Rozdział 2
Stanęłam przed złotą bramą i poczekałam aż dwóch uzbrojonych piekielników do mnie podejdzie. Mieli srebrne miecze, ale to było całe ich wyposażenie.
-Zgubiłaś się, dziewczynko?
-Bynajmniej. Nazywam się Ravine i jestem córką Satiny i Erato.
-Ta? A po co tu jesteś?-nie takiej reakcji oczekiwałam...
-Pogadać z Lucyferem.
-Tak po prostu? Pogadać?
-Chcesz mnie przeszukać, demonku?-uśmiechnęłam się drwiąco, wbrew zdrowemu rozsądkowi.-W cyckach broni raczej nie chowam, może przypatrz się kieszeniom.
Drugi parsknął śmiechem.
-Butna małolata. Plotki o tobie to prawda?
-Zależy które. To wpuścicie mnie czy nie?
-Chodź.
Jeden z nich został przy bramie, a drugi zaprowadził mnie do pałacu Lucyfera, iście dżentelmeńsko pozwalając mi iść przodem. Bo to wcale nie tak, że po prostu chciał pogapić się na moją dupę, wcale.
W końcu dotarliśmy do czegoś na kształt biura. Strażnik kazał mi usiąść i kazał czekać. Rozejrzałam się po gabinecie. Za dużo złota, boli w oczy. Ktoś tu lubi przepych. Albo oglądanie swojego pozłacanego ryja w tym wszystkich, bo odbijało cholerstwo jak lustro.
W końcu przyszedł. Młody, przystojny, czarnowłosy mężczyzna. Jego tęczówki były krwistoczerwone, ale podejrzewałam raczej zaklęcie. Iluzja dobra rzecz.
Wstałam.
-Nazywam się Ravine.
-A ja Lucyfer, chociaż sądzę, że pozory savoire vivre'u możemy sobie darować.
-Jak chcesz. Co tam, stary?
Zaśmiał się cicho i obszedł biurko.
-No tak, słyszałem o twoim poczuciu humoru-usiadł, co od razu zrobiłam również ja.
-I co?
-Podoba mi się. Tak jak ty.
-Jak wszystkim, jestem kusicielką.
-I aniołem.
-Zgadza się.
-O czym chciałaś ze mną rozmawiać?
-Słyszałam o wariackim planie wysłania mnie do Nieba.
-Nie jest wariacki. Jest całkiem logiczny, jeśli zakładamy, że chcemy, żebyś przeżyła. Wiesz, że zbliża się wojna. Prawdopodobnie rozegra się w Piekle.
-Czemu ja?
-Bo obie strony próbowałyby cię zabić-to chyba niedobrze.
Nie, poważnie, dlaczego nikt mi nigdy nie wyjaśnił, co znaczy ,,zabić"? Z kontekstu zdań, w których słyszałam to słowo, wywnioskowałam, że to coś mało przyjemnego i nieodwracalnego, ale nie wiedziałam co to dokładnie jest.
-Dlaczego ja?-powtórzyłam ciszej.-Jest wielu, którzy byliby dla ciebie cenniejsi.
-Ich chcę widzieć na polu bitwy.
-Dlaczego. Ja.
-Nie chcę, żebyś zginęła.
-Nie wierzę w dobre serduszko jednego z władców Piekła.
-I słusznie. Wiesz, czym jest śmierć?
-Nie...
-Wieczny sen. Kiedy ktoś zaśnie w ten sposób, trafia do mnie. A tu jest rozliczany z każdego grzechu.
-A jeśli ,,zaśnie" anioł lub piekielnik?
-Znika. Ostatecznie.
-Co się dzieje z duszą?
-Prof-dojrzały władca Piekła.
Dogadamy się.
-Naprawdę nikt nigdy ci tego wcześniej nie wytłumaczył?
-Nigdy nie widziałam śmierci na własne oczy, a rodzice sporadycznie mówili coś o egzekucjach, więc...
-Rozumiem. Potrzebna jest Śmierć.
-No to... jest, nie?
-Ludzie umierają, to prawda, ale z powodów naturalnych, a kilka lat temu zaczęły się choroby. A oni wciąż nie mogą umierać przed wiekiem przynajmniej trzystu lat.
-Co, za mała frekwencja w Piekle?
-Coś w tym stylu-wstał, obszedł biurko i usiadł na biurku, niecały metr przede mną.
Przez chwilę po prostu patrzył na mój dekolt-jak bardzo jestem do tego przyzwyczajona-a potem uśmiechnął się lekko, z zadowoleniem. Spojrzał mi w oczy.
-Daruj, trudno nie patrzeć.
-Powinnam rzucić jakąś iluzję na swoje oczy. Przynajmniej pierwszą minutę swojej uwagi rozmówca poświęciłby im.
-Widać mam nieco silniejszą wolę niż inni. Jesteś ładna i dobrze zbudowana, ale to twoja inteligencja i poczucie humoru powinny przyciągać uwagę.
-Bardzo fajnie, kolego, ale skaczesz z tematu na temat. Okay, jestem wam potrzebna, łapię. Ale do czego?
-Chcemy przekształcić twoją wadę-mieszaną krew-w zaletę. Chcemy, żebyś była Śmiercią.
-Okay.
-Nawet nie chcesz tego przemyśleć?
Wstałam.
-Nie pytasz mnie o zdanie, Lucyferze. Jestem elementem zaplanowanego scenariuszu. Jeśli się nie zgodzę, zmusisz mnie.
Westchnął bezgłośnie.
-Usiądź. Naleję nam whisky.
Zrobiłam to po krótkiej chwili wahania, a po chwili miałam w ręku szklankę z chłodnym alkoholem.
-Dziękuję.
-Jeśli masz jakieś pytania, zadaj mi je teraz. W Niebie spędzisz kilka lat, w tym czasie nie będziesz mogła komunikować się z nikim stąd.
-Jak wygląda robota Śmierci?-starałam się zadać to pytanie hardo, ale coś mi nie wyszło, co Lucyfer skwitował miękkim śmiechem.-Och, odwal się, od rana nie ogarniam, co się wokół mnie dzieje, za dużo tego.
-Pochwal się komuś, w jaki sposób pozwoliłem ci się do siebie odzywać i pożałujesz.
-Jasne, okrucieństwo na pokaz, nie chcesz stracić respektu, spoko.
Przewrócił oczami.
-Praca Śmierci-przypomniałam.
-W jakiś sposób wyczujesz, że ktoś kona, lecisz tam, dotykasz go i umiera. Wiesz, co to konanie?
-Ta, proces poprzedzający śmierć. To brzmi zbyt prosto.
-Jest proste. To tylko kwestia tego, że w tym czasie musisz dobrze żyć z niebieskimi.
-No i prostota zadania poszła się pieprzyć.
-Oni też uważają, że kilku-kilkunastoletnie umieranie nie jest specjalnie dobre.
-Więc czemu nie ogarną własnej Śmierci?
-Bo tylko ty odnajdziesz się po obu stronach, a to jest konieczne do tej roboty. Ale ich warunkiem było to, żebyś szkoliła się u nich. Uznali, że w ten sposób będziesz przynajmniej częściowo po ich stronie.
-Nie zakładasz takiej możliwości. A jeśli zdradzę?
-Kogo? Śmierć jest neutralna, i tak będziesz to robić, a mi i tak będą przybywać grzesznicy. Możesz balować z aniołkami i wyśpiewywać peany na cześć Pana-ile pogardy w jednym słowie, wow-a wtedy spieprzysz sobie relacje z nami. Nic ci z tego powodu nie będzie groziło, ale po pracy, jeśli będziesz miała ochotę się z kimś napić, no cóż. Nie drocz się ze mną... demonku-dodał drwiąco, a ja drgnęłam, uświadamiając sobie, że słyszał całą moją rozmowę ze strażnikami.-Jesteś w dobrym położeniu, ale jeśli narobisz sobie wrogów, zaczną się problemy.
-Okay-upiłam łyk alkoholu.-Dobra whisky.
-Teraz to ty zmieniasz temat. Ravine, rozumiem, że się boisz, ale w naszym interesie jest, żebyś przeżyła.
-Spoko. Dam radę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top