*bzzt*
Otwieram oczy.
Słońce wpada do środka, uświadamiając mi, że ranek rozkręcił się już na dobre.
Wszystko jest takie nijakie.
Nie mam siły ani ochoty podnieść się z łóżka, wykonać jakieś najprostsze czynności.
Mam wrażenie, że to zajmie mi ogromną ilość czasu, którego nikt mi nie zwróci.
A przecież mogłabym robić nic. Leżeć ze słuchawkami na uszach, po raz tysięczny słuchając tego samego smutnego kawałka, który przy trzecim razem zmienia się w jednostajny szum. Aż szum blednie i nie słyszę absolutnie nic prócz własnego oddechu.
Odzyskuję siebie dzisiaj.
Wystarczy mi do tego jeden, dawno zapomniany kawałek Eminema.
Jeden kawałek by popchnąć mnie z powrotem na nogi.
Jeden kawałek by czuć, że koniec z szarpaniem się z samą sobą o najdrobniejsze rzeczy. Koniec zawiech, analizowania każdej rzeczy, wyłączania się z chwili. Mazania się po kątach jak nikt nie patrzy, jak ostatnia baba.
Łapię za sznurki i zbieram się w całość.
Nagle przestaję zajomwać aż tyle miejsca w pokoju.
Nic to. Nic nie miało znaczenia. Może i było beznadziejnie, może i zablokowało mi to umysł; a co za tym idzie gospodarkę organizmu (nigdy więcej 4 dni bez jedzenia, toż to zabójstwo), ale nie miało to cholera jasna znaczenia!
Teraz już tylko i wyłącznie idę do góry. Nie na dół.
(Na dół zrzucę osoby stojące mi na tej drabinie)
Tylko boję się, że to jest kolejna z moich masek.
Kolejna, która ma na celu oszukać wszystkich wokół, by przestali mnie zagłaskiwać na śmierć swoją troską; kolejna by oszukać samą siebie.
Coś we mnie klika.
*bzzt*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top