» 10 «
♦♦♦
Murad obserwował z tyłu dziewczynę. Widział jak upada na kolana. Słyszał jej słowa. Sprawił jej ból i żałował, że postąpił tak pochopnie, w ogóle nie myśląc nad swoimi czynami.
Zauważył, że koń nadal jest przywiązany przy płocie i zachowuje się niespokojnie widząc ogień. Władca natychmiast go odwiązał i wrócił z wierzchowcem na swoje poprzednie miejsce.
Robił wiele złych rzeczy, i mnóstwo gorszych od tego, ale po raz pierwszy chciał cofnąć czas, aby to się nie wydarzyło.
Ta dziewczyna była taka delikatna, ale jednocześnie odważna. Nie powinna się tak zachować w stosunku do niego i to była po części też jej wina, że tak się stało. Myśląc tak starał się wytłumaczyć sam przed sobą.
- Powinnaś spełnić mój rozkaz - powiedział mocniej zaciskając dłoń trzymająca lejce konia. Młódka zastygła w miejscu i powoli odwróciła głowę w jego stronę posyłając mu mordercze spojrzenie. Nie zrobiło to na nim wrażenia, ale w żadnym stopniu nie pasowało do tej drobnej niewiasty.
- Spłoń w piekle - splunęła i podniosła się na równe nogi. Otrzepała z ziemi suknie i ruszyła przed siebie, prosto do lasu. Słysząc jej słowa władca zacisnął szczękę.
- Stój - warknął i podszedł do dziewczyny, która tym razem zrobiła co kazał. Stanął naprzeciw niej. - Pójdziesz tam gdzie ja ci powiem.
- Nie w tym życiu - prychnęła i chciała go wyminąć, ale ona złapał za jej łokieć i nie patrząc na nią uśmiechnął się krzywo.
- Już nie masz nic do powiedzenia - powiedział i obrócił ją, a następnie ponownie zacząć ciągnąć za sobą, nadal trzymając w drugiej dłoni lejce swojego konia. Kątem oka widział jak pies dziewczyny szczerzy w jego stronę swoje zęby, wyglądając jakby zaraz miał go zaatakować, ale starał się nie zwracać na niego uwagi.
- A czy wcześniej miałam? - odpowiedziała sarkastycznie, ale mężczyzna ją zignorował.
- Silahtar! - zawołał swojego wiernego przyjaciela, który obserwował ich uważnie. - Zawołaj jak największą ilość mieszkańców. Niech ugaszą ogień zanim się rozprzestrzeni! - rozkazał, a siedzący na koniu szambelan kiwnął głową i zawrócił konia, a następnie pognał do miasta.
- Co ze mną teraz zrobisz? - spytała. Już nie płakała, wydawała się mieć wszystko głęboko w swoim poważaniu. Murad wiedział, że nawet gdyby teraz zagroził, że jak dalej będzie się do niego tak odzywać, to ją bez mrugnięcia okiem zabije, ale to na nic by się zdało.
Szybkim ruchem posadził ją na wierzchowcu. Dziewczyna była widocznie zdezorientowana i zbyt późno się opamiętała, bo gdy chciała zejść, władca szybko usiadł za nią i złapał za lejce.
- Wypuść mnie, nigdzie z tobą nie jadę - powiedziała i zaczęła wierzgać się na swoim miejscu, ale on nie słuchał jej. Jedynie pognał konia i popędził z dziewczyną przed sobą, oraz psem biegnącym obok w kierunku, który był znany tylko jemu.
♦♦♦
Bayezid późnym wieczorem wymknął się z seraju i otulony szczelnie płaszczem, pognał na swoim koniu do dobrze znanego mu miejsca. Był podekscytowany, jak zawsze gdy miał zobaczyć anioła w ludzkiej skórze.
Tak bardzo by chciał, mieć ją w swoim haremie, żeby była jak najbliżej niego. Miał w planach poprosić sułtana o to, ale czy władca by się zgodził? Zişan była wolną kobietą i jeżeli chciałby z nią współżyć, musieliby albo żyć w grzechu, albo wziąć ślub.
Gnał pośpiesznie między budynkami mieszkalnymi w Konstantynopolu i dopiero po jakimś czasie domu zaczęły się przerzedzać, a on zbliżał się do ubogiej chaty stojącej na obrzeżach lasu. Ze względu na ciemność, która go otaczała niewiele widział.
Dopiero gdy był wystarczająco blisko dostrzegł doszczętnie spalony dom jego ukochanej. Dachu chaty w ogóle nie było, jedynie pojedyncze belki, które wcześniej podtrzymywały w jakiś sposób słomę. Dało się czuć jeszcze spalone drewno.
- Zişan? - szepnął nie mogąc oderwać spojrzenia od czarnych ścian budynku. - Zişan! - krzyknął i zeskoczył z konia. Pragnął wejść do środka i znaleźć dziewczynę, ale co by to dało? Jeżeli spaliła się wraz z domem to nie pomógłby już jej, a jedynie naraził się na niebezpieczeństwo, bo wszystko w jednym momencie mogłoby się zawalić.
W jego oczach pojawiły się łzy, a on pokręcił głową. Jeżeli żyje to gdzie jest? Zawrócił swojego konia i podjechał na nim do najbliższego domu. Zapukał w drewniane drzwi i czekał, aż ktoś raczy mu otworzyć.
- Czego szukasz o tej porze? - Na zewnątrz wyszedł stary mieszkaniec stolicy, ubrany w długi szary kaftan. W dłoni trzymał świecznik, a jego oczy mierzyły uważnym spojrzeniem młodego chłopaka.
- Wiesz co się stało z tym starym domem? - spytał i wskazał kiwnięciem głowy na wspomniany budynek. - I co z jego właścicielką. Taka drobna i biedna dziewczyna w nim mieszkała.
- To dom przeklętej czarownicy. Dobrze, że spłonął - splunął starzec i już chciał zamykać drzwi, ale ręka Bayezida mu w tym przeszkodziła.
- Wiesz co się z nią stało, czy nie? - warknął groźnie, marszcząc brwi.
- Jedyne co to, że nikogo w środku nie było - odpowiedział i zatrzasnął się w domu. Bayezid odetchnął z ulgą. Jedyne co mu teraz pozostało to szukać dziewczyny. Jak daleko mogła podziać się młódka bez jakichkolwiek pieniędzy?
♦♦♦
Zişan spojrzała w górę na niewielki pałacyk pośrodku lasu. Mimo, że był dużo razy większy od jej ubogiej chaty, to dziewczyna wolała wrócić do niej, niż mieszkać tutaj.
- Nie zostanę tu, chcę wrócić do siebie - powiedziała, a władca spojrzał na nią z niedowierzaniem. Każdy inny ubogi jak ona, oddałby wiele, aby zamieszkać w tym miejscu, a ona się upiera.
- Nie ma już twojego domu, hatun - odparł stanowczo i pociągnął ją za łokieć do środka.
W progu powitała ich starsza kobieta, ubrana w prostą niebieską suknie. Widząc władcę skłoniła się szybko i nawet na chwilę nie podniosła wzroku.
- Masz się nią zaopiekować, bo teraz to będzie jej dom. Nie pozwalam na wypuszczanie jej poza teren pałacyku, czy to jasne? - Głos Murada był zimny, że nawet Zişan przebiegły nieprzyjemne dreszcze po ciele. - Daj jej jakieś zajęcia i nowe ubrania, niech nie chodzi w tych szmatach. - Pociągnął dziewczynę do środka i wyszedł zostawiając ją z kobietą.
- Chodź ze mną - syknęła starsza brunetka w chwili, gdy władca zamknął za sobą drzwi. Zişan zdziwiona uniosła wysoko brwi, przed chwilą była taka spokojna i uległa. - Nazywam się Elif kalfa i to ja zajmuję się wszystkimi dziewczętami mieszkającymi w pałacyku. Mamy dwóch kucharzy, trzech agów i kilka niewolnic, które wielka Valide sułtan tutaj umieściła. Najwięcej pracy jest, gdy władca ma zatrzymać się tutaj kiedy zamierza polować w lesie. Zazwyczaj to pielęgnujemy ogród za pałacykiem, albo przygotowujemy zabite przez myśliwych zwierzęta i wysyłamy do stolicy.
- I ja mam robić to samo? - spytała niedowierzająco na kobietę, która ciągnęła ją za ramię po niewielkim korytarzu.
- Nie wyglądasz ani na sułtankę, ani na jakąś księżniczkę. Tak masz to robić - powiedziała, a jej głos przesączony był jadem niczym u żmii. Zişan wywróciła jedynie oczami.
Weszły po drewnianych schodach na górę i Elif kalfa zaprowadziła młódkę do średniej wielkości pomieszczenia. W środku stało pięć łóżek, a na trzech z nich siedziały dziewczęta w przybliżonym wieku do niej. Zmierzyły ją spojrzeniem i wywróciły oczami, a następnie wróciły do rozmowy.
- Tu od dzisiaj będziesz spała. Wyślę do ciebie zaraz agę, pójdziesz się umyć i przebierzesz w nowe ubrania, bo cuchniesz dymem - odparła i odeszła zostawiając zawstydzoną dziewczynę z trzema niewolnicami, które nie zwracały na nią uwagi.
- Jestem Zişan - powiedziała niepewnie w ich stronę, ale one całkowicie ją zignorowały. Młódka zacisnęła usta w cienką linię i rozejrzała się po pomieszczeniu.
Na środku leżał niewielki dywan, na którym stał drewniany stolik z pięcioma poduchami wokół niego. Trzy łóżka, na których siedziały młode dziewczyny, stały pod dwoma oknami, a reszta posłań była podsunięta pod jedną z ciemnych ścian. W środku nie było zimno, ale także nie za ciepło. Jednak jakby nie patrzeć, to były lepsze warunki do mieszkania dla niej, niż jej poprzedni dom.
Przypominając sobie o swojej starej chacie, oczy młódki zaszły łzami. Słyszała z zewnątrz także szczekanie swojego psa. Westchnęła ciężko mając nadzieję, że kalfa zezwoli na to, aby zwierzę mieszkało razem z nią w pokoju.
- Trzymaj i chodź za mną. - Nagle przed Zişan pojawiła się kolejna dziewczyna, ale ta wyglądała na o wiele starszą.
Zaprowadziła ją do niewielkiego hammamu. Młódka zazwyczaj brała kąpiele w jeziorze niedaleko jej domu. Jednak ta opcja umycia się, była o wiele lepsza i przyjemniejsza.
Po jakimś czasie, całkowicie czysta i pachnąca, ubrała się w białą szatę do spania, a dodatkowo dostała jedną suknię w beżowym kolorze. Była zwykła bez żadnych zdobień, ale jednocześnie z lepszego materiału i bez żadnych braków w nim, w przeciwieństwie do tej poprzedniej.
Hatun, którą przysłała kalfa, oprowadziła Zişan po całym pałacyku. Pokazała kuchnie, ogród i wszystko co znajdowało się w środku.
- Jest już późno, dlatego idź spać. Rankiem po śniadaniu pomożesz w pielęgnowaniu ogrodu, a potem Elif kalfa przydzieli ci inne obowiązki. Spokojnej nocy - powiedziała i odeszła w swoim kierunku.
Młódka rozejrzała się dookoła, starając przypomnieć sobie, gdzie jest jej komnata, w której ma posłanie. Westchnęła cicho i ruszyła po schodach na niższe piętro. Minęła dwie pary drzwi i otworzyła kolejne. Trafiła dobrze, dlatego po cichu podeszła do jednego z łóżek i wsunęła się pod pierzynę.
- Mamo nie idź tam proszę! - jęknęła młoda dziewczyna, trzymając mocno dłoń swojej rodzicielki. Starsza kobieta patrzyła na nią ze smutkiem w oczach. - Zrobią ci krzywdę. Nie zostawiaj mnie.
- Muszę iść kochanie. Nie mamy nic do jedzenia, a zima jest sroga. Wrócę niedługo, obiecuję. - Ucałowała czoło swojego jedynego dziecka i wyszła z chaty.
Jasnowłosa podbiegła do niewielkiego okna i obserwowała z środka jak kobieta zmagając się z silnym i mroźnym wiatrem, kroczy w kierunku rynku. Dziewczynka nie mogąc wytrzymać tego napięcia, nałożyła na siebie starą pelerynę i wyruszyła z chaty za rodzicielką.
Ciężko stawiając kroki szła śladem swojej matki, która po chwili zniknęła za domami mieszkańców stolicy.
W momencie, kiedy znalazła się w miejscu, z którego dobrze widać główny rynek Konstantynopola, zamarła.
Strach owładnął jej ciałem, a ona sparaliżowana nie mogła wykonać żadnego ruchu. Patrzyła oniemiała jak dość spora grupka mężczyzn otacza jej rodzicielkę.
Słyszała bluzgi, które leciały w jej stronę, widziała podniesione dłonie trzymające grube pałki. Czuła ból swojej matki, kiedy po chwili mieszkańcy zaczęli okładać ją, wyzywając jednocześnie od wiedźm.
Chciała biec jej na ratunek, chciała zabrać ją z powrotem do ich niewielkiego domu. Przytulić ją i posłuchać bajek na dobranoc. Jednak widziała tylko plamę krwi i nieżywą kobietę, która była jedyną bliską osobą w jej życiu.
Obraz się rozmył, ale ona znowu znajdowała się na placu w stolicy. Jednak po środku nie leżała kobieta, nie było krwi, tylko wiele śniegu.
Otulona grubym płaszczem, przemierzała zaspy białego puchu i starała się dotrzeć do tych, którzy leżeli zamarznięci pod ścianami budynków i starali utrzymać ulatujące już życie.
Podeszła do starego mężczyzny, który skulony na zimnej podłodze, wpatrzony był w jeden punkt. Podniosła pokrywę ze starego, niewielkiego kociołka, który trzymała w dłoni i podała mężczyźnie rozgrzewający napar z ziół, który sama przygotowała.
- Zimno - szepnął ledwie słyszalnie starzec, kiedy oddał jej zamarzniętymi dłońmi gliniany kubek. Dziewczyna pokiwała głową i ze smutkiem na niego spojrzała.
- Nie pij tego głupcze! - Usłyszała krzyk za sobą, gdy podawała mu po raz drugi, wypełnione po brzegi naczynie, z gorącym napojem. - To wiedźma! Skąd możesz wiedzieć czy nie ma tam trucizny.
Odwróciła się i zobaczyła grubszego, w średnim wieku mężczyznę, otulonego grubym kożuchem. Podszedł do niej, a za nim kroczyło dwóch innych nieznajomych.
Poczuła jak ktoś wytrąca z jej dłoni kubek. Odsunęła się kawałek od zamarzającego mężczyzny, który teraz patrzył na nią z nienawiścią w oczach. Splunął w bok i pokręcił głową.
- Zostaw go, czarownico! - Stary gbur, ponieważ takiego człowieka przypominał jej gruby, zapewne kupiec, z całej siły pociągnął ją za włosy do tyłu.
Zişan pisnęła głośno i złapała się za głowę. Wylądowała na kamieniach, pokrytych lodem. Spojrzała w górę na dwóch mężczyzn, którzy patrzyli na nią z grymasem na twarzy.
Jeden z nich uderzył ją z całej siły nogą w brzuch. Dziewczyna skuliła się, czując piekący ból w miejscu uderzenia. W jej oczach pojawiły się łzy, które po chwili zaczęły skapywać na kamienne podłoże.
Kolejny cios poczuła na plecach, a potem nogach, twarzy i dłoni, na którą jeden z nich nadepnął. Wrzasnęła głośno, a następnie zapłakała. Nie wiedziała co zrobiła źle i dlaczego ludzie tak ją traktują.
- Wynoś się stąd i nigdy nie wracaj! - krzyknął stary gbur i odszedł. Następne co widziała, zanim odeszła do swojego domu, to oddający swój ostatni oddech, starzec.
Jasnooka z mocno naciągniętym na twarz kapturem od peleryny, przemierzała uliczki stolicy. Miała nadzieję, że nikt jej nie rozpozna, bo inaczej mogłaby ponownie zostać zbita na środku placu. Rzadko kiedy wychodziła ze swojego domu, który leżał blisko lasu. Nie chciała spotykać się z agresją na swoją osobę.
I tego dnia szczęście jej nie dopisywało, bo w nieoczekiwanym momencie zawiał tak mocny, jesienny wiatr, że materiał zasłaniający jej lico, opadł na plecy. Teraz miała marne szanse, że jej nie poznają.
- Czarownica! - Usłyszała krzyk po prawej stronie i natychmiast naciągnęła z powrotem kaptur jak najmocniej na głowę.
- To ta wiedźma z lasu! - zaczęli się przekrzykiwać między sobą kupcy, jednocześnie wskazując na nią palcem.
Dziewczyna wiedziała, że już nie ucieknie, nie ma dokąd. Zamknęli ją w kółku nie przestając bluźnić w jej stronę. Pierwszy z mężczyzn podniósł kamień leżący najbliżej niego i rzucił nim w jasnooką. Młódka z przerażeniem spojrzała na niewielki głaz, który po niedługiej chwili uderzył w jej lewe ramię. Złapała się odruchowo za to miejsce i rozglądała na boki. Ukamienują mnie. To była teraz jedyna myśl w jej głowie.
Serce biło niemiłosiernie mocno, a wzrokiem starała się objąć każdego człowieka, który stał i patrzył na nią z nienawiścią oraz mordem w oczach. Bezsilność i strach to jedyne emocje, które teraz odczuwała. Zginie tak jak jej matka, jako wstrętna czarownica.
Kolejny kamień uderzył ją w plecy, ze względu na siłę z jaką został rzucony, dziewczyna upadła na kolana. Oparła się na dłoniach, a spod jej powiek uciekło kilka łez. Po chwili kolejne dwa kamienie uderzyły ją w głowę oraz w kark. Czuła jak czerwona ciecz powoli spływa jej po prawej stronie twarzy. Nawet nie fatygowała się, żeby ją wytrzeć, czy zatamować. Gdy zostały jej resztki nadziei, że jednak uda jej się przeżyć, ludzie rozstąpili się, a ją otoczyło kilkoro janczarów.
Tym razem wydarzenie, która obserwowała jakby z boku, działo się nie dawno. Patrzyła znowu na płonący żywym ogniem dom. Obserwowała ponownie, jak jej wspomnienia się spalają.
To była ostatnia scena jej snu, w chwili gdy została pociągnięta przez władcę za łokieć, obudziła się spocona, biorąc głęboki oddech.
♦♦♦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top