Nic takiego

Kaloryfer grzeje mi plecy, nogi zdążyły zdrętwieć.
Obserwuję pusty korytarz przed sobą, świecace się słabym, zielonym blaskiem znaki ewakuacyjne. Raz po raz, zapala się światło.

Jest cicho, tak jakby cały akademik już spał, a jednak wiem, że za każdymi, zamkniętymi drzwiami rozgrywa się osobna historia, osobne życie.
Życie, które jest inne niż moje lub podobne; każda ścieżka w jakimś punkcie się przecina i zderza z moim życiorysem.

Dlatego w mojej głowie pojawia się pytanie: kim jestem by stwierdzać, że mój stan psychiczny jest zły?
Przecież ludzie mają o wiele gorzej ode mnie, o wiele poważniejsze problemy niż moje małostkowe, głupiutkie, niedorosłe?

Zaciskam zęby i jak mantrę powtarzam w kółko, że nie potrzebuję niczego. Dam sobie radę. Zawsze dawałam sobie radę w pojedynkę i przechodziłam lepsze lub gorsze sztormy.
Dlaczego teraz miałoby się to zmienić? Dlaczego chcą bym się poddała w tej samodzielności i zgłosiła się po pomoc?
Nie chcę się poddać. A jednocześnie nie mam już siły z tym walczyć.

"-To nie jest autodestrukcyjny charakter. To depresja.
-Nie, to nie jest depresja. Po prostu mam doła.
-Jak długo go masz? Jak długo będzie on jeszcze trwał?"

Nie daję sobie taryfy ulgowej, gdy o tej piątej nad ranem, cedzę barwne epitety pod swoim adresem. Ciosam sobie kołki na głowie pod wdzięcznym tytułem "Ty ostatnia blondynko", a jedyne co uzyskuję, to następny dzień patrzenia w przestrzeń z ołowianym językiem.

Duszę w sobie rozpacz, by tylko się ze mnie nie wysypała, maskuję się za ironicznym uśmiechem, głupimi żarcikami. Byle tylko się nie wysypało. Byle się nie wysypało.

"Poczołgałam się z powrotem do łóżka i naciągnęłam prześcieradło na głowę. Ponieważ jednak przepuszczało światło, wtuliłam twarz w poduszkę, żeby stworzyć złudzenie, że jest noc. Zastanawiałam się nad tym, czy nie należałoby wstać, ale nie mogłam znaleźć żadnego powodu. Nic na mnie nie czekało."
~Sylvia Plath "Szkalny klosz"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top