D R Y F O W A N I E
Unoszę się na powierzchni wody.
Czuję się tak nijako; nie idę na dno jak kamień, nie unoszę się wyżej niż jestem.
Istota niezdolna do współczucia i głębszych uczuć niż rezonująca pustka w środku. Nie ma już dni, w których czuję się dobrze, ponieważ nie czuję absolutnie nic przez większość czasu.
Paraliż, wegetacja, letarg, marazm. Utknięcie pomiędzy znanymi mi już stronami, zapisanymi dawno słowami, których przepisać nie mogę. Chociaż niemożność wcale nie równa się z zupełną nieumiejętnością zrobienia tego. Wstrętem do zmiany czegokolwiek.
Spodziewałam się dezaprobaty, ochrzanu od dołu do góry, a dostałam coś innego; może nie przyzwolenie, ale zrozumienie potrzeby wyrządzania sobie fizycznej krzywdy. Zbijam żółwika i to właśnie w tym momencie zaczynam czuć się źle, właśnie wtedy dociera do mnie, że ta chora celebracja bólu, bezsensowne powroty do przeszłości, krew spływająca po kostkach nic nie zmienia w moim życiu- dalej jestem, dalej oddycham, dalej tkwię w tym samym punkcie.
Więc co to daje? Chwilowe zapomnienie? Gorzkie żale o nic? O błahostki?
Pustka we mnie zwiększa swoje rozmiary, zostawia mnie leżącą na wznak, obserwującą sufit.
"Serce podchodzi mi do przełyku, bo to chore, że miłość toczy się przez telefon..Ale ja nie chcę tego kończyć, nie ma mowy(..) nawet jeśli kogoś pokocham to nigdy jak Ciebie, nie chcę nikogo, ja pragnę Ciebie.."
Woda zalewa mi usta. Krztuszę się.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top