Rozdział 25

 Jakimś cudem zasnęłam. 

 Zostałam obudzona przez mężczyznę, który sprawdzał bilety pasażerów. Wyjęłam z kieszeni kawałek papieru i mu go wręczyłam. Po chwili oddał i poszedł dalej, zamykając drzwi przedziału. 

 W małym pomieszczeniu byłam tylko ja. Zgadywałam, że niewiele osób podróżowało we wtorki do San Diego. Ja również najchętniej bym tam nie jechała. Ale zostałam do tego zmuszona. Ani trochę mi się to nie podobało. Możliwe, że bałam się spotkania z matką, ale to tak trochę... Nie widziałam jej dwa lata. Przez ten czas unikałam kontaktu z nią. Ona jakoś szczególnie tym się nie martwiła. Nawet nie dzwoniła. Może sama uznała, że nie ma sensu rozmawiania ze mną.

 Nie brakowało mi jej towarzystwa. Nawet za nią nie tęskniłam. 

 Ojciec to nieco inna historia. Był pracoholikiem, podporządkowywał się mamie, ale nie był taki jak ona. Nie wymagał ode mnie nie wiadomo czego. Jednakże z drugiej strony bolało mnie to, że nie potrafił się sprzeciwić tej wiedźmie. Czasami miała chore pomysły. On tylko patrzył i przytakiwał. 

 Przez dużą część czasu nie było jego w domu. Był zajęty pracą w rodzinnej firmie, która w sumie była matki, ale ona zawsze mówiła, że musi dbać o dom... Zabawne było to, że rezydencją głównie zajmowały się sprzątaczki, ogrodem ogrodnicy, w kuchni gotowali kucharze, a ona tylko im rozkazywała. Cóż za ciężkie zajęcie...

***

 Wychodząc z pociągu powitał mnie nie kto inny jak facet w czarnym garniturze. Mogłam się domyślić, że matka kogoś po mnie wyśle... 

 Mężczyzna wyglądał na maksymalnie czterdzieści lat. Miał lekko opaloną skórę, ciemne włosy, które były krótko przystrzyżone, kartoflowaty nos i strasznie spiczastą szczękę.

 Podeszłam do niego i postawiłam przed nim bagaż.

 - Kate Bennett? - zapytał grubym tonem.

 - Aż tak bardzo nie widać podobieństwa między mną a Richelle?

 Tak właśnie się ona nazywała. Nie pozwalała mi go zdrabniać i musiałam się do niej zwracać pełnym imieniem. Uroczo, prawda?

 - Zapraszam panienkę za mną. - powiedział i chwycił walizkę za rączkę, a następnie ruszył szybkim krokiem w stronę wyjścia z dworca.

 Jego drugie słowo zabrzmiało dziwnie. Zapomniałam jak to jest, gdy ktoś do ciebie mówi tak oficjalnie. Nigdy tego nie lubiłam.

 Wykonałam jego polecenie. Po chwili byliśmy przed czarną limuzyną. Ten kolor był bardzo popularny... Tak jakby nie mogła być ona biała albo czerwona...

 Otworzył mi drzwi, a ja od razu wsiadłam do środka.

***

 Jazda trwała jakieś pół godziny. W tym czasie zdążyłam zauważyć, że pan w czerni nie był rozmowny. Próbowałam coś do niego mówić, ale on mnie ignorował. Starałam się ożywić iście smutną atmosferę. Jednak on chyba nie chciał.

 Mój dom rodzinny wyglądał, jak go pamiętałam. Nic się nie zmienił. Dalej przypominał jakiś pałac o białych ścianach, licznych zdobieniach, kolumnach i czarnym dachu. Matka lubiła wszystko, co szykowne, piękne i przede wszystkim drogie. Rezydencja została zbudowana na jej życzenie. Wolałam nie wiedzieć ile wydała...

 Stanęłam na żwirowym podjeździe. Oczywiście było tam pusto. No prawie... Przy drzwiach wejściowych stała dwójka facetów, którzy mieli taki sam strój co mój kierowca. Nie czekając na niego, ruszyłam do przodu i przeszłam przez próg. 

 Środek aż kipiał bogactwem. Marmurowa podłoga, kremowe ściany ze zdobieniami, kryształowy żyrandol, a naprzeciwko znajdowały się duże schody. 

 Pewnie większość osób uznałaby tamto miejsce za idealne niczym z bajki. Jednak dla mnie ono przypominało o przeszłości. Była to dla mnie w pewnym sensie klatka w której spędziłam wiele lat życia. Nie miałam dobrych wspomnień.

 Nie nacieszyłam się spokojem, ponieważ po chwili do holu weszła ona... Ubrana nienagannie w granatową garsonkę, swoje ciemne włosy miała spięte, twarz jak zwykle nie wyrażała ani trochę emocji, jej zimne oczy lustrowały moją sylwetkę. 

 - Dzień dobry, Kate. - Splotła palce u dłoni razem. - Cieszę się, że nie zmieniłaś zdania.

 - Dzień dobry. - burknęłam.

 - Jak minęła podróż? - Wykrzywiła usta w uśmiech.

 Z taką miną wyglądała jeszcze chłodniej... Aż ciarki przeszły mi po plecach...

 - Dobrze. - odpowiedziałam krótko. - Gdzie ojciec?

 Głupie pytanie...

 - W pracy. - oznajmiła.

 - Aha. - Skrzyżowałam ramiona. - A więc po co mnie tu ściągnęłaś?

 - Wieczorem przyjeżdżają ważni goście. 

 No myślałam, że krew mnie zaleje. Musiałam jechać taki kawał drogi tylko po to, żeby spotkać się z jakimiś osobami, których nie znałam i pewnie mieli gdzieś czy ja będę, czy nie. Miałam tylko nadzieję, że znowu nie szuka mi męża... Jednak z drugiej strony raczej źle wspominała poprzednie... Po tym, jak wylałam na mężczyznę kawę, już nigdy nie wrócił. Gorącą kawę... Denerwował mnie. Jednocześnie chciałam pokazać, że nigdy z nim nie będę.

 Wzięłam głęboki wdech i nie komentowałam. Wolałam uniknąć kolejnej kłótni.

 - Coś jeszcze? - zapytała zirytowana. 

 - Nie. - Stukała obcasem o podłogę. - Możesz udać się do swojej sypialni. 

 - To ona nadal istnieje?

 Spodziewałam się, że raczej przerobiła ją na kolejny gabinet.

 - Oczywiście. Czeka ona na chwilę, aż zmądrzejesz i wrócisz tutaj na stałe.

 Odwróciłam się i poszłam schodami na górę. 

 Śmieszył mnie fakt, że ona myślała, że kiedykolwiek postanowię tam zostać. Chciałam ułożyć swoje życie bez jej ingerencji. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top