tej pory tłumiła.
***
Zobaczywszy Cordelię, zakrwawioną i posiniaczoną, wysiadającą z samochodu jakiegoś mężczyzny, Matthew poczuł, jak w jednej chwili odpływa z jego twarzy cała krew. Nie spodziewał się po przyjeździe tego, że zobaczy ją wyglądającą jak ofiara bójki. W jednej chwili podbiegł do niej i wziął delikatnie w ramiona. Gdy tylko oparła głowę o jego klatkę piersiową, rozpłakała się i przytrzymała się go tak kurczowo, jakby obawiała się, że może zniknąć. Jej filigranowa postać chowała się w jego ramionach. Maił nadzieję, że jej obrażenia były w dużej mierze powierzchowne, i nic poważnego jej nie dolega. Niewątpliwie była roztrzęsiona i wyraźnie przemęczona. Przymknął oczy i dotknął ustami czubek jej głowy ciesząc się, że może jeszcze nie wszystko stracone i zdoła w jakiś sposób naprawić, to co już udało mu się zepsuć.
Szalenie tęsknił za jej zadziorną naturą, podjęcie więc decyzji o przylocie do Springfield zajęło mu zaledwie kilka minut. Kiedy dotarło do niego, że zbyt głęboko w jego czarnej duszy wyryła się, by mógł zostawić sprawy własnemu biegowi, zabukował bilet na najbliższy samolot. Zostawił córkę pod opieką Elliota i jego siostry i ruszył w pogoń za kobietą, w której niewątpliwie się zakochał. Mógł teraz bez większej trudności wypowiedzieć słowa, które dotąd nie przechodziły mu przez gardło — kochał tę szaloną dziewczynę.
Miał sporo czasu na przemyślenia. Jadąc jednak do Cordelii, nie spodziewał się zastać jej w takim stanie. Układał sobie w głowie słowa, które w jakikolwiek sposób przekonają ją, by dała mu drugą szansę i wybaczyć rzucone bezmyślnie obraźliwe określenia. Teraz jednak myślał tylko o tym, by jak najszybciej zabrać ją w bezpieczne miejsce i zatroszczyć się o jej zdrowie.
Otworzył oczy i już miał ruszyć w kierunku hotelu, kiedy zorientował się, że ktoś im się przygląda. Rozejrzał się i jego wzrok padł na mężczyznę, z którym przyjechała Cordelia.
— Co się stało? – Matthew zapytał bardziej nieznajomego niż ukochaną, która wciąż łapała, nadal nieco spazmatycznie, uspokajające oddechy. Na szczęście jej płacz powoli się mijał. Jej palce jednak mocniej zacisnęły się na jego koszuli, gdy się odezwał.
— Ktoś prawie mnie rozjechał, ale Marcus odepchnął mnie w samą porę – szepnęła Cordelia.
— W takim razie, jestem pana dłużnikiem – odparł spokojnie Matt, wyciągając w stronę mężczyzny dłoń. Ten, jakby niepewnie, w końcu uścisnął ją, cały czas jednak przyglądając się Cordelii. Postanowił jak najszybciej zakończyć to spotkanie, jednocześnie dowiadując się, z kim miał do czynienia. Przyglądają się mu uważnie przedstawił się: – Matthew Barden.
— Marcus Travers – odpowiedział nieznajomy, szybko cofnąwszy dłoń. Spoglądał na Matthew wyczekująco, jakby oczekiwał na kolejne jego słowa. Nie wiedział, o co może chodzić Traversowi, więc skupił się ponownie na Cordelii. To ona była najważniejsza. Postanowił następnego dnia zadzwonić do Rebeki, żeby przesłała temu człowiekowi jakiś upominek w formie podziękowania. W tej chwili musiał się upewnić, że kobieta w jego objęciach jest cała i zdrowa.
— Myślę, że musimy opatrzyć te rany – szepnął w jej włosy, przymykając oczy z przyjemnością wdychając delikatny różany zapach, jaki zawsze towarzyszył Dilly. Po chwili pokiwała głową w zgadzając się ze mną i odchyliwszy się zaledwie o kilka centymetrów spojrzała na wciąż stojącego w miejscu Traversa.
— Dziękuję ci za pomoc, no i za uratowanie pod szpitalem – posłała temu całemu Marcusowi niewielki uśmiech, nim nie oparła z powrotem głowy klatkę piersiową Matthew. Widział jak bardzo była zmęczona, więc nie martwiąc się więcej o jej poczucie samodzielności, bez pytania wziął ją na ręce i skierował się ku windom. Matthew czuł przez całą drogę na swoich plecach palące spojrzenie mężczyzny pozostawionego w holu. O nim będzie musiał porozmawiać z Cordelią później, jak się nią należycie zajmie i sprawi, że wybaczy mu zachowanie, za które powinna go wykopać z pokoju, gdy tylko będzie trzeźwo myślała.
Jego piękna dziewczyna najwyraźniej miała zupełnie inne plany, gdyż odchyliła głowę i patrząc mu poważnie w oczy, jakby domyślając się, o co pragnąłby ją jak najszybciej zapytać.
— To był mój były narzeczony – wyszeptała głosem, przepełnionym bólem.
Zrzuciła na niego bombę w chwili, gdy otworzyły się drzwi windy na piętrze gdzie wynajął pokój. Tajemnice... tak, będą oboje musieli odbyć długą rozmowę. Jeśli miało im się udać, musieli zacząć sobie ufać. Na razie jednak, czas nie był na zwierzenia, lecz na odpoczynek i w jego przypadku, na przemyślenia dotyczące wypowiedzianych przez nią słów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top