Trup

Odór rozkładającego się człowieczeństwa. Lepka, śliska skóra. Larwy wijące się w ustach; muchy wygryzające ścieżkę przez zapadnięte policzki do zmętniałych, pustych oczu wpatrzonych już na zawsze w przestrzeń.
Czarna ziemia pod sinymi paznokciami.

Otrząśnij się! Po to tu jestem, żeby Cię z tego wyciągnąć!Otrząśnij się, przestań płakać, jestem tu jestem..

Znowu wszystko zalewa wielka dawka szumu. Szum dożylnie; dziesiątki głosów, krzyki, piski,wrzaski; warkot silników, tykanie zegara.
I szybkie odcięcie, jakby ktoś szarpnął wtyczkę.
Cisza jest jak milion małych igieł, wciskające się w skórę; krew tężeje, ciężej złapać oddech.

Słońce jest świadkiem makabrycznej sceny rozkładu jestestwa; ostatniej deski ratunku. Zgnilizna, stęchlizna sumień ludzkich. Ależ to wszystko pełznie, ależ to wszystko się wije, wydając z siebie agonalne dźwięki.

Paskudna rana, z której kiedyś sączyła się lepka, ciepła krew, a teraz stała się brunatnym, zimnym skrzepem. Bagno w przykurczonych żyłach.
Włosy brudne od piasku, błota i krwi, pozlepiane, poskręcane w strąki.

"Leżę dumna, jak infantka zmarła…
Teraz wreszcie po zabawie odpocznę.
Czyjaś ręka włos mi z głowy zdarła.
Na ziemi przy mnie leżą moje gałki oczne.

Już mnie nie całują, nie trzęsą,
nie targają za jedwabne pukle.
Patrzę pustką oczodołów, uwieńczonych rzęsą,
jak przystało porzuconej kukle,

wprost przed siebie, w godziny bezradnością zalane,
i pytam się: co to znaczy?
Czyż cierpiałam za wiele, jak na porcelanę,
i żyć zaczynam z rozpaczy?"
  ~Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top