Obcy

Ranek jest chłodny. Mroźny, ostry, kanciasty; przybiera kształt grotu strzały i przeszywa mnie na wskroś.

Jest szaro, dosyć mgliście.
Pod nogami walają się zczerniałe już liście.

Jestem taka malutka.
Krucha; posklejana i pozszywana do kupy z resztek człowieczeństwa.

Wciąż nie umiem się odnaleźć w nowej sytuacji, a ostatnio niczego bardziej nie pragnę jak odejść.

Kiedy już wydaje się, że mnie oswajasz, wystawiam pazury. Drapię Jego i siebie, po równo.

Jesteś obcy, inny, niby blisko, a jednak zbyt daleko.
Wydaje Mu się, że zmierzamy tą samą ścieżką, a ja jednak wiem, że tak nie jest. Idziemy równolegle do siebie, trzymając się za rękę, ale gdzieś tam w oddali, czeka nas oderwanie.

"[...] odeszli od siebie na dwa bieguny mostu."

Być może jednak się mylę.
Może gdzieś po drodze staniesz się moim powietrzem. Może kiedyś będziesz obiema myślami- rano i wieczorem.
Przecież nikt nie działał na mnie tak mocno jak Ty.
Nikomu w rękach tak nie łkałam, nikomu nie oddałam najpierw swojej duszy, a nie serca, jak Tobie.
Nikt nie sprawił, że roztapiam się pod dotykiem, jak to się dzieje pod Twoim.

A mimo wszystko, mam wrażenie, że za długo byłam sama w depresji, a gdy udało mi się ją przezwyciężyć- za krótko byłam sama ze sobą neutralną.
Nie dałam sobie szansy wszystkiego przeboleć na chłodno.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top