Szaleństwo
Nic nie jest takie jakie być powinno. Gładkie, proste, nieskomplikowane.
Wszystko jest jednym,wielkim bagnem, a ja na samym jego środku, głęboko po szyję.
Nie widać brzegu.
Myjesz garki i ta cholerna łyżka wypada Ci z dłoni.
I wiesz nagle, chociaż na Boga, wiedziałaś od początku.
To się nigdy nie skończy.
To nie ma złego zakończenia, nie ma dobrego; nie ma nawet nijakiego. Zakończenie nie istnieje, napisy końcowe nie zjeżdżają po czarnym ekranie jak w kinie.
Tkwisz w samym środku, ten środek ciągnie się jak nugat; ten środek jest niekończącą się historią, ten środek, toksyczny środek- jątrzy ranę nieustannie, nie pozwala się jej zasklepić.
Istnieje tylko jedna chęć: uciec.
Przełamać schemat. Doprowadzić ten środek to końca.
Wpierw na spokojnie, z determinacją. Wycierając krew i kwaśny pot z twarzy. Do przodu. Małe kroki.
Później desperacko.
Machając rękoma jak wariat na szosie, stojący w strugach deszczu, modląc się o stopa do domu.
W rezultacie zapadasz się w bagno głebiej.
I głębiej.
Póki się tym całym syfem nie zachłyśniesz; póki ten syf nie wypełni ci ust, płuc, każdego wolnego miejsca w organizmie. Dopóki nie zatka Ci żył, jak staremu Januszowi, który przez pół życia wpierdalał rzeczy tak tłuste, że w końcu na krew w żyłach nie starczyło już miejsca.
Patrzysz na siebie w lustrze i już nie możesz.
Nie możesz patrzeć na siebie, jak dzień po dniu umierasz. Jak gnijesz. Jak całe Twoje spierdolone jestestwo pełznie jak robaki. Wije się.
Nie możesz już na to patrzeć.
Rzygasz tym; rzygasz tym brakiem zmian, chęci, czegokolwiek. Rzygasz swoim zmęczeniem, wiecznym wstydem, że niczego już nie potrafisz prócz oddychania.
Brzydzisz się swojej pospolitości. Jesteś taka jak wszyscy. Jesteś taka jak inni. A przecież chciałaś być wyjątkowa.
Brzydzisz się tego, jaka jesteś. Tego, że nigdzie nie pasujesz. Że odstajesz.
Że pasować nigdy nie będziesz.
TO SIĘ NIGDY NIE ZMIENIA.
TO SIĘ NIGDY NIE SKOŃCZY.
Krzyczysz,kopiesz, gryziesz.
Walczysz zawzięcie z rzeczywistością, rwiesz włosy z głowy, jakby to miało coś zmienić.
Przecież znasz prawdę. Przecież jest jasna, różowa jak wielki neon burdelu, z tej Twojej małej, zapadniętej mieściny, z której uciekłaś z torbami, nie oglądając się za siebie ani razu. Z której uciekłaś z ulgą. Z mocnym postanowieniem poprawy. Że będziesz lepsza. Że będziesz pasować. Że znajdziesz swoje miejsce. Że będziesz uważniejsza, czujniejsza, pod wątpliwość poddasz każde słowo.
Nie wyszło i co?
Znowu gnijesz.
Zalewają Cię słowa, wspomnienia; zatęchłe, mokre, zbutwiałe jak stare drewno. Krztusisz się tym.
"Jestem ze złej gliny"- mówisz; wyrzucasz w eter swoje marne usprawiedliwienie.
"To genetyczne"
"Popsuli mnie"
Kiedy Ty weźmiesz winę na siebie? Kiedy staniesz ze sobą twarzą w twarz i będziesz wobec siebie samej szczera?
"Zjebałam. Spierdoliłam na amen. Spierdalałam, bo tak było prościej. Bo łatwiej było zjebać niż się postarać. Bo robiło się niewygodnie, drętwiały mięśnie i kości i jak najszybciej trzeba było zmienić pozycję. Bo lubię pożary, katastrofy, które po sobie zostawiałam w życiu innych ludzi. Bo włosy wkręcały się w szprychy i odchodziły wraz z głową."
Powiedz to, no powiedz. Miej jaja. Przełam schemat. Przestań się oszukiwać, przestań sobie wmawiać, że taki już Twój los.
Pamiętasz swój żal?
Byłaś wściekła, że Twój ojciec wybrał taką drogę. Że świadomie dążył do autodestrukcji, że świadomie zaliczał porażkę po porażce.
On się nigdy nie oszukiwał. On wiedział, że zjebał, przyznał się sam przed sobą.
Powiedział to również Tobie, jak zwykle skupionej na swoim życiu. Zbyt głupiej, zbyt dumnej i urażonej by to zarejestrować.
Powiedział: "Zjebałem. Nie mogłem dłużej tego znieść."
I poszedł swoją drogą dalej. Taką jaką chciał.
Ty nawet nie wiesz, czego chcesz.
Chcesz miłości, a gdy ją otrzymujesz nie potrafisz jej docenić. Owszem, dasz z siebie wszystko i jeszcze więcej, ale dopóki nikt tego nie bierze to czujesz się czysta. Nie masz sobie nic do zarzucenia.
Jak ktoś z tym spierdala, to drzesz tego ryja, że to Twoje. Że należało do Ciebie.
Pierdolisz o straconej części siebie, nie widząc w tym wcale swojej winy.
A inni nie widząc wszystkiego tak jak Ty, jeszcze Cię w tym utwierdzają.
Jesteś jak popierdolony narkoman, który bez swojej działki nie jest w stanie przeżyć dnia. Dożylnie pakujesz fatalizm, który często nie ma miejsca. Wmawiasz sobie bóle, które nie istnieją.
Tęsknotę za miejscem, które nie istnieje. Za ludźmi, których nie było.
Pytasz, czy nie jest za późno.
I teraz to widzę.
Dla Ciebie, zawsze będzie za późno.
Jesteś spisana na straty.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top